Rozdział 2. Wojna

 Minął tydzień września. Życie toczyło się bez zauważalnych  zmian. Pogoda, tak jak przez całe wakacje, upalna, bezchmurna. Rolnicy  wychodzą w pole, Żydzi handlują, jedynie w szkole nie ma nauki, z czego  bardzo się cieszymy. Wojna. Nie tak sobie ją wyobrażałem. Myślałem, że wszędzie  będzie pełno wojska, stosy nabojów, karabinów i pistoletów, a tu senna  cisza, zwarzona gorejącym słońcem, i te same, zmieniające się tylko porą  dnia, sielskie landszafciki wzgórz Roztocza. Może tylko w nich coraz  więcej czerwieni i brązu - dyskretny znak końca lata.  Na razie wojna jest tylko w radio. Zdradziecki napad Niemców. Mordercze  naloty na bezbronne miasta i walki na śmierć i życie z nacierającym  wrogiem. Ale nikt nie ma takiego doświadczenia, które pozwoliłoby  wyobrazić sobie co te słowa znaczą. Suchy komunikat mówi "zbombardowano  ludność cywilną w Poznaniu". Co to znaczy zbombardowano? Czy ktoś  widział bombardowanie? Bombardowanie dla weteranów wojny światowej to  rzuconych na okopy, kilka hand granatów z płóciennych aparatów,  podobnych bardziej do latawców niż współczesnych samolotów. Nikt jeszcze nie słyszał gwizdu bomb, nie widział jak najmocniejsze  kamienice rozpadają się jak by były z papieru. Jak fruwają porwane,  sikające krwią ludzkie ciała. A wszystko pokryte kurzem z kruszonych  tynków, i dymem palących się domów. A z tej chmury w niebo bije jeden  ogromny jęk, bezsilny krzyk rozpaczy. Nikomu wyobraźnia nie podsunie takich obrazów, które dotychczas można  było spotkać tylko w futurystycznych powieściach. Słucha się więc tych  komunikatów, jak pełnych sensacji ciekawostek. Interesujących, ale nie  dotykających wnętrza duszy. Nie wywołujących głębszych uczuć, w tym  przypadku najgłębszych, ponieważ dotyczących zdarzeń ostatecznych,  zarówno dla jednostek jak i dla narodu.  Zaś wiadomość o wypowiedzeniu przez Anglię i Francję wojny Niemcom,  wzmaga powszechny optymizm. Jednak po kilku dniach przychodzi smutek.  Żałobny komunikat - Westerplatte padło. Obrońców starczyło tylko na  siedem dni - podało radio. Nie wiedzieliśmy wtedy, że planowano ich  bohaterską śmierć na jeden dzień.  A nad nami nadal bezchmurne niebo i wesołe słońce, jak by nic się nie  działo. Nikt nie traci nadziei na zwycięstwo. Sen spędza mi z oczu  jedynie myśl, że wojna za szybko się skończy i nie będę mógł w niej  wziąć udziału. W bezsenne noce wyobraźnią staram się popędzić czas, by  jak najszybciej mieć te osiemnaście lat, by móc walczyć i oczywiście  zostać bohaterem. Wyobrażam sobie jak pędzę, kładę pokotem szeregi  wroga, i kiedy wyczerpany rozmaitymi wariantami walki w końcu zasypiam,  ze skrytości jaźni, jak widmo, wyłania się pocętkowana piegami kopuła  brzucha...
Nagle coś się zmienia. Niby wszystko w dalszym ciągu tak samo, gra radio,  nadal nadaje marsze wojskowe, z ulubionym przeze mnie marszem lotników i  komunikaty z frontu są jak poprzednio czasami smutne, ale nie tragiczne,  i krajobraz nadal jak z kolorowej pocztówki, zatopiony w bezruchu  błyszczy w słońcu, a jednak wyczuwa się jakąś zmianę. Podobnie jak w  końcu lata. Słońce, upały, a tylko ptaki przestały śpiewać i już  wszystko czuje się inaczej.  Teraz podobnie. Może w powietrzu gęstym od zapachu ziół, a może w barwie  słońca jest jakieś przeczucie, jakieś ostrzeżenie, które wywołuje w  duszach niepokój. Nie jest to jeszcze paraliżujący strach o życie, ani  transcendentalna trwoga, każąca u Boga skomleć o chwilkę nadziei, ale już  nie ma poprzedniego spokoju i wszystko wydaje się kruche i nietrwałe.  Podobnie, gdy gdzieś, z oddali nadciąga cyklon. Pogoda piękna, słoneczna  i żadna chmurka nie zapowiada kataklizmu, a przecież ptaki i reumatycy  wyczuwają zbliżającą się burzę.  To wielki wir wojny zbliżał się do nas nieubłaganie. Pierwszą jego  oznaką były samoloty. Przelatywały po bezchmurnym niebie: nasze nisko,  pojedynczo, jakby chciały się ukryć w żółciejących koronach drzew,  niemieckie wysoko, przeważnie z południa na północ, w trójkowych  kolumnach. Łatwo było je rozpoznać po sterczących obok kadłubów  gondolach silników. Niósł się wtedy z błękitu przeciągły jęk motorów,  jak skarga na śmiercionośny ciężar, jaki dźwigały.  W takich chwilach dyżurny strażak na wieży remizy kręcił syreną na  alarm, i wszyscy wybiegali z domów do sadu, by ukryć się w z takim  mozołem wykopanym schronie. Tato, kiedy go alarm zastał w domu wychodził do sadu razem z nami, ale  nie chował się w schronie. Wybierał rosochatą jabłonkę, opierał o jej  konary karabin i z groźnym szczękiem zamka, celował do nadlatujących  samolotów.  Jego postawa wywoływała głośne protesty. Szczególnie wrzeszczały kobiety  siedzące w schronie.
- Panie komendancie, niech pan nie strzela, niech pan nie daje im znać,  bo jeszcze bombę spuszczą i wszyscy poginiemy - darły się piskliwie  jakby już leciały bomby, a robiły przy tym taki rejwach, że w schronie  trudno było wytrzymać.  Czasami który chłop huknął:
- A cicho byście były, bo Niemiec was posłyszy i dopiero przygrzeje.  Cichły wtedy na chwilę, przestraszone, ale widok ojca z karabinem,  wyzwalał w nich nową falę lamentu.  Wystrzał z karabinu głośniejszy od ich wrzasku - rozumowały. Ojciec  jednak nie strzelał, samoloty leciały za wysoko.
- Och, żeby tak niżej, mówił głośno - zaraz bym z jednego spuścił.  Wystarczy trafić w silnik.
Te jego rozważania siały w schronie przerażenie. Niech no tak Niemiec  posłyszy co on mówi, dopiero da im łupnia. I właśnie w takim momencie  kiedy strach ogarnął wszystkich, że Niemiec może posłyszeć gadanie  komendanta, posłyszeliśmy gwizd. Przeraźliwy, rosnący świstogwizd.  Nikt z obecnych nigdy w życiu nie słyszał lecącej bomby, ale i nikt nie  miał wątpliwości, że to leci bomba. Ojciec wskoczył do schronu i  zawołał:
- Padnij!  Przytuliłem się do gliniastego dna nie patrząc, że pobrudzę sobie  ubranie i skulony, z zamkniętymi oczami nadsłuchiwałem lecącej bomby.  Trwało to wieczność. Gwizd wiercił w uszach, świdrował w duszy i nie  pozwalał myśleć o niczym więcej, jak tylko o tym, żeby już się skończył,  żeby już ten oczekiwany wybuch nastąpił. Nagle, kiedy wydawało się, że  nigdy się nie skończy, będzie trwał wiecznie, ucichł. Zatrzymaliśmy  oddech w oczekiwaniu wybuchu.  W ciszy jaka zapanowała słychać było jedynie bicie serc, dosłownie.  Wybuchu jednak nie było.
- Pewno z opóźnionym zapalnikiem - ktoś szeptem powiedział.
- A nie mówiłam, żeby tak głośno nie gadać - Marynia Jachymkowa nie  mogła się powstrzymać.
- Cicho głupia - krzyknął na nią pan Karol - to musi w Czechach robiona  bomba, albo w Austrii, dlatego nie wybuchła, bo wiadomo że z niewolnika  nie ma robotnika.
Powoli wyłaziliśmy ze schronu. Każdy rozglądał się z podejrzliwością,  czy gdzie co nie leży. Wiedzieliśmy już z radia, że Niemcy zrzucali z  samolotów wybuchające wieczne pióra, pudełka cukierków i najrozmaitsze  atrakcyjne przedmioty siejące śmierć i kalectwo.
Okazało się, że bomba spadła na podwórko Icka w "śródmieściu". Nad  wielkim, głębokim lejem, w środku którego tkwiła niewidoczna bomba  zebrała się grupa ludzi.
- Nu, jak świsnęło i grzmotnęło, to ja najpierw myślał, że to ten mysige  od Abrahama cegłę mi na dach spuścił - opowiada Icek wymachując rękami,  aż szerokie poły chałata furkocą jak skrzydła wiatraka - chwyciłem więc  wałek Ryfki i wylatuję na dwór, już ja temu Joskowi, temu smarkowi,  pokażę, a tu patrzę dół i mówią, że to bomba.  Widać Pan Bóg kazał się jej tu na podwórku u Icka zakopać, to się  zakopała. I ona teraz moja. Aj waj, jak ją wykopię to jeszcze wnukom  będzie co pokazać. Co mówicie, że jak by w dach albo wybuchła? Pan Bóg  nie pozwoli skrzywdzić biednego Żyda. Nu, a tego Hitlera, tego bandytę,  niech go parchy pokryją, niech żywcem zgnije i do dziesiątego pokolenia  niech wszystko co jego zgnije. Icek zaczął wygrażać w stronę nieba, które puste milczało rozgrzanym  błękitem i tylko słońce patrzyło obojętnie na rzucane przez Icka  przekleństwa.
- Uś, Żydy, cicho, sza - starozakonni umykali chyłkiem, bo nigdy nie  wiadomo, czy takie ciężkie przekleństwo nie odwróci się przypadkiem i  którego nie zaczepi...  Nikt nie jest bez grzechu i lepiej nie czekać aż  Jahwe zacznie wymierzać sprawiedliwość.
 Mieli rację, ale przed tym co  nadchodziło ucieczki nie było.  Nocą, kiedy się ucho przyłożyło do ziemi, słychać było drżenie podobne  do drżenia szyn kolejowych oczekujących dalekiego jeszcze,  nadjeżdżającego pociągu. Potem w drżeniu można było rozróżnić pojedyncze  uderzenia, jakby ktoś ciężkim kafarem chciał rozbić ziemię. Wkrótce pojedyncze uderzenia zlały się w jedno ciągłe dudnienie, tak jak  gdyby za horyzontem szalała straszliwa burza.  Wojna przestała być już tylko radiowym wytworem wyobraźni, zaczynała  ogarniać nas swoją realnością. Realnością rzeczy najbardziej realnej na  ziemi, śmiercią. Każde stęknięcie ziemi, każdy błysk pocisku na nocnym  niebie, to były jej znaki, znaki prawdy człowieczego bytu.
 W taką noc, ciemną, bezksiężycową, rozświetloną tylko  czerwonymi błyskawicami armatnich wystrzałów, żegnaliśmy z mamą ojca.  Przytulony policzkiem, wyczuwałem chłodną rosę na metalowym guziku i  szorstkość wełny jego munduru. Milczałem, czując ciepło idące od jego  dłoni opartej na moim karku i nie zdawałem sobie zupełnie sprawy z wagi  tej chwili.  Dziwiłem się płaczowi mamy, która przytulona z drugiej strony, połykając  ze szlochem słowa szeptała:
- Nie wyjeżdżaj, zostań, przeczekaj, przecież widzisz, że wszystko się  wali...  Nie opuszczaj nas - łkanie nie pozwalało jej mówić.
Ojciec zazwyczaj irytujący się mamy płaczem, teraz tulił ją do siebie i  spokojnym, opanowanym półgłosem tłumaczył:
- Uspokój się Zosieńko, wiesz, że jest rozkaz... Wiesz co znaczy  obowiązek wobec ojczyzny... Przestała byś mnie kochać, gdybym postąpił  inaczej...
Sam nie wiem, dlaczego zaczęło mi się robić ckliwo i łezki same zaczęły  płynąć po policzkach. Jestem zły na siebie za ten babski płacz, dlatego  że przy ojcu, który tego nie lubi i z powodu, że przecież tato będzie  walczyć z wrogiem. W głowie nie zalęgnie się nawet najmniejsze  podejrzenie, że słyszę po raz ostatni jego głos.  Przelatujące pociski krwawymi refleksami dobywają nasze twarze z czerni  nocnego niebytu. Są niewyraźne, jakby ochlapane czerwienią, jedynie  twarz ojca, ocieniona daszkiem czapki pozostaje niewidoczna.  Nie zobaczę jej już nigdy.1  W pamięci pozostanie tylko chłód metalowego  guzika i zapach szorstkiego munduru. Jeszcze jeden błysk oświetla naszą  grupę jak jupiter aktorów rozpoczynającego się dramatu i ojciec wsiada  na oczekującą furmankę.
Zostajemy z mamą na drodze i tylko zabłąkany w  konarach topoli nocny zefirek szeleszcząc liśćmi próbuje pocieszyć naszą  samotność.  Długo w nocy nie mogę zasnąć. Ciągle słyszę modlitewny szept mamy:
- Boże, spraw żeby wrócił. Boże zlituj się nad nami. Nie pozwól żebyśmy  zostali sami.  Noc we wrześniu długa. Jutrzenki nie widać, tylko wokół czerwienieją  łuny pożarów. Do świtu tyle łez, jeszcze tyle łez...   Czemu mama tak rozpacza? Przecież tato zwycięży i wróci. Na pewno  wróci...
 Bez ojca zrobiło się pusto i straszno. Przeglądamy albumy ze zdjęciami.  Tu jeszcze mama panną, z długimi warkoczami, w skromnym żakiecie i  ciemnej, długiej spódnicy. Patrzy w obiektyw swoimi wyrazistymi oczami,  z ukrytym głęboko smutkiem, jakby przeczuwając swoje przeznaczenie: Ciężką walkę o byt, do końca, dla siebie i swojego dziecka, które się  kiedyś narodzi. A tu ojciec. Krótko podstrzyżony, w koszuli bez  kołnierza, zapiętej na guzik pod szyją, w szarej marynarce, młodziutki.  Grupa żołnierzy w pomarszczonych, szarych mundurach, zabłoconych butach  z cholewami i w okrągłych maciejówkach na głowach. Trzymają ręce oparte  na pasach i sztywno, na baczność patrzą w obiektyw. To z wojny, tamtej.  A potem grupa kolarzy na moście w Brześciu i puchar na stoliku.  Zakończenie wyścigu, ojciec na drugim miejscu. Rowery zwyczajne, takie  jak mamy w domu, ale wtedy tato był młody. A potem oboje na ławce w  parku, kiedy ich drogi życia się zeszły. Po ślubie, też w parku, ale już  z hiszpanką pod nosem i muszką pod brodą, elegancko.  Mama w białej, letniej sukience, włosy w piękne fale, a jak by się  przypatrzył to i mnie można by zobaczyć. (Teraz jeszcze tego nie widzę,  dopiero po latach...) A to nad rzeką, Horyniem. Ale tata zgrubiał,  ledwo w kąpielówki się mieści, a tu ja pod parasolem. Czarnym i większym  ode mnie. A po rzece płynie parostatek do Dawidgródka.  Na zdjęciach jestem coraz większy. Szybko rosnę. Siedzę na drewnianym  dwupłatowcu, który tata ustawił na stole, i wydaje się, że zaraz polecę.  W czarnym, aksamitnym ubranku, z przyciętą równo grzywką, grzeczny,  dobrze wychowany chłopczyk. Samolot i zdjęcie były to pomysły taty.  Nawet nie przypuszczał, że rzeczywiście wyprorokuje i za czternaście lat  wystartuję na bojowej maszynie.  Potem ja, w białym ubranku, pierwsze długie spodnie, po pierwszej  komunii, z obrazkiem w ręku. Potem wszyscy troje. Jakieś święto. Ojciec  w mundurze, przy szabli, na piersi krzyże i medale. Najwyższy,  najgrubszy, najważniejszy, i my dwoje osłonięci jego potężnym torsem.  Ufni, bezpieczni. Znowu płacz. Najpierw mama, potem i ja dołączam. Nie  można oglądać, nie można oglądać, nie można wspominać... Nie wolno  opłakiwać. Trzeba wierzyć, że to tylko na trochę nas opuścił i będzie  wszystko dobrze.  Wszystko dobrze - to określenie będzie długo pocieszeniem i wyrazem  nadziei w najtrudniejszych, najrozpaczliwszych czasach. Zrodziło się  podczas wojny, a będzie towarzyszyć długo, długo - przez całe życie.  Będzie zaklęciem, które ma spowodować że: wszystko będzie dobrze.

 Pojawili się żołnierze. Pojedynczo i grupkami, po kilku, wlekli  się ulicą Tomaszowską, w sobie tylko wiadomym kierunku. W porozpinanych  mundurach, z byle jak przewieszonymi przez plecy karabinami, a nierzadko  i bez broni, wyglądali jak robotnicy znużeni morderczą pracą. Ze  zwieszonych głów patrzyły oczy otępiałe znużeniem i ścięte przeżytym  przerażeniem. Próżno byłoby się dopatrywać w nich dziarskiej armii,  która, jak znaliśmy z historii broniła zawsze, do ostatniej kropli krwi.  Wyglądem swoim budzili raczej współczucie, jak2 ścigane zwierzęta i  burzyli nadzieję na ocalenie przed Niemcami.
Dwóch siadło pod topolą. Zzuli żółte, prosto z magazynu, kamasze i  odwinęli zbrązowiałe od skóry onuce. Zaśmierdziało potem i juchtową  skórą. Karabiny oparli o topolę, bose nogi wyciągnęli przed siebie, uff,  co za ulga. Odpoczywają. Pewnie przed nimi nie jedna jeszcze bitwa, a że  ciągle się czytało, że w krytycznych momentach zabrakło naszym amunicji,  popycha mnie do nich mama ze znalezionymi trzema karabinowymi nabojami -  zanieś, nie wolno zmarnować...  Starszy, siwy macha ręką:
- Coś ty synku, wojna już się skończyła, schowaj je sobie na pamiątkę,  że była. Ćwiarę byś przyniósł, ot co...
Stanąłem jak słup, czerwony, nie wiedząc co począć z nabojami w  wyciągniętej jeszcze ręce, gdy młodszy wybucha śmiechem:
- Czego stoisz, nie słyszałeś?  Naboje weź sobie na pamiątkę, a nam  ćwiarę... No leć! No już!...  - lekko trąca mnie w ramię.
Mama oburzona:
- Tchórze bezwstydni - mało się nie rozpłacze. Nie pasuje  mi ten obraz do tkwiącego w pamięci zachowania choćby ojca, ale  zwątpienie rozlewa się coraz szerzej po sercu.  Nadwątloną wiarę w Wojsko Polskie ratuje jednak nowo nadchodzący  żołnierz. Wyprostowany, w zapiętym mundurze, z plecakiem i karabinem na  ramieniu, przypomina żołnierza z plakatu. Młody, uśmiechnięty,  sympatyczny, a przecież czuje się w nim energię i moc, która musi budzić  i u nieprzyjaciela respekt. Wyjmuje mi naboje z ręki:
- Dziękuję, przydadzą się. Klepie po ramieniu, a mamie posyła uśmiech,  po którym ona lekko się rumieni, a on maszeruje dalej...
 Późnym popołudniem, kiedy upał trochę zelżał, od strony Wsi  Komarowskiej nadjechali Niemcy. Długa kolumna samochodów, niewidoczna w  obłokach kurzu, zajechała na Zamułę, do Kuźmów. Zamuła była to płytka  kotlinka do której co wiosnę wody z topniejącego śniegu, nanosiły grube  warstwy mułu z pobliskich lessowych wzgórz. W niej właśnie mieli swoje  gospodarstwa dwaj bracia, Ukraińcy Kuźmowie. Nie wiadomo dlaczego  właśnie tam Niemcy rozbili obóz. Czy kierowali się względami  taktycznymi, trochę na uboczu od osady i teren łatwy do strzeżenia, czy  jakimiś wcześniejszymi kontaktami politycznymi, nikt nie wiedział. I  nikt się nie dowiedział, choć zachowanie Ukraińców w późniejszym okresie  wojny mogło świadczyć, że Niemcy mieli jednak z nimi jakieś  wcześniejsze, piątokolumnowe konszachty...
Przyjazd Niemców wywołał w pierwszej chwili przerażenie.  Ludzie zaczęli chować się po obejściach, a co niektórzy uciekali w pole,  w wąwozy i jamy...
- Olaboga, Niemce przyjechali, co to będzie? - szło od chałupy do  chałupy jak paraliżujący prąd.
Tymczasem minęła godzina, dwie, i nic się  nie działo. Ktoś bydło przepędził obok, ktoś zajrzał za czymś po  sąsiedzku do Kuźmów i nastrój się szybko zmienił. Niemcy nic złego nie  robią, można iść ich oglądać, a jeszcze papierosa dostać... Ruszyli się  ludzie jakby cyrk przyjechał.  Na obszernym placu - ugorze, stały w czworobok ustawione samochody, a  tyle ich było i takie ogromne, jakich nikt z przyglądających się w życiu  nie widział. Wokół wartownicy z bagnetami na karabinach, nie pozwalali  się do nich zbliżać. Za to na podwórkach u Kuźmów aż niebiesko od  mundurów. Inny kolor niż nasze, i chłopy jakieś jaśniejsze, hałaśliwsze.  Porozbierane do pasa, myją się, a perfumują, obok gramofon puścili jak  na pikniku. Kiedy podchodzą do zbitej gromadki gapiów, widać, że to  zupełnie młode chłopaki, wesołe, uśmiechnięte. Zaczęli częstować  papierosami, a w dzieciaki rzucać garściami cukierków. Zakotłowało się.  Naszą paczką staliśmy z boku, nigdy nic od wroga nie weźmiemy, to  postanowione, ale nie brakowało takich, co gotowi byli bić się...  Niektórzy z Niemców próbowali po polsku:
- Jajka, masło, dawaj, dawaj - to znowu - schwester, siostra, komm,  przyprowadź. Czekolada, gut, czekolada gut. Ty chłopak przyprowadź. Gut  czekolada, machen fiken. Pokazywali rękami, machen fiken, gardłując i  śmiejąc się na całą okolicę. Jechało od nich wodą kolońską, jak od pani  naczelnikowej w niedzielę i każdy wydawał się paniczem ze dworu.
Opodal w rowie przysiedli Kuźmy, częstując ciekawskich niemieckimi  papierosami:
- No chłopy, wreszcie będzie porządek, po bałaganiarskich rządach  polskich panów. Wreszcie będzie dobrobyt. Niemiec to ład i  sprawiedliwość.
Przykro było słuchać, uciekłem do domu. Wielu też  odchodziło, ale byli i tacy co kurzyli niemieckie papierosy i Kuźmom  przytakiwali. Może tliła się w nich zemsta za trzydziesty siódmy rok...  A może drzemała w nich dusza dawnego chłopa, co to państwo, wojna, to  nie jego sprawy. On jest od ziemi i dla ziemi...
 Zaczęto chodzić w pole, Żydki pootwierali sklepy i wyglądało  na to, że wojna i Niemcy wcale nie straszni, można z nimi zupełnie  dobrze żyć. Do niczego się nie wtrącają, co najwyżej kupią trochę jajek  i szperki, tylko bardzo rozglądają się za dziewczynami. Ale cóż  dziwnego, młode to, zdrowe, jurne - wiadomo, żołnierze. Powiadają nawet,  że podatków nie będzie trza płacić, to w czym gorzej niż za Polski?  Dręczyło mnie to wszystko, pozbawiało snu. Ci żołnierze pod topolą,  gospodarze z rowu - czyżby naprawdę oni wszyscy woleli Niemców od  niepodległości... Męczyłem się tym, że nie dzieje się tak jak sobie  wyobrażałem. Pocieszałem się w głębi duszy, że jeszcze nasi przyjdą i  zrobią z tym wszystkim porządek, będzie odwet i kara dla zdrajców - jak  ich nazywałem.
 Minęło kilka dni i moja nadzieja na zmianę sytuacji zdawała się zbliżać  do ziszczenia. Józek z ojcem paśli krowy i mieli pędzić przez wąwóz do domu,  ale w wąwozie pokazali się dwaj Niemcy i nakazali pędzić nie jarem, a po  krawędzi. Posłusznie gonili więc krowy skrajem rowu, gdy ku swemu  przerażeniu zobaczyli wystający z chaszczów rząd luf karabinowych  wymierzonych w nich i w stronę zbocza, gdzie paśli. Strach ich wziął, że  to ostatnia godzina.  Ale Niemcy, a było ich z pięćdziesięciu, machali rękami, żeby schnell i  zaczajeni wyraźnie na coś czekali.  Jakoż jeszcze nie zdążyli oddalić się z krowami dalej niż sto metrów,  gdy wysoko na wierzchołku pagórka, pokazała się sylwetka jeźdźca z  karabinkiem w ręku. Zjeżdżał powoli po zboczu w stronę wąwozu. Rozglądał  się pilnie w koło, ale ukrytych Niemców nie widział. Struchleli, bo w jeźdźcu w grzebieniastym  hełmie francuskiego  wzoru, rozpoznali polskiego kawalerzystę. Jedzie prosto na Niemców, na  niechybną śmierć, a tu nijak nie można mu dać znać, ostrzec. Załopotały  im serca w trwodze i żalu nad polskim samotnym żołnierzem. Stanęli  sparaliżowani strachem jak żona Lota.  Tymczasem kawalerzysta dojechawszy do wąwozu na odległość stu metrów jak  by się zawahał, zatrzymał się. Może dotarł do jego duszy ostrzegawczy  łomot ich serc, a może koń wyczuł wroga, dość, że stał chwilę  nieruchomo, rozglądając się bacznie i nadsłuchując, by nagle spiąć konia  i ruszyć z powrotem pod górę. Niemcy już dłużej nie czekali. Gruchnęła  salwa jedna, druga, otaczając pędzącego już teraz galopem konia  rozpryskami ziemi, ale ten jakby cudem chroniony rwał do góry coraz  wyżej, wyżej, do ocalenia.  I już wydawało się, że skryje się cały i zdrowy za zbawczą krawędzią  wzgórza, gdy nagle koń jakby wierzgnął, podniósł się na tylnych nogach i  runął bokiem na ziemię.  Zabili, jęknęli obaj, ale po chwili odetchnęli, bo żołnierz poderwał się  spod konia i biegnąc ukrył za wzgórzem. Uciekł, ucieszyli się i szybko  popędzili krowy, żeby zejść z oczu rozwścieczonym i głośno gardłującym  teraz Niemcom.
- Była to na pewno patrolka - orzekli wszyscy zgodnie i za wzgórzem jest  naszych więcej.
I rzeczywiście, za dwa dni potwierdziły się przewidywania domorosłych  taktyków. Było południe pogodnego, jak wszystkie w tym wrześniu, dnia,  gdy usłyszeliśmy serię huków, jakby kto kłonicą w drzwi stodoły walił.  Raz, drugi, trzeci. Odgłosy szły z góry, od cmentarza. Tam też wśród  gęstych krzaków pokazały się błyski podobne do zajączków puszczanych  lusterkiem. Wybiegli wszyscy na ogród, żeby sad nie zasłaniał widoku,  gdy niespodziewanie od dołu, tak jakby z obejścia Kuźmów, podniósł się  słup czarnego dymu. Dym gęstniał, grubiał, przemieniał się w chmurę, z  której z hukiem zaczęły wypadać blaszane beczki, kawałki skrzyń, koła od  samochodów.
- Kara boska spotkała Kuźmów i Niemców - ludzie z mściwą satysfakcją  zaczęli się żegnać i dziękować Bogu za sprawiedliwość.  Chmura dymu zgrubiała, rozszerzyła się na cały widnokrąg, nabierając  różnych kolorów. Te ciemne to ropa i guma, te jasne to słoma i drewno,  zabudowania Kuźmów. Niemcy zaczęli wyjeżdżać palącymi się samochodami,  ale wtedy z cmentarza zagdakał RKM. Wolnym tempem, smugowymi i  zapalającymi pociskami, zamieniał każdy próbujący ucieczki samochód w  płonącą żagiew. Samochody zostały, a ci Niemcy, którzy ocaleli, uciekali  drogą w stronę Wsi Komarowskiej, skąd przyjechali. Ściskaliśmy się z  radości i skakali jak opętani. Górą nasze wojsko. Jeszcze Polska nie  zginęła.  Czekaliśmy na nasze wojsko, ale nie nadeszło. Okazało się, że była to  tylko jedna tankietka, której dzielna załoga rozbiła całą zmotoryzowaną  kompanię niemiecką.
 Nazajutrz, kiedy pożar trochę przygasł, idziemy na pogorzelisko. Swąd  spalonej gumy i trupów. Pełno żelastwa ze spalonych samochodów ale i  dużo dla nas wszelakiego dobra. Najważniejsze - koła, opony i dętki.  Pierścienie mocujące koła są świetne do toczenia, do jazdy pogrzebaczem  zamiast fajerek, z opon robi się mocne buty, a dętki - na proce.  Początkowo odstraszały nas leżące wszędzie trupy. Baliśmy się bliżej  podchodzić bo smród spalonych, rozdętych kadłubów przyprawiał o mdłości,  a i one same wypełnione gazem wypalonych kiszek rozdęte jak ogromne  pęcherze, wyglądały jakby za chwilę miały wybuchnąć i obrzucić  wszystkich wokoło niedopieczonym ludzkim mięsem. Szczególnie to  niedopieczone ludzkie mięso było przerażające.  Straszno wyglądały w spalonych głowach puste oczodoły. Po wytopieniu  żarem oczu wyglądały z nich wiązki czerwonych, przysmażonych żył i miało  się złudzenie, że taki potwór żyje i zaraz zacznie się ruszać... Ale człowiek szybko się do wszystkiego, z wyjątkiem braku pieniędzy,  przyzwyczaja. Wiatr zwiał trupi smród i po chwili już nikt na poczwarne  kadłuby uwagi nie zwracał. Jedyną rzeczą, która jeszcze przez dłuższy  czas robiła wrażenie była, odcięta od ręki pociskami karabinu  maszynowego, dłoń. Nie spalona tylko przyrumieniona zawisła na klamce  drzwiczek samochodu zaciśniętymi palcami. Wyglądała jak brązowa  rękawiczka z białym kawałkiem kości, Poniżej z leżącego na ziemi  przypieczonego ciała sterczał kikut, jakby chciał się z nią połączyć,  skleić.

10k