ZBIGNIEW MOŻDŻEŃ
NIEBO JEST SZARE
WROCŁAW 1999
I
KOMARÓW
II
NIL DESPERANDUM
III
PAMIĘTNIK ENTUZJASTY
IV
PAJĘCZYNA
V
GDYNIA
VI
NIEBO JEST SZARE
Š Copyright by Zbigniew Możdżeń, 1999
Cóż po nas zostanie
martwią się ludzie od wieków
łza tęsknoty
fotonem zapisana we wszechświecie?
Serce zduszone miĺością
tak wielką że nierzeczywistą?
Szukają w ciele
potwierdzenia bytu
niepomni Boskiego wyroku
"...prochem jesteś
i w proch się obrócisz!"
W księdze żywota
uczynki wieczność zapisuje
i Pan Bóg wzorzec przykĺada.
A ślepi martwią się od wieków.
Cóż po nas zostanie.
NIEBO JEST SZARE
CZĘŚĆ I KOMARÓW
"Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy
pod niebem."
(Koh. 3.1.)
Spis treści
Rozdział 1. Przed wojną str. 7
Rozdział 2. Wojna str. 81
Rozdział 3. W zawieszeniu str. 231
Odc.01.k
Rozdział 1. Przed wojną
Po pięćdziesięciosześcioletnim rejsie burzliwą rzeką czasu
rzadko wychodzę z domu, a spacery rekompensuje mi widok za oknem. Widzę
całą wschodnią cześć miasta. A nawet więcej, bo gdy zachodni wiatr zwieje
dymy i miejskie miazmaty wzrok sięga hen, poza podmiejskie ogrody i łąki
i zatrzymuje się dopiero na porośniętej lasami ciemnozielonej linii horyzontu.
W takie dni, a zazwyczaj popołudnia, kiedy krajobraz barwiony
czerwonym, zachodzącym słońcem nabiera szczególnego smętno - melancholijnego
wyrazu, znika biurko, ściana, okno i wydaje mi się, że mknę nad zamglonym,
rozmazanym pędem krajobrazem, że znowu "koszę ziemię" odrzutowcem, pozostawiając
za sobą w naddźwiękowej przestrzeni swoją tęsknotę i samotność. I lecę
z powrotem po wstędze przeżytego życia do lat zanurzonych w niebieskawej
mgiełce oddalenia. Pomyślałem wówczas, że może po to Pan dał mi możliwość
"powrotów", ażebym nie tylko mógł uciec od smutnej rzeczywistości, ale
również poświadczyć Prawdę? Pomijam więc splątane zwoje ostatnich lat i
zdążam hen, do odległej przeszłości.
Mama Zofia , Tato Franciszek a w srodku... Tak to
się zaczęło.
Pojawia się obraz słodki jak landszafcik z belle epoque. W
popołudniowym słońcu żółci się wysoka skarpa, na całej swej stromej ścianie
upstrzona lepiankami, jak jaskółczymi gniazdami. A na jej szczycie czerwony
kościół z wysoką spiczastą wieżą. Jej miedziany dach w promieniach zachodzącego
słońca świeci jak latarnia morska, wskazując drogę grzesznikom. Ta skarpa
to Podgórze, "dzielnica" Komarowa. Skarpa schodzi w szeroką dolinę, użyźnianą
wiosennymi powodziami, zarośniętą sadami jabłoni, grusz, śliwek, czereśni.
W ich zieleni sterczą niczym czapy borowików brunatne strzechy drewnianych
chałup, wzdłuż wyłożonej czerwonym klinkierem ulicy Tomaszowskiej.
- Pamiętaj - mówił ojciec, kiedy pierwszy raz szedłem do szkoły
w Komarowie - bojąc się że zabłądzę.- Nazwa ulicy przy której mieszkamy
pochodzi od nazwy miasta powiatowego, Tomaszów i w szkole też masz się
zgłosić do pani Tomaszowskiej. Powtórz: ulica Tomaszowska, Tomaszów Lubelski
i pani Tomaszowska, twoja wychowawczyni w czwartej klasie. Będziesz pamiętał?
- upewniał się.
- Będę, obiecywałem i jak widać dobrze zapamiętałem, na całe życie.
Po drugiej stronie ulicy, za szerokim przydrożnym rowem, trawiasty
wygon, a na nim samotna topola. Topola swoim ogromem przypomina baobab
z powieści Verne "Dzieci Kapitana Granta", a jej potęgę podkreślają jeszcze
bardziej rozciągające się za nią płaskie łąki i ugory.
Jest wczesny wieczór letniego popołudnia. Upalne powietrze
przesycone zapachami rozprażonych ziół, wysuszonej słońcem trawy, spopielałej
na kurz glinki lessowej, stoi nieruchomo. Z chat podniósł się dym, od kościoła
dobiegł dźwięk sygnaturki, a pod topolę, przez szosę biegną chłopcy. Biegną
gęsiego, wesoło wymachując rękoma i coś pokrzykując. Na przedzie wysoki,
długi dryblas Toniek Jachymek. Najstarszy i najmocniejszy. Za nim Józek
Oliski, niebieskooki blondyn, z zadartym krótkim noskiem. A dalej dwaj
bracia, młodsi i mniejsi, podobni do siebie jak dwie krople wody. Bliźniaki,
Tadek i Czesiek. Na końcu szeregu podskakuje tłustawy blondynek, w cienkiej
letniej koszulce, z równo przyciętą nad oczami grzywką, dziwnie znajomy.
Przyglądam się dokładniej i poznaję - siebie. Wypełnia mnie beztroska
młodzieńcza radość, radość życia. Wieczorny przyjemny chłodek poi aromatycznym
powietrzem, czystym jak źródlana woda, przywraca przyćmioną upałem
energię. I wydaje się, że wystarczy mocniej napiąć mięśnie, jak to nieraz
robi się w śnie, by oderwać się od ziemi i lecieć nad polami, rowami, krzakami,
lecieć coraz szybciej i szybciej do wymarzonej młodzieńczej krainy. Z korony
topoli, baniastej jak kopuła cerkwi, z wolna pogrążającej się w wypełzającym
z ziemi mroku, wylatują ćmy. Duże, białe i tłuste. Ciężko furkocząc wokół
grubego pnia, nieregularnym lotem zakreślają granice swojego świata, a
my podnieceni ich ruchem, gonimy za nimi i strącamy na ziemię. Kto czym
ma, kijem, ręką. Żywy cel budzi w nas atawistyczne pragnienie walki, zdobycia.
Wpadamy w ten ich świat i bez zastanowienia tłuczemy bez pamięci. Każde
celne trafienie kwitowane jest okrzykiem zwycięstwa, a kiedy wróg się jeszcze
rusza, piętą należy wgnieść go w trawę, unicestwić na wieki. To przecież
tylko przyjemne załaskotanie jak by potarło się aksamitną skórkę i nic
więcej. Czasami jakiś słabiutki głosik odezwie się spod serca, że to też
życie, że może nie zabijać bez potrzeby, ale zaraz zostaje stłumiony. Co
za życie, przecież to tylko ćmy... a jak by nawet, to wstyd powiedzieć,
wstyd przyznać się do takiego mazgajstwa. Dopiero chłopaki mieli by okazję
do drwin i prześmiechów... E, co tam się zastanawiać, rusza się - to tłuc.
Kiedy kijem trafi się dokładnie w sam środek grubego kadłuba, to w mgnieniu
oka zamienia się w efektowny kłębek białego puchu. Opadają tylko potem
z niego połamane skrzydełka, resztki chitynowych powłok kadłuba, ot, takie
nic... To polowanie tak wciąga, że jak opętani krążymy wokół topoli nie
zważając, że spoceni i tchu brakuje. Dopiero zgęstniała ciemność nadchodzącej
nocy przerywa tą zabawę. Ćmy chociaż białe przestają być widoczne. Noc,
opiekunka słabych, ochrania resztę przed rzezią. Odpoczywamy zadyszani
i smutni, że już nie można tak w kręgu, tak dookoła biegać i tłuc. I nikt
z nas nie przypuszcza, że niedługo i w nasz świat wtargnie zabójca i podobnie
ścigani jak ćmy, będziemy się miotać w szaleńczym tańcu ratowania życia.
Noc coraz bardziej intensywna, coraz ciemniej. Cisza, słychać tylko
falujące, delikatne rechotanie żab. Po drugiej stronie szosy, w chałupach,
zaczerwieniły się światełka. Niedawno doprowadzono prąd do ulicy Tomaszowskiej,
więc nie trzeba palić nafty. Ale prąd jest drogi, stąd ta czerwoność w
oknach. Tak świecą dziesięcio- i piętnastoświecowe żarówki. Powoli zapalają
się gwiazdy i zza niewidocznych wzgórz Roztocza, idzie po niebie poświata
wschodzącego księżyca. Późno już, ciemno, powinniśmy iść do domów, ale
wieczór tak piękny, tajemniczy, że stoimy blisko siebie w milczeniu, podświadomie
oczekując jakiegoś nadzwyczajnego zdarzenia. Może zza topoli wyłoni się
jakie straszydło, a może na cmentarzu, który nad skarpą czernieje zębatą
krawędzią muru, pojawi się duch, albo upiór z ogniem w oczodołach. Straszymy
się trochę na niby, ale bardzo pragniemy by naprawdę coś się stało, o czym
można by potem opowiadać w długie jesienne wieczory. Ale nic nadzwyczajnego
się nie dzieje, nic się nie pokazuje, tylko swojskie rechotanie żab i wieczorne
poszczekiwanie psów. Letnia wiejska cisza. Ciepła, sierpniowa noc otula
osadę spokojem i bezruchem. Gwiazdy coraz bardziej bledną, roztapiane światłem
księżyca, i rosa zaczyna srebrzyć świat. Chłód ciągnie od trawy po bosych
stopach, ale co tam chłód, nogę można potrzeć o nogę, zagrzać, a piękno
nocy, którego nie potrafimy sobie w pełni uświadomić hipnotyzuje, i każe
trwać tak w bezruchu, sycąc nieokreślonym szczęściem nasze młode dusze.
- Józek - półgłośne nawoływanie brzmi miękko, nie mącąc nocnej ciszy,
ale stanowczo.
Koniec zabawy, to pani Oliska idzie doić krowę i potrzeba
pomocnika by ją za łeb potrzymać. Zerkam na ciemne okna stojącego obok
domku, czy nie zawtóruje podobnym zawołaniem moja mama i biegnę za Oliskami.
Żółte świetlne wahadło naftowej latarki znaczy drogę do obory. Wszędzie
już ciemno, tylko futryna ze starych, zmurszałych bali jaśnieje w świetle
zawieszonej na gwoździu latarki, niczym ramy obrazu ciemnego jak sama noc.
Z otwartych wierzei bucha ciężki zapach gnoju i odór rozgrzanych zwierząt.
Z głębokiego cienia wyłaniają się cztery nabrzmiałe sutki zwisające prawie
do ziemi, w nieprzyzwoitym, a jednocześnie fascynującym kształcie. Przy
nich przykucnęła pani Oliska, odchylając się do światła, żeby trafić wąskimi
strumykami parującego mleka do wiadra między kolanami. Reszta krowy i obory
niewidoczne w ciemności, tylko po sapaniu można się domyśleć, że ogon i
wymię ma też łeb. Muchy, bąki i inne skrzydlate owady żyjące przy bydlętach
już śpią, ale zdarza się, że co niektóry, obudzony blaskiem latarki, lub
ludzkim zapachem sennie zabzyczy, wtedy krowa marszczy skórę na grzbiecie
i macha nerwowo ogonem. Wystraszona dźwiękiem potrafi też wierzgnąć i nie
daj Boże gdy trafi nogą w wiadro, cały udój na darmo. Dlatego Józek trzyma
za rogi i uspokajająco gładzi po głowie.
- No stara, no stara - powtarza - i krowa uspokaja się, przestaje
nerwowo drżeć, i tylko czerwonym jęzorem próbuje polizać Józkową dłoń.
Obok porykuje niecierpliwie jałówka. Przypięta krótko, stara się
dosięgnąć łbem Józka, natarczywie domagając się pieszczoty. Jałówka jeszcze
młoda, nie doi się i nazywa się Luśka. To taka tradycja u Oliskich, że
młodsza krowa nazywa się Luśka, a starsza Stara. Dwie krowy to szczyt możliwości
utrzymania. Na trzech i pół morgach więcej się nie da, a o koniu to już
nawet nie ma co marzyć. Zjadłby wszystko z pola i jeszcze ich na dokładkę.
Chodzą więc na odrobek, za wypożyczanie konia do zaoranie lub zwiezienie
z pola. Chodzą wszyscy, rodzice, Józek - który jest o rok ode mnie starszy
(dwanaście lat), i o rok ode mnie młodsi, bliźniaki - Tadek i Czesiek.
Jedynie najmłodszy, sześcioletni Milek jest zwolniony z pracy w polu. Za
to do jego obowiązków należy pasienie krów. Nie taka to jednak prosta,
jak by się zdawało, sprawa. Krowy niby bydlęta, lecz swój rozum mają. Niech
no tylko spostrzegą, że goni je Milek i nie ma dorosłych w pobliżu, od
razu do swawoli. Co tylko po drodze, kapusta, koniczyna, buraki, tratują,
porywają. Za nic sobie mają krzyk Milka, okładanie grzbietów kijem, hasają
na całego, a jak jeszcze dojrzą suszące się gdzie prześcieradło lub koszulę,
porwą, zeżrą, no i potem awantura na całą osadę. Dlatego na pole wyganiają
rodzice lub Józek, a Milek ma jedynie już pasące się pilnować i krzyczeć
o ewentualnej krowiej niesubordynacji. Ale one gdy widzą w pobliżu starszych,
nie idą w szkodę i Milek może mieć satysfakcję, że też pomaga w rodzinie.
Do obory schodzi się po dwóch schodkach, jest wrośnięta jak całe
obejście w ziemię. To skutek wieloletnich powodzi, które co wiosnę nanoszą
grube warstwy mułu z okolicznych lessowych wzgórz. Naniesiony muł porasta
trawą i zostaje, grunt wokół budynków podnosi się niezauważalnie, co rok
kilka centymetrów, aż nagle się spostrzega że ziemia sięga prawie okna
i do izby zstępuje się jak do sutereny. Trzeba by budować nowy dom na wysokiej
podmurówce, ale na to nie stać.
Całe obejście zbudowane jest na planie kwadratu, frontem do ulicy
Tomaszowskiej. Jeden bok, przeciwległy ulicy, niezabudowany, otwiera widok
na rozległy sad. Przed sadem stoi kierat, a za nim dalej, już między rzadkimi
drzewami nowa stodoła. Ogromna, na czerwonej ceglanej podmurówce - mieści
całoroczny zbiór - pachnie świeżością desek i gontowym dachem. Nie pasuje
do pozostałych budynków, przykrytych zrudziałymi od starości strzechami.
Wydaje się jak by z innego, nadchodzącego świata. Stodoła jest pierwszą
inwestycją Oliskich, a zarazem zapowiedzią ogólnej przebudowy gospodarstwa...
Po niej mają być budowane: dom, obora i stajnia. Chociaż budowa ich
jeszcze nie rozpoczęta, my już z góry martwimy się, że nie będzie ciasnych,
ale pełnych zakamarków obórek, stajni, chlewików, spichlerzy, a i podwórko
zostanie z pewnością powiększone i odsłonięte od ulicy. Znikną starodawne
wrota, przykryte stromą strzechą, gdzie na poddaszu, wśród suchej wyki
czy koniczyny można było buszować jak borsuki w "dziurach". Nie będzie
strzech z kityci, z których wieczorem można było wyciągać zaspane wróble.
02k