"Moja" eskadra. Marynarze mechanicy samolotowi.
Na lewym skrzydle: autor, por.mar pil. Rysiek Błoński za nim por. mar. inżynier eskadry.
 
 

0dc.2
  Na drugi dzień przejmuję eskadrę. Zbiórka pułku na placu alarmowym.
  W marynarskich mundurach, elegancko na granatowo, tylko ja jeden, jak
  zwykły piechociniec, zielony porucznik. Szef sztabu pułku czyta rozkaz
  naznaczający  na stanowisko, a potem dowódca pułku komandor
  podporucznik Siwy, przedstawia. Mówi to, co zazwyczaj mówi się w takich
  sytuacjach. Doświadczony oficer, pilot etc. Krótko, kilka zdań i pułk
  odchodzi do zajęć, pozostaje tylko trzecia eskadra. Teraz już po
  odczytaniu rozkazu, moja eskadra.
  Podchodzę, szef sztabu składa meldunek. Dziękuję i witam się.
  - Czołem eskadra!
  W odpowiedzi głośne, trochę nierówne:
  - Czołem telu-czniku!
  Niezwyczajni witać porucznika. Poprzednik był kapitanem. Jestem zresztą
  jedynym dowódcą eskadry w stopniu porucznika. Telu-tanie łatwiej się
  krzyczy i ja też wołałbym to słyszeć, ale na razie będą musieli poćwiczyć
  telu-czniku. W szeregu stoją też kapitanowie, moi podwładni. Podwładni
  porucznika. I dylemat regulaminowy, kto komu pierwszy ma oddawać honory.
  Regulamin mówi, że podwładny przełożonemu, młodszy stopniem starszemu. A
  tu przełożony ale młodszy stopniem. Mój szef sztabu Kazio Kucharksi , jest z wykształcenia nawigatorem a lotnicy w regulaminach nie biegli, więc trudno znaleśc wiedzacego.  Trzeba by piechocińca.  Oni nic innego nie robią tylko bez przerwy biją kopytami i   studiują kto ma komu i kiedy.  W końcu znajduje się uczony,  po szkoleniu w Akademi SztabuGeneralnego szef sztabu pułku i  ostatecznie wyjaśnia. Na terenie garnizonu pierwszy oddaje honor   podwładny, znaczy że kapitan mnie. Poza garnizonem młodszy stopniem.   Znaczy ja kapitanowi chociażby był moim podwładnym. pierwszy mam salutować swoich podwładnych. Ale to sprawa późniejsza.

        Teraz przywitałem się z eskadrą i cisza,  patrzymy na siebie.
  Stupięćdziesięciu marynarzy wlepia we mnie gały, a w każdej parze rysują
  się różne uczucia: obojętność, życzliwość, drwina, ogólnie jednak
  ciekawość i nadzieja.  Czuję je wszystkie na sobie jak aktor  w swoim piewrwszym  wyjsciu na scenę.  Które w nich wyzwolę. Nikt mnie nie uczył jak byźć dowódcą eskadry.
Uważnie śledzą każdy mój gest, każdy grymas twarzy,   chcą z nich odczytać jaki jestem. Jaki będę. Wiem, że pierwsze wrażenie   najważniejsze. Potrafi nieraz na długo przesądzić o stosunku do drugiego   człowieka, a tym bardziej do dowódcy. Gdy okrzykną cię bubkiem lub   niedojdą, dyscyplinę diabli wezmą.
  Na zawodowego jeszcze znajdziesz narzędzie.  Awans, mieszkanie, talon (na
  motocykl, samochód, pralkę, lodówkę, telewizor - właśnie pierwsze się
  pokazały), wszystko wymierne w dużym pieniądzu. Bez względu więc jakim
  będziesz, on cię będzie słuchać. Służba to ich praca, to ich życie.
  Ze zwykłym marynarzem z poboru, trudniej. Rozkaz niby wykona, ale wykonać
  można różnie, ze zrozumieniem, oddaniem lub z drwiną. Za plecami będzie
  się naśmiewał. A wyśmiany dowódca, to nie dowódca. Gdy raz straci
  autorytet, to ciężko odzyskać. Nikt za nim bez przymusu nie pójdzie. A od
  starożytności  wiadomo, że z niewolnika nie ma robotnika. Dowódca musi
  być szanowany, a najlepiej gdy jest kochany.
        Wiem jednak jak łatwo  się ośmieszyć. Sam dotychczas stawałem w szeregu tak jak oni. Patrzę więc  w te wlepione we mnie gały łagodnie-groźno. Neutralnie.  Bez szerokiego uśmiechu  brata- łaty,   ale i zaciętości. Niech każdy w moim wzroku dopatruje się  czego chce .
  Jestem w zielonym mundurze i to przeszkadza w nawiązaniu kontaktu. Budzi
  uprzedzenie. Facet w innym mundurze z założenia jest mniej warty od "wilka
  morskiego" w białej koszuli i granatowej marynarce ze złotymi guzikami.
  Chociażby ten wilk na   okręcie w życiu nie był,  a "pływał" jedynie  od magazynu z kartoflami do kuchni.
  Ale to zjawisko w wojsku powszechne,  w życiu też. Człowiek stara się
  przekonać siebie, że jest lepszy od innych, chociażby miał o tym świadczyć
  tylko kolor munduru. Ci co nie są o tym przekonani po latach trafiają do psychologa.   Pamiętam z podchorążówki pogardę z jaką traktowaliśmy  „zająców”.
Mówię więc krótko o tym co uważam w służbie za istotne:
  dyscyplina i czystość.  Nie znajduje odzewu. Nie podoba się. U
  jednych lekceważące uśmieszki, od każdej nowej miotły to samo słyszą zanim się
  nie wytrze. U innych znudzone obojętne miny. Wisi im, co on tam gdacze.
  Wyczuwam to, nie wolno mi się jednak zdenerwować, okazać  zniecierpliwienie. Zmieniam więc temat na przepustki. Powinien chwycić.  Ten tylko kto był szeregowcem  wie czym dla żołnierza zamknietego na kilka lat w koszarach jest   przepustka. Przepustka, to kilka godzin zapomnienia o wojsku, to powrót do   krainy młodości. To kraina marzeń, gdzie nie ma pobudek, alarmów, sprzątania, ba nawet  obowiazkowego mycia i golenia.  To spanie do południa, a wieczorem dziewczyna,  wino...
        Ale przepustkę dostaje się tylko w drodze wyjatku w nagrodę. Otrzymanie jej zalezy  od decyzji   dowódcy; żołnierz może ją dostać lub nie.
Mówię więc:
  - Marynarze , teraz o przepustkach.-  Zgodnie z moim oczekiwaniem , lekkie poruszenie w szeregu.  Z  twarz znika obojętność, lekceważenie, a  pojawia się ciekawośc.
- Jeśli kazdy będzie  wykonywał  rzetelnie  swoje obowiazki to pomimo, o czym wiecie , bardzo małego limitu przepustek dla eskadry, jesli będzie bardzo chciał spotkać się z dziewczyną  to obiecuję że pójdzie ja odwiedzić.
 Zrozumiano? -
  krzyknąłem. Stopięćdziesiąt gardeł odkrzyknęło
  - Tak jest!!!.
  Uff odetchnąłem. Poczułem, że pomimo koloru munduru zostałem zaakceptowany. Nasrój zrobił się pogodny,   jedynie Kazio,  mój szef sztabu spojrzał na mnie zaskoczony i przestraszony.
  Domyśliłem się co znaczyło to trwożne spojrzenie. Przewidywał co się stanie gdy o moim wystapieniu dowie się,   dowódca pułku, zastępca... Ale się nie odezwał. Za krótko się znaliśmy.
        Ofixcerowie przyjeli mne zyczliwie , żeby nie pwoiedzieć bardzo ciepło.  Pilotów było zaledwie kilku wszyscy  na stanowiskach dowódczych. Leon Karkut, pomocnik d/s pilotażu, mój  zastępca, Inek Szelągowski - nawigator eskadry, Tomek Ziaja - szef   strzelania powietrznego eskadry i dowódcy kluczy - Leon Sysiak, Kazio
  Sebastiański,  Staszek Boczula i  jeden nawigator z wykształcenia, szef sztabu Kazio Kucharski.
  Wszyscy opuścili szkołę dwa lata po mnie, więc różnica w stażu nie była
  duża, w praktyce lotniczej jednak znaczna. Oni służyli cały czas od szkoły
  tylko w tym pułku, a ja już nabierałem doświadczenia we Wrocławiu i  Poznaniu. A latanie w 62 PSzTLM w Krzesinach  można było porównać do szkolenia w Wyższej
  Szkole Pilotażu. Nauczyłem się wtedy robić z Migiem w powietrzu to, o czym
  nawet im się nie śniło. I nie dlatego by im brakowało fantazji: Sysiak czy
  Szelągowski mieli jej na pewno nie mniej niż ja, nie mieli jednak swobody, by ją rowinąć. Latali cały czas dokładnie tylko według regulaminu. Regulamin zaś był ułozony  „bezpiecznie”   żeby  broń Boże nic się nie stało. A „naczalstwo"
  zawansowane wiekiem pilnie go przestrzegało i w każdym głębszym skręcie dopatrywało się jego naruszenia.  Dla świętego więc spokoju dostosowali się. Z biegiem lat  zresztą zaczeli mieć świadomośc,  która na szczęście mnie omineła,  że latanie w czasie pokoju  to sposób   zarabiania na życie, a nie zabawa, okazja do niebezpiecznych fantazji  w przestworzach.  I latali zgodnie z   powiedzeniem Antosia Łąckiego, że w "haroszych rukach i mig stajetsa   iłem".

 Słyszeli już o mnie i moich "wyczynach powietrznych", które co   prawda nie wzbudzały uznania wśród zwierzchników, ale szarej braci   lotniczej imponowały  i chociaż żałowali poprzedniego dowódcę Franka Udzielę i uważali mnie za swego i przyjęli bardzo życzliwie.  Przyznali,  że bali się, że dowódcą zostanie jakiś fircyk po Akademii.
  Oficerowie techniczni: inżynier eskadry i technicy kluczy, zachowywali  zwyczajową rezerwę, będącą wynikiem przedłużenia historycznego już    konfliktu, między maszyną, a pokładem."Oni tyrają usmarowani od świtu do ciemnej nocy, a tamci wożą dupę w   powietrzu i zbierają splendory". Który powstał z chwilą zamontowania  maszyny
  parowej pod pokładem statku. „My tu w czeluściach piekielnych bez widoku słóńca i gwaizd czarni od sadzy  jak diabły sypeiemy wegiel i sypeimy, a tamci na pokładzie chłodzą na wietrzyku jaja i wdzieczą się do bab”.
   Trwało to jednak niedługo. Gdy pokazałem   że doceniam i szanuję ich ciężką pracę, rezerwa zniknęła. A pracę mieli  rzeczywiście bardzo ciężką.  Pamietałem jeszcze z podchorażówki pracę  mechaników na lotnisku w Tomaszowie Maz.  Tutaj też  samoloty stały na wolnym powietrzu i musiały  być zawsze gotowe do działań bojowych. Bez względu na pogodę, porę  roku czy dnia. W deszcz czy śnieg, mróz lub upał. Pracowali nieraz przez   dwadzieścia cztery godziny na dobę.

        Eskadra to jednak nie tylko ludzie lecz również ogromny majatek o czym miałem raczej mgliste pojecie.  To samoloty, sprzęt   pomocniczy, wyposażenie sal marynarskich i pomieszczeń sztabowych,  magazyny z  wyposażeniem i umundurowaniem  służby czynnej, pościelą i  itp.  Wiadomośc ta była dla mnie zaskoczeniem i zaniepokiła.  Chciałem latać, dowodzić  a nie pilnować marynarskich gaci. Do tego szefem eskadry okazał się bosmat „znajomy” z przystanku.  Kiedy go wezwałem  bardzo się  wystraszył. Oczy mu latały jakby kręcka dostał, i jeszcze bardziej zbladł. Drżacym głosem meldował  że wszystko w porządku, nczego w magazynie nie brakuje i nie potrzeba  ponownie sprawdzać bo przed misiącem gdy eskadrę zdawał  kapitan Udziela  wszystko się zgadzało.
 Prawdę mówiąc nie mam ochoty siedzieć w magazynie  i liczyć onuce, więc mu staram się uwierzyć  chociaż on sam wydaje mi się jakiś fałszywy,
  śliski, może pederasta?  Chyba jednak sam na siebie bicza by nie kręcił. Zgodnie bowiem z przepisamu za braki odpowiada solidarnie z dowódcą.
 Nie mogę jednak na trzeźwo rozpatrywać decyzji.  Jeszcze nie  opadło ze mnie radosne podniecenie z objecia stanowiska. Chcę jak najszybciej latać i dowodzić.  Bez ceregieli więc podpisuję stosowne dokumenty i  eskadra jest moja ze wszystkim dobrodziejstwem inwentarza , jak modnie powtarzają w pewnych środowiskach.
***

  I takim to sposobem już po czterech dniach od przybycia bo  30. lipca 1957 r.  już  startuję z babiodolskiego lotniska na  Jak -11. Lecę na oblot rejonu lotniska,  a  Jak -11, -  samolot smigłowy, szkolno treningowy -   o stosunkowo małej prędkości,  lepiej nadaje się do tego celu niż bojowy. Pas
  startowy, czarny asfaltowy. Podobno tańszy od betonowego ale za to  po
  deszczu i w upały śliski, jak to asfalt. Trzeba uważać. Startuję z kursem
  wschodnim i ledwo schowałem podwozie, a już urywa się płyta oksywska i
  jestem nad portem wojennym. W rozpadlinach Kępy Oksywskiej czernieją dachy  zabudowań Marynarki Wojennej, a przy brzegu w równych rzędach przycumowane   okręty. Zaraz z prawej zaczyna się Gdynia, a pode mną z kolei port
  handlowy. Wyraźnie widzę otwarte ładownie statków do których ciemnych
  czeluści sięgają długie szyje portowych żurawi.
  Przed nosem samolotu Kamienna Góra, porośnięta gęstym lasem - zielona. Na
  niej i za nią okrągłe cylindryczne kształty, zieleńsze od otoczenia, to
  zamaskowana bateria nadbrzeżna strzegąca dostępu do portu. Te działa 280
  mm w 1956 odstraszyły chcącą interweniować Flotę Radziecką. Nabieram
  wysokości i w miarę wznoszenia, maleje olbrzymi budynek Grand Hotelu w
  Sopocie, molo robi się cienkie jak zapałka, a z lewej, z mgiełki horyzontu
  wynurza się ciemny zarys Helu.
  Skręcam w jego kierunku. Pierwszy raz widzę półwysep, który jest podobny
  do kreski z kleksem, obramowanej pianą fal. Miejscami jest tak wąski, że
  wydaje się, że lada moment morze zamieni go w wyspę. Za nim nieskończone,
  stalowosinoniebieskie morze. Dopiero teraz, z tej wysokości widać jego
  wielkość. Szybkość stwarza złudzenie, że widziane z góry wydaje się
  nieruchome. Zastygłe fale o różnych kształtach i odcieniach stwarzają
  wrażenie jakby Twórca, pociągnięciami gigantycznego pędzla nałożył na
  granatowe tło kolorowe smugi, tworząc gigantyczny barwny portret potężnego
  żywiołu.
  Obraz bez granic. Czuję się drobinką, atomem, tego fascynującego pode mną
  tworu, i słyszę w duszy wołanie do powrotu, do złączenia się z nim,
  uczucie jakiego nieraz doznaję stając na wysokim moście. Wówczas spod
  lustra niezgłębionej wody dusza odbiera podobny głos. "Chodź do mnie. Wróć
  do swojej kolebki. Zaznasz szczęścia spokoju ..." Jakby wodnica, a może
  wodnik? Takie tam bajkowe złudzenia. Ale pilnować się trzeba. Teraz nawet
  balustrady nie trzeba przekraczać, wystarczy pochylić nos samolotu...
        Na szczęście zaskrzeczało radio, wyrwało z dziwnego omamu.
  - Jak ci się podoba morze - żartują z SD. Wiedzą, że lecę nad nim pierwszy
  raz w życiu.
  - Ach morze  - przytomnieję - jak mi sie podoba? Cóż odpowiedzieć? To
  uczucie nie obraz... Jakby kontakt z żywą istotą. Zachwyt i radość,
  przeżycie nie do opowiedzenia. Język duszy inny.
  I chociaż z zakamarków pamięci wyłażą czasami jeszcze ciemne zmory Bulaków  i Krepskich, a serce na wspomnienie niepomszczonych krzywd, ściska
  zapiekły ból, to szczęście jest tak ogromne, że tonie w nim wszystko.
  Nawet potwory z poprzednich lat.
  (Po latach, w 1991 r. na zjeździe weteranów w Krzesinach spotkałem jednego
  z nich, Bulaka. Obrzęknięty, trupio blady, z trudem poruszał się o lasce.
  Nie czułem nienawiści, ale bałem się żeby mnie nie poznał i nie zechciał
  podejść; nie wiem czy zdobyłbym się na podanie ręki. Dwaj pozostali
  "dobroczyńcy": Krepski i z późniejszych lat Paździor, już nie żyli.
  Dopiero niedawno zrozumiałem, że byli znakami Pana na mej drodze życia.
  Każdy chciał mnie skrzywdzić, a Pan obrócił ich uczynki na moje dobro.
  Bulak - to oszukańcze przeniesienie z Krzesin do Gdańska. Krepski - to
  poniżenie mnie i mojej godności, co wymagało podjęcia decyzji odejścia z
  wojska. W rezultacie jednak, pomimo ich działań, zostałem dowódcą eskadry
  w Lot. Mar.Woj. A potem krzywda wyrządzona mi przez Paździora,
  przyspieszyła moją decyzję zwolnienia się z wojska. I w rezultacie, mając
  w chwili odejścia 37 lat, zdążyłem skończyć studia, zakochać się w P. i
  poznać Prawdziwą Miłość.)
        Spotkałem swego poprzednika, kpt.pil. Franka Udzielę. Dowodził
  eskadrą półtora roku i koledzy - podwładni bardzo dobrze o nim mówili.
  Stażem zaledwie pół roku starszy ode mnie - był z tego opóźnionego turnusu
  który zastaliśmy po przyjeździe ze Świdnika w Tomaszowie- ale już w
  stopniu kapitana. Szybko awansował. Do tego bezpartyjny. Chyba jedyny
  bezpartyjny dowódca eskadry w wojskach lotniczych.
  W październiku 1956 roku, kiedy sowiecka flota groziła desantem na
  Wybrzeże, w Marynarce (wiceadmirał Wiśniewski) zarządzono alarm bojowy.
  Samolotom podwieszano bomby szykując je do ataku na okręty i wtedy,
  podniecony czekającą walką Franio powiedział, że komuniści to wrzód na
  ciele narodu.
  Wówczas, w październiku 1956 r. nikt na to nie zwrócił uwagi, wszyscy tak
  myśleli. Ale w roku 1957, kiedy Gomółka zaczął oczyszczać Wojsko z
  "wrogich" elementów, ktoś przypomniał jego wypowiedź i zwolniono go w
  specjalnym trybie dyscyplinarnym. "'Partia straciła zaufanie do dowódcy".
  W tym trybie zwalniano bez żadnych odpraw czy rekompensat. Nie
  przysługiwały też uprawnienia do wojskowej opieki lekarskiej i
  mieszkania... W takim samym trybie zwolniono również wiceadmirała
  Wiśniewskiego i wielu innych oficerów, którzy zdradzili się z
  patriotyzmem, jak mówiono, odkryli swój nacjonalizm.
  Franek pracy nie mógł nigdzie dostać, dopiero po kilku tygodniach, kiedy
  jadł już raz dziennie, zatrudniono go jako mechanika na stacji obsługi
  samochodów w Sopocie. Szkoda mi go było, chociaż nawet nie pomyślałem o
  sobie. A też nieraz chlapię językiem i w sytuacji jestem gorszej od
  Frania. Franio jest kawalerem. Widziałem się z nim jeszcze razem z jego
  kolegami, ale nasze natury nie lgnęły do siebie, może i dlatego że Franio
  nie pił, ale bardziej że był już cywilem. A życie i wojsko to dwa
  oddzielne - zupełnie oddzielne - światy.
        Nie był to jeszcze, jak się okazało koniec "powiewu wolności". Nie
  minął tydzień, a tu Stasio Boczula, dowódca klucza, melduje mi, że pary
  nie przyjmie bo się rozlicza z wojem. Jak to się rozlicza, a ja dowódca
  nic nie wiem. Okazuje się, że został dyscyplinarnie zwolniony. Rozkaz
  przyszedł. Dobry pilot i kolega, bez mojej wiedzy? Nie mogę uwierzyć, to
  jakieś nieporozumienie?
  Dowódca pułku rozkłada ręce; wyższe dowództwo zadecydowało, ale lepiej
  niech się obywatel porucznik tym się nie zajmuje, to nie jego sprawa.
  Jak to nie moja sprawa. Jestem dowódcą czy nie. To tak można, bez mojej
  nawet opinii? Nie popuszczam. Proszę o przedstawienie do raportu do
  dowódcy Lotnictwa M.W. kmdr Pałuczaka. Niedawno, kiedy mnie przyjmował był
  taki życzliwy dla mnie.
  Ale tu czekało mnie rozczarowanie. Gdy tylko przekroczyłem próg gabinetu
  już sam wzrok mógł wywołać nerwową sraczkę. Myślałem, że powie won i już.
  Ale to nie ruski oficer, ale Polak, więc tylko wycedził: "Wy poruczniku w
  nie swoje sprawy się nie mieszajcie. Z Boczulą to polityczna sprawa.
  Odmaszerować."
  Odmaszerowałem i to szybko. Co mi odbiło. Gdy objąłem dowództwo to
  poczułem się tak jakbym co najmniej głównodowodzącym został. Takie
  wyróżnienie, taki ważny, ba nawet zastanawiałem się ilu też dowódców
  eskadr może być na świecie. I nagle dostałem prosto w łeb i poczułem się
  jak po ciosie w
  żołądek. Niby wszystko widzisz, istnieje słońce, drzewa, świat, ale ruchu
  ani słowa nie możesz zrobić. Stoisz i patrzysz niby sparaliżowany, a tylko
  czujesz jak opuszcza cię chęć do wszystkiego.
do

 tylko