odc.13.
To działo się nad terytorium PRL, a ja jestem nad terenem Armii
Czerwonej. Co robić gdy w peryskopie zobaczę nosy ścigających
migów?
Żeby jeszcze mieć paliwo, niezgorszy przecież ze mnie myśliwiec,
może bym
się wywinął, ale z pustymi bakami w każdej chwili silnik
może przerwać.
Wypadam nad zatokę, nareszcie. Nie wiem tylko czy to
już Polska czy
jeszcze ZSRR. Nie ma to zresztą większego znaczenia bo jakby
ścigali to na
granicę sowieci nie bedą zwracali uwagi. Zresztą kakaja tam
granica. Wsio
nasze, socjalistyczne.
Spotykam stadko kutrów rybackich. Przelatuję między masztami,
zawsze
bezpieczniej. Nie strzelaliby chyba pośród statków. Z lewej
brzeg się
rozszerza, to Wisłoujście. Chmura dymu otaczająca Gdańsk.
Rozglądam się
dokładniej, nikt nie goni. Prawie jak w domu - oddycham z
ulgą - chyba
ocaleję.
Ale nadzieja tylko przez
moment, bo zapala się czerwona lampka,
sygnalizator paliwa. Teoretycznie od momentu zapalenia paliwa
powinno
wystarczyć na piętnaście minut lotu, ale teoretycznie, na
optymalnym
reżimie pracy silnika i jeżeli wskaźnik prawidłowo jest wyregulowany.
Wszystko więc w przybliżeniu. Myśli gonią się na przemian,
dolecę nie
dolecę. Kilka metrów pode mną, bliziutko, brudno-niebieskie
fale Bałtyku.
Woda zimna nie więcej niż 7 stopni. Mam co prawda kamizelkę
i łódkę pod
spadochronem, ale gdy silnik przerwie i uderzę rozgrzanym
kadłubem w wodę,
to nawet jeśli nie wybuchnę, wypali katapulta, a żelazny
wspornik owiewki
rozpruje ciało na pół jak szmacianą lalkę.
A jeśli nawet w cudowny sposób uda mi się opuścić kabinę
to ileż czasu
będę pływał żywy w kamizelce, przy tej temperaturze wody.
15, 20 minut.
Nawet jeśli ktoś zauważy i ruszy ratować to czy zdąży wyłowić
w czasie
krótszym od 20 minut? Iluzja. Więc póki jeszcze silnik pracuje
może nabrać
te tysiąc metrów i katapultować się. Niech się dzieje co
chce. Łódka się
nadmucha i jakoś może dopłynę do brzegu albo jakiego statku.
I co dalej? Byłoby to poddanie się. To po to to wszystko,
by teraz ze
strachu tak niegodnie zakończyć lotniczą służbę? Przelatuję
obok Grand
Hotelu w Sopcie. Podejmuję decyzję. Silnik jeszcze pracuje,
więc przestaję
zwracać uwagę na lampkę. Dolecę czy nie dolecę, co ma być
niech będzie,
nie opuszczam samolotu.
Może zabraknie paliwa tuż przed lotniskiem i wtedy roztrzaskam
się o
sterczącą jak skała Kępę Oksywską. No to co? Skończę przynajmiej
życie jak
lotnik. A może zwoduję i będę pierwszym, który na migu tego
dokonał.
Chwała i splendor. Lęki opadają, dochodzę do siebie. Przecież
dobrze wiem,
że tak naprawdę w tym locie chodziło nie tylko o tęsknotę
za Kingą, która
była raczej pretekstem, ale właśnie o to, co teraz przeżywam.
O
wyrożnienie się z tłumu. Więc teraz bądź szczery człowieku
wobec siebie i
graj swoją rolę odważnie do końca. Masz ten upragniony wielokroć
dreszczyk
ryzyka, dreszczyk śmiertelnego niebezpieczeństwa, więc ciesz
się. Jak
przeżyjesz, zostanie ci ozdobny paciorek w rożańcu lotniczych
dni, a jak
nie, to... i tak wszystko jedno.
Gdynia. Wznoszę się nad
maszty Oksywskiej Radiostacji. Silnik
nadal pracuje. Ląduję z prostej. Na wysokości siedmiu metrów
wyrównanie,
odprężam się. Teraz już nic złego nie może mnie spotkać.
Kończąc dobieg
rozpędem wpadam w boczną dróżkę kołowania. I nagle wszystko
cichnie. Przez
chwilę jeszcze słyszę opony szorujące po betonie i samolot
zatrzymuje się.
Ogarnia mnie dziwna cisza, jakby świat został pozbawiony
dźwięku. To
silnik zamilkł, paliwo sie skończyło. Jednak żyję.
I zmęczenie otula mnie cudownym spokojem i odprężeniem. Jakie
piekne jest
życie. Siedzę bez ruchu w martwym samolocie i chłonę pachnące
powietrze
wiosennego dnia. Spokojny i szczęśliwy, czekam na holownik.
Po przyjeździe w sobotę,
Kinga zaskoczona moim "nalotem" troche się
dąsała, że niepotrzebnie się narażam, ale w końcu była rada.
Takiej
sensacji na wsi od wojny nie było. Woreczek trafił na sąsiednie
podwórko i
dzieci z wielką estymą: list z samolotu do pani doktór -
przyniosły do
Ośrodka. Jednym słowem troche barwy w szarym, pełnym wyrzeczeń
życiu. Ale
jak mówi "Księga Mądrości": "...nie ciesz się za bardzo ani
też nie smuć
się bez miary, bowiem wszystko w naturze się wyrównuje..."
I zgodnie z
wielowiekową mądrością radość ustąpiła niepokojowi gdy dowiedziałem
się,
że Dewulot rozpoczął poszukiwania samolotu, który naruszył
granice Sojuza.
Naturalnie ani myślałem się przyznać. "Śledztwo" jednak rozwinięto
szeroko. Sprawdzano w pułkach chronometraże, możliwości...
Specjalnie
wyznaczona komisja z Warszawy jeździła po kraju i przesłuchiwała
"podejrzanych", tych, którzy w tym czasie byli w powietrzu,
m.in. mnie
też, ale sprawcy nie znaleziono.
Mijały dni, tygodnie i kiedy wydawało się, że sprawa rozejdzie
się po
kościach, w bufecie na lotnisku podszedł do mnie znajomy
major z SD.
- Wiesz Zbychu, sowieci podali numer samolotu który naruszył
granicę i to
był numer twojego samolotu...
Chwyt stary jak świat, ale zaskoczony (mają numer samolotu)
- sądziłem, że
on tak po koleżeńsku daje mi cynk - powiedziałem:
- Tak, to byłem ja, zabłądziłem, ale nie mów nikomu. (Co
było zresztą
prawdą.)
- Tak, tak, naturalnie - przyrzekał.
Następnego dnia przy raporcie dostałem pięć dni aresztu domowego.
Uzasadnienie było enigmatyczne, za "naruszenie regulaminu
lotów", ale nikt
nie był zainteresowany co to właściwie znaczy.
Ten areszt zarobiłem przez swoją łatwowierność i krótką pamięć.
Zapomniałem, że w socjalistycznym wojsku nie ma kolegów.
Są tylko większe
i mniejsze donosicielskie szuje. Zdolne dla pieniędzy, awansu,
zdradzić
wszystko i wszystkich. O tej komunistycznej zasadzie, że
nie ma żadnych
zasad, życie miało mi za kilka lat jeszcze raz przypomnieć.
Ale na razie wracajmy do roku 1958.
Pięć dni to jeszcze nie
najgorsza kara. Załatwili to zresztą bez
rozgłosu, po cichu, nawet zebrania POP nie zwołano.
Ale niepotrzebna. Bo
okazało się, że sowieci otrzymali tylko meldunek posterunku
granicznego o
jakimś samolocie i nie znali nie tylko numeru ale nawet typu
samolotu. I
nasze dowództwo wcale się nie przyznało, że to był polski
samolot, bali
się o swoje stołki. Wpadłem więc tylko na własne życzenie
- romantyczny
głupek.
Pomimo wszystko nie żałowałem. Co tam głupie pięć dni aresztu,
a do
różańca szarych dni przybył "kolorowy" paciorek.
Życie jednak toczy się
dalej wyznaczoną przeznaczeniem drogą. Rano
na zbiórce, Kazio Kucharski mój szef sztabu, z tajemniczą
miną, prawie
szeptem melduje - przybyła rezerwa.
Wzruszam ramionami. Rezerwa, cóż w tym nadzwyczajnego, była
zapowiedź. Co
za sensacja? Kazio jednak nadal uśmiecha się tajemniczo.
- Niech obywatel kapitan się dobrze przyjrzy.
Patrzę ale nie widzę nic szczególnego. Za szeregiem marynarzy,
stoi rząd
jakichś wujków w roboczych, niegdyś białych, a obecnie szarych,
spranych
marynarskich mundurach. Rezerwa.
Twarze pokryte skórą sfaldowaną przez czas, posrebrzone siwizną
skronie,
patrzą na mnie zmęczonym wzrokiem, bez entuzjazmu. Tak jak
patrzy
spracowany robotnik. Starsi niż się spodziewałem. Nie tylko
od marynarzy,
ale i ja przy nich jak młodziak.
Przez chwile czuje sie trochę głupio. Nie byłem jeszcze w
takiej sytuacji,
żeby podwładni byli ode mnie tak znacznie starsi wiekiem.
No cóż, widocznie dobrych kilka lat temu, jeszcze za samolotow
śmigłowych,
musieli służyć i teraz powołali ich by zapoznali się obsługą
odrzutowców -
tłumaczę sobie, ale to nie powód by szef sztabu wykrzywiał
się jak bachor
przy kleiku.
Patrzę na Kazia surowo
i rozkazuję:
- Zwolnić eskadrę do zajeć, rezerwę zostawić.
Podchodzę do nich. Z bliska dopiero widzę ciężkie lata życia
wypisane na
twarzach. To już nie wujki lecz dziadki. Rzeczywiście coś
dziwnego w ich
wyrazie. Niepotrzebnie skarciłem Kazia.
- Jakie samoloty obsługiwaliście - pytam pierwszego staruszka.
A ten spręży się na baczność, wali obcasami, aż drgnąłem
niezwyczajny
takiej służbistości, i melduje. Głośno, energicznie z twardym,
obcym
akcentem:
- Me 109 - panie kapitanie.
- Me 109? Co to znaczy? Żarty sobie robicie? Myślicie, że
dyscyplina was
nie obowiązuje. Na rezerwę też mamy sposoby. Chyba się przesłyszałem.
I
nie mówi się panie kapitanie, tylko obywatelu kapitanie.
A ja nie jestem
kapitanem tylko porucznikiem.
Ten znowu wali obcasami:
- Messerschmit 109, herr leutnant - i zaczerwieniony poprawia
się -
obywatelu poruczniku.
- Messerszmit 109 ? Co się dzieje. Gdzie ja jestem?
Czas się cofnął?
- Gdzieście służyli?
- W Luftwaffe - wymienia jednostkę. Szczeka twardo jak niemiecki
owcza-
rek.
Zwariowałem myślę, albo mi sie śni. Patrzę na Kazia, a ten
jak zwykle
miny. A nie mówiłem?
Pytam drugiego - a wy? Ten obsługiwał Fokke Wulfy. Wszyscy
z Luftwaffe,
mechanicy płatowcowi od Me-109 i Fok, kilku też po radiu
i uzbrojeniu.
Biegnę do dowódcy pułku. W gabinecie jest też Koziura, zastąpca
d/s
politycznych.
Siwy flegmatycznym gestem rozkłada ręce. A cóż ja jestem
św. Trójca,
żebym wiedział dlaczego? Przysłali to przysłali. Daliśmy
do waszej eskadry
bo macie największe doświadczenie.
A to ci dopieo wymyślił. Chciałem z miejsca odpalić że Wermachtem
nie
dowodziłem, ale powstrzymałem się. Jeszcze rok mego dowództwa
nie minął, a
już "tyle wrażeń". Wystarczy. Trzeba popracować na awans.
- Obywatel porucznik - ciągnął Siwy - musi uważać. Bo to
z takimi nigdy
nic nie wiadomo.
- Wiecie - wtrąca Koziura - we Wrocławiu wymalowano swastykę
na kadłubie
samolotu i były ślady piachu przy wlewie do zbiornika. Na
was teraz duża
odpowiedzialność.
- Nigdy żadnego samego nie puszczać do samolotu, zawsze z
naszym
marynarzem... A najlepiej nie dawać ich do obsługi,
niech się tylko
przyglądają z daleka.
Dobrze im mówić,radzić, ale dlaczego? W jakim celu ich przysłali?
- To musiał MON zadecydować. To Ślązaki.
Ślązaki w służbie zachowywali się poprawnie, ale chłodno,
z dystansem.
Zamknięci w sobie, nie opowiadali o służbie w niemieckim
wojsku. Po
zajęciach trzymali się razem. Siedzieli w swojej sali, na
której trzeba
przyznać, było tak czysto, że po podłodze gołym tyłkiem można
było się
śizgać i dupy nie zabrudzić - jak stwierdzał bosman Borusek.
Zresztą nasi marynarze
też trzymali się od nich z daleka. Byli
młodsi od Ślązaków co najmniej o dwadzieścia lat, ale pominąwszy
różnicę
wieku, jeśli nawet mieli wspomnienia z dzieciństwa, to nie
budziły one
sympatii do żołnierzy Wermachtu. Tak wiec eskadra podzieliła
się, na dwie
części, polską i na taką, na którą trzeba uważać. Ale to
był podział
wydumany, z założenia, bo w rzeczywistości knechty, jak szybko
ich
nazwano, byli bardzo zdyscyplinowani i każde polecienie wykonywali
bardzo
rzetelnie. Tak jak Niemcy - podśmiewywano się z nich. A oni
nawzajem, z
wyraźną dezaprobatą patrzyli na poczynania naszych marynarzy.
Aż raz jeden
gefraiter nie wytrzymał i puścił farbę. Stał akurat przy
mnie kiedy
mechanicy dosyć ślamazarnie obsługiwali samolot po locie.
Wolno podłączali
węże z powietrzem, a czekający na pałatkach uzbrojeńcy z
taśmami nabojów,
drapali się po tyłkach.
Po minie widziałem, że coś go bardzo irytuje.
- Co wam się nie podoba - spytałem.
- Brak dyscypliny. U nas, w Luftwaffee, tak by się nie ruszali,
jak w tym
wojsku.
- Chciałem machinalnie poprawić na "w naszym wojsku", ale
dałem spokój.
Jakież to jego wojsko?
A gefreiter ciągnął dalej:
-Chodzą po garnizonie jak cielęta i nikt nie zwraca uwagi.
Przechodzi
Unterofizer, a żołnierz się odwraca i nic. To nie wojsko
- wykrzywił się
ironicznie.
Nawet sie nie rozgniewalem. Cóż, wermachtowskie wychowanie.
- To nie wojsko, to lotnictwo - roześmiałem się. Reminiscencje
za pruskim
drylem rozbawiły mnie.
- Co za różnica? - Gefreiter nie był przekonany.
Po dwóch tygodniach rozstaliśmy sie z knechtami bez sentymentów,
i z chyba
obopólną ulgą.
Na pożegnalnej zbiórce Gefraiter wygłosił w na pół zrozumiałą
śląską gwarą
mowę: że gdy jechali to się bali, że będziemy się na nich
mścić, ale teraz
widzą, że sie mylili. I tera oni som takie samo jak i my
wojsko i dziękują
za wspólną służbę. Gefreiter się nawet się uśmiechał ale
reszta patrzyła
na nas obojętnie, a może drwiąco?
Nie przerwałem i nie prostowałem różnicy, bo chciałem by
zakończyło się to
wszystko jak najprędzej, by nareszcie kamień odpowiedzialności
spadł mi z
serca.
Ślązacy nie Ślązacy, nie mogłem jednak pokonać uprzedzenia.
Służyli w
wrogiej armii. Niemieckiej. Jakie były przyczyny skierowania
tych
podstarzałych weteranów Luftwaffe do naszej jednostki, nigdy
się nie
dowiedzieliśmy. Na pamiątkę została mi więc tylko rzadka
i chyba w LWP
jedyna, aczkowiek wątpliwa, satysfakcja. Przez dwa tygodnie
dowodziłem
eksjednostką Luftwaffe, z drugiej wojny światowej. Znosiłem
ich pomimo
wewnętrznych oporów, bo taki był rozkaz i nie byli Niemcami.
Ale kiedy
spotkałem w Lipsku, w jednym z tamtejszych barów niemieckiego
myśliwca z
me 109, (być
może ci żołnierze obsługiwali jego samolot), który chciał
polskiemu
pilotowi postawić wódkę, odmówiłem. Nie tylko wódki, ale
i towarzystwa.
Było to może śmieszne ale coś wewnątrz mi nie pozwalało.
Był dla mnie
ciągle wrogiem, który zniszczył i pozbawił niepodległości
moją Ojczyznę.
Pewnego wieczoru przyszedł
z ćwiartką Staszek Wachowiak, potocznie
zwany Lewym. Był jednym z młodych pilotów drugiej eskadry
u Mariana Piątka
i znaliśmy się ze wspólnego mieszkania w Białym Domku.
Postawił flaszę na stole i mowi, że zbudował kajak, ale pływać
na nim nie
umie, więc prosi mnie jako starego żeglarza... Zaskoczony
w pierwszej
chwili myślałem, że już się upił, ale on zaczął przypominać
moje
opowiadania, które wygłaszałem przy kielichu w długie zimowe
wieczory.
Według niego było w nich i o Wiśle i o dziewczynie w łódce
i o nocnej
burzy, kiedy miałem dylemat: całować piegowatą harcerkę czy
wiosłować i
umykać przed piorunami. No i naturalnie o tym, że jestem
starym żeglarzem,
ba nawet sternikiem itp. itp.
No dobrze, ale to było pływanie w zimowy wieczór w ciepłym
mieszkaniu i po
morzu wódy, a nie po Bałtyku kajakiem. A do tego jaki ze
mnie sternik -
raczej teoretyczny, bo poza zbitą z nieheblowanych desek
wiosłową szkutą
nie pływałem nawet na balii po sadzawce. Ciarki na samą myśl
przeszły mi
po plecach, ale w końcu cóż miałem powiedzieć? Ja, o którym
napisano w
"Banderze "...najodważniejszy z lotników morskich..." miałem
teraz
powiedzieć że nie, że się po prostu boję?
- Sam go zbudowałem - Staszek zaczął objaśniać - ściśle według
planów.
Morski dwuosobowy kajak. Napisane w planach jest, że dzielnością
morską
dorównuje jachtom zatokowym.
Nawet dorobił do niego maszt i żagiel, tylko pływac.
Namawia, ale się opieram. Nie, mówię zdecydowanie nie. I
gdy tak się
spieramy patrzymy, butelka pusta. Wszystką wódkę wytrąbiliśmy.
Co prawda
wspólnie, ale teraz jak odmówić, nie wypada. Wypiłem, wypiłem,
a szyprem
nie chcę być? Trudno, nie mam odwrotu. Umówiliśmy się na
następne
popołudnie przy molo do torpedowni.
Około szesnastej przychodzę
na molo, Wachowiak już czeka, siedzi na
deskach pomostu, a w ręku trzyma jak sztandar jakiś kołek
brzozowy i
prześcieradło rozpietę na dwóch kijach. Obok leży skrzynka
w kształcie
trumny.
To na tym mamy pływać? - taki wariatem to ja nie jestem
- myślę. Niech
się dzieje co chce, ale UT opić się i to jeszcze
nie w żadnym porządnym
oceanie ale w takiej kałuży, Bałtyku, o nie. Nie popłynę.
Niech szuka
sobie innego frajera.
Minę widocznie miałem jednoznaczną, bo Lewy pomarszczył się
jeszcze
bardziej, a fizjonomię miał podobną do krasnala z Królewny
Śnieżki i na
twarzy pojawiła się taka żałość, taki smutek - godny profesjonalnego
żałobnika pierwszej klasy, że serce mi zmiękło. A niech tam,
pomyślałem.
Ostatecznie to mnie z całego pułku obdarzył zaufaniem i wódkę
mu wypiłem,
nie, nie mam sumienia odmówić. Poświęcę się, niech się dzieje
co chce...
Dopiero potem się dowiedziałem, że byłem chyba już szóstym
"kapitanem",
któremu w szczególnym zaufaniu proponował "dowództwo".
Odbiliśmy na wiosłach
bo było bezwietrzenie i żagiel wdzięcznie
zwisając z górnej rei służył za dekoracyjny szczegół w tym
popołudniowym
landszafcie p.t. "Zachód słońca na morzu".
Morze spokojne, Lewy wiosłuje, a ja przeglądam plany konstrukcji
naszego
statku. Brakuje mieczy. Zgadza się. Według projektu powinny
być dwa
żelazne ale blachy nie mógł dostać, zresztą to nie takie
ważne. Ja jednak
uważam to za poważną usterkę, ale ostatecznie przy takiej
pogodzie, przy
pływaniu na wiosłach rzeczywiście nie powinno to mieć znaczenia.
- Ma trzy kile, pocieszał Lewy, będą trzymać. (Kilami nazywał
pięciocentymetrowe wzdłużnice - Lewy pojęcia nie miał co
to kil.)
Nic już nie mówię. Zatoka spokojna, gładka jak staw, słoneczko
grze-
je, cisza. Jakoś to będzie, pocieszam się. Żagiel zwisa,
tym lepiej,
myślę - bezpieczniej. Lewy za to w siódmym niebie.
Jego łajba płynie, wody prawie nie bierze, no i ja przy takiej
pogodzie
coraz pewniejszy, coraz bardziej czuję się sternikiem. Na
wszelki jednak
wypadek postanawiam od brzegu się nie oddalać.
Lekki powiew wiatru wydyma
żagiel więc radość u Staszka jeszcze
większa.
- Żegluje!!!! - wrzeszczy - żegluje!!!
Ja siedzę bez szczególnego entuzjazmu bo coś steru niechętny.
Płynie sobie
jak balia tam gdzie wiatr wieje. Ruszam rumplem w lewo, w
prawo, ale
żadnej reakcji, tylko swoim kursem z wiatrem.
- Szkoda że nie ma mieczy - powtarzam Lewemu - ale on nie
zwraca na to
uwagi. Nic nie jest w stanie pozbawić jego pomarszczonej
twarzy wyrazu
bezmiernego szczęścia. Rozłożył ramiona szeroko, oczy wbił
w niebo,
płynie.
Trzymam szot żagielka, robię co mogę ale oddalamy się coraz
bardziej od
torpedowni. Niesie nas na Rewę. To nic myślę, efektownie
trochę odpłyniemy
z wiatrem, niech łajba pokaże szybkość aż falka zasyczy przed
dziobem, a
potem manewrami powrócimy. Uczyłem się przecież halsowania...
z książek.
Słońce jeszcze wysoko, Lewy nieprzytomny ze szczęścia, a
ja próbuję
halsować pod wiatr. Lewy hals, prawy, przerzucam żagielek
ale łajba po
swojemu trawersem sunie do tyłu z wiatrem. Nawet halbwiatr
znosi ją jak
jesienny liść.
Chmurzy się. Cumulunibus
pokazuje się nad Władysławowem. Falka staje
się falą, a my coraz bardziej na środek zatoki. Brzeg gubi
się z oczu,
siedzimy przecież na poziomie lustra wody i o orientację
coraz trudniej.
Wiatr rośnie. Płótno łopocze, a gdy chcę naciągnąć, cała
łódka przechyla
się niebezpiecznie. Diabli wiedzą jaka jej stateczność, wywrotka
w tych
warunkach byłaby niewesoła. Pływam słabo, kłopoty z synchronizacją
oddechu,
a Lewy jeszcze gorzej: pięć metrow po piesku. I do tego nie
wzięliśmy
nawet jednej kamizelki...
Brzeg widać już tylko
z wierzchołkow fal, i to brzeg helski, a fale
do półmetra. Nasz zniknął w ogóle. Po plecach lekki dreszczyk,
kiepsko.
Moje bezowocne wysiłki zaczynają niepokoić Lewego.
Jaśniejące nieziemskie szczęście zniknęło z oblicza, a pokryła
je znowu
pomarszczona troska smutnego krasnala.
- Zbychu, trzebaby już do brzegu, wystarczy - woła.
Dobry sobie. Od kilkunastu minut też chcę do brzegu, tylko
jak to zrobić.
On jeszcze nie wie, że ja nic nie mogę zrobić.
- Kładziemy żagiel i za wiosła - decyduję.
Ale to nie takie proste. Fala chlapie, woda się nalewa, a
cała łajba kiwa
się na boki, jakby chciała nas z siebie wyrzucić. Przy tym
wcale nie widać
żebyśmy się cokolwiek posuwali do brzegu. Wydaje się nawet,
że dalej
znosi. Po kilku minutach zmęczeni rezygnujemy. Stawiam żagiel,
a Lewemu
każę
wybierać wodę, w której drętwieją tyłki.
Nie zauważyliśmy kiedy zrobiło się ciemno. To najgorsze.
- Zbychu, co robimy - głos Lewego drży ze strachu.
Bez przerwy wylewa wodę ale wydaje się, że jest jej coraz
wiecej. W mroku
zninęło wszystko. Nic nie widać, tylko ciemność przelewająca
się falami.
Nawet nie wiadomo gdzie płynąć. Sam dostaję stracha. Gdy
się wywrócimy
nikt nas nie znajdzie. Trzymanie się kajaka w tej temperaturze
też się na
długo nie zda. Najwyżej pół godziny, po godzinie podrętwiejemy
na amen. Że
też mi się zachciało. Psiakrew. Ironia losu.
do 14 gdy
bardzo..."