odc.21
 Ale życie blisko natury niosło też i kłopoty. Wiosną gospodarstwo  zaatakowały szczury. Były od dawna, ale niewielka ich liczba nie zakłócała  codziennego rytmu. Nawet gdy świniom z koryt trochę podjadały, to było  jeszcze pół biedy. Ostatecznie świnia, gdy głodna, nie tylko przepędzi  szczura od koryta ale i potrafi go pożreć. Teraz jednak tyle ich się  namnożyło, że zaczęły konie od żłobu odpędzać. Nasypie człowiek obroku i tylko się odwróci, a szczur już hyc na żłób,  staje na dwie łapy i do końskiego pyska z zębami. Koń boi się o nos,  szarpie się na łańcuchu do tyłu, a szczur tylko na to czeka. Wpada do  żłobu, a za nim cała gromada i w mig z obroku zostają same plewy.   Doszło do tego, że trzeba było pilnować z kijem, a nawet z dubeltówką by  konie swój obrok zjadły. Dubeltówkę nabijaliśmy starym łubinem. Ziarna  twarde szczura zabiją, a szkody budynkowi nie przyniosą.   Ale to nie było rozwiązanie. Strzelanie, pułapki, Komara nawet nauczyliśmy  chwytać, to wszystko było za mało wobec ich liczby. Potrzeba było jakiegoś  bardziej radykalnego sposobu.
Przypomniałem sobie wtedy rysunek ze starej chyba dziewiętnastowiecznej  książki, przedstawiający łapanie szczurów przy pomocy beczki.  Postanowiliśmy z Jurkiem spróbować.   Nasypaliśmy w dużą beczkę po brzegi sieczkę, dostawiliśmy deskę, żeby  szczurom łatwiej było wejść, a na wierzch nasypaliśmy otręby. Dwa dni w  chlewiku stała beczka aż szczury zanęciły się i wyjadły wszystkie otręby.  Potem w miejsce sieczki nalaliśmy wody, posypując po wierzchu sieczką tak,  żeby woda była zakryta. Reszta pozostała jak poprzednio. Szczury są  zwierzętami bardzo podejrzliwymi i jeśli spotkają w swoim otoczeniu jakiś  nowy element stają się znowu nieufne, posyłając jednego dla sprawdzenia,  czy wszystko w porządku. Potrafią też się ostrzegać.  Ustawiliśmy więc beczkę w chlewiku dokładnie w tym samym miejscu, a  sami na stryszek, dwa metry nad beczką. Położyliśmy się na belkach i przez  szpary obserwowaliśmy.
Jeszcze dobrze się nie usadowiliśmy, kiedy pojawiły się szczury. Zjadając  pośpiesznie po drodze rozsypane otręby, zaczęły wbiegać po desce do  beczki. Dobiegały do krawędzi i skakały na dobrze sobie znaną sieczkę.  A tam niespodzianka. Skaczą i nikną, żaden się nie pokazuje. Ale następne  pamiętają, że przecież tam w beczce przez trzy dni jadły otręby i nic  złego im się nie przydarzyło, skaczą wiec bez namysłu.  Szczury dobrze pływają, ale warstwa unoszącej się nad nimi sieczki nie  pozwalała na wynurzenie i ostrzeżenie innych.  Biegły więc i stare, brunatne, duże ja koty, i mniejsze, młodsze, których  futerka nie zdążyły całkowicie zbrązowieć i zupełnie młode, niewielkie o  srebrzystej jasnej barwie: jedne po drugich, długą kolumną.  Patrząc na ten niekończący się szereg niknący tam w beczce na zawsze, coś  mi się przypomniało i zrobiło mi się ich żal. Przyplątała się jakaś głupia  myśl o pewnej analogi widzianego obrazu, wytwór mózgu wrażliwego  chłopca... Szybko ją przepędziłem. Przecież to tylko zwierzęta. A życie  to walka o byt, a któraż walka nie jest okrutna? W końcu co mieliśmy robić?   Trucizna lepsza? Chyba tylko o tyle, że nie widzi się zdychania. Tu też  się nie widzi śmierci, tylko falowanie sieczki.  W tym przypadku nie ma lepszego i gorszego. Trzeba zabijać, żeby żyć i nic  na to nie możemy poradzić. Zło jest tylko wtedy, gdy zabija się swój  gatunek, lub zabija dla przyjemności.
Za pierwszym razem naliczyliśmy w beczce osiemdziesiąt utopionych,  za następnym nastawieniem pułapki było mniej, ale szczurzy problem,  przynajmniej na jakiś czas, zniknął.
 Za to pojawili się nowi współlokatorzy naszej ziemi - szerszenie. Złożyły  dwa gniazda: na strychu i w szparach belek stajni.  Koniom nie dokuczały, ale do stajni podczas dnia strach było wejść.  Chociaż ludzi nie zaczepiały, jednak ich donośne buczenie działało na  nerwy i wywoływało obawę ataku w każdej chwili.   A szerszenie są bardzo groźne. Uzbrojone w potężne szczęki i żądła z tak  mocnym jadem, że wystarczy do czterech użądleń, a czasami nawet jedno by  człowieka pozbawić życia.  Z gniazdem w stajni poszło łatwo. Szerszenie miały jedną dziurę między  belkami i mogły wychodzić tylko pojedynczo. Nie miały możliwości  atakowania rojem,  były prawie bezbronne. Wystarczyło więc stać przy  dziurze i po kolei deseczką zabijać.   Natomiast na strychu, gniazdo podwieszone było pod samym szczytem dachu i   dosięgnąć go można było tylko długim bosakiem. Jednak już pierwsza próba  zakończyła się sromotnym odwrotem. Nie zdążyliśmy go nawet hakiem zaczepić,gdy  zaatakowały tak wściekle, że tylko dzięki dobrym nogom zawdzięczamy   życie. W panice nie zdążyliśmy zamknąć klapy strychu i szerszenie jak   pościgowce, goniły aż do oszklonych drzwi pokoju. Długo potem zaciekle  tłukły w szyby jakby miały nadzieję rozbić tą niewidzialną przeszkodę. Na  szczęście nie zdołały nikogo użądlić ale na drugą akcję ochotników już nie  było.   Jeszcze przez miesiąc nie można było wieszać bielizny na strychu. Potem  jakby się udobruchały i nastąpił rozejm. Sytuacja wróciła do stanu przed  naszym atakiem. To znaczy one żyły sobie, a ludzie sobie. Bielizna  przestała im przeszkadzać, można było rozwieszać.  I chociaż znaleźli się "eksperci", którzy proponowali wykurzanie dymem,  jednak te propozycje traktowaliśmy z dużą rezerwą. Bo podobno gdy się je  poddymi, to te nie zaczadzone, atakują wtedy wszystko i wszystkich.  "Eksperci" w tym domu nie mieszkali, byli bezpieczni. Więc może dlatego,  a może po prostu szkoda nam się ich zrobiło, szerszeń ostatecznie to nie  brudna mucha, lecz pożyteczny owad,nie posłuchaliśmy ekspertów i  zaniechaliśmy wojny.  Były bardzo pożyteczne, chroniły dom od wszelkiego leśnego paskudztwa,  a korzystanie ze strychu odbywało bezpiecznie, według ustalonego porządku.
Po wejściu wolno było się poruszać do momentu wylotu strażnika. Poznawało  się go po tym, że w odróżnieniu od latających licznych robotników zajętych  wylatywaniem do i z pracy, ten leciał wolno w kierunku człowieka, i gdy  była cisza to można było usłyszeć jak kłapie szczękami, rozpoznaje i  odstrasza. Zataczał krąg o promieniu dwóch metrów i wtedy trzeba było się  zatrzymać, dać mu się spokojnie "zidentyfikować" i poczekać aż wróci do  gniazda. Potem można już było bezpiecznie przystąpić do swoich zajęć.  Gniazdo wisiało wysoko, kilka metrów nad polepą, i  po "sprawdzeniu" można  było bezpiecznie podejść nawet  pod nie. I pomimo groźnego buczenia nie  zdarzyło się, podczas mego pobytu w Pańskiej Dolinie, by kogo użądliły.
 Wiosna tego roku była cudowna. A wiosna w lesie to coś  niepowtarzalnego. Trzeba w lesie żyć by to przeżyć. Różne odcienie  zieleni. Zapach pękających pąków i rozgrzanej ziemi. I ciepło i radośnie.  Wszystko rośnie i cieszy się życiem.
W taką,  wiosenną porę przypadła na mnie kolej zawiezienia bimbru do  karczmarza w wiosce oddalonej o siedem kilometrów, Starym Zamościu..  Pojechałem konno. Koni na leśniczówce było cztery, ale tylko jeden miał  dość gładki grzbiet, co miało zasadnicze znaczenie jako że siodeł nie było  i jeździło się na oklep.  Maciek, bo tak nazywaliśmy tego konia z powodu okrągłego jak dwustu litrowa  beczka brzucha, miał jednak  wadę: był wnęterem, i nie można go było  całkowicie wykastrować. Był więc wałachem z temperamentem ogiera i gdy  tylko poczuł klacz, rwał do niej nie zważając na nic, ani na wóz, ani na  jeźdźca. Z głośnym rżeniem, nie patrząc na razy, jakich mu się w takich  chwilach nie szczędziło,  skakał na kobyłę ponoszony żądzą.   Wiedziałem o tym i trochę się go obawiałem, ale w końcu komfort jazdy na  okrągłym  grzbiecie przeważył. Ostatecznie czekała mnie  czternastokilometrowa podróż. Poszedłem do stajni.
 Maciek przyjaźnie  obwąchał, cicho  zarżał i z radością dał się wyprowadzić na majdan. Zarzuciłem mu burkę na  grzbiet, zapiąłem łańcuch - powód - do kantara, który każdy koń nosi, jak  dziewica majtki i podprowadziłem do kieratu. Koń był wysoki - o wskoczeniu  na grzbiet nawet nie myślałem, sposobem więc wykorzystując kierat jak  drabinkę wdrapałem się tłusty grzbiet. Ująłem koszyk w lewą rękę - koszyk  był spleciony ze słomy i miał dwoje uszu, po trzydziestu latach,   posiadanie takiego damy uważały za szczyt elegancji - powód w prawą, i  hajda na drogę.  Ledwo wyjechałem za zabudowania i rozpocząłem  próby nakłonienia Maćka do  galopu - przy dosiadaniu na oklep jazda kłusem jest zabójcza dla tzw.  męskości - gdy Maciek nie zwracając wcale uwagi na mnie, podniósł wysoko  głowę,  obrócił w lewo, prawo i na moje nieszczęście dojrzał na  pobliskiej łączce, smukła klacz przypiętą na lince. Zatrzymał się i zarżał zalotnie. Kasztanka jednak  podniosła tylko głowę i przyjęła postawę raczej nie zachęcającą do  zalotów.  To jednak Maćkowi w niczym nie przeszkadzało. Nie zważając że siedzę na  nim,  z wyprężonym grzbietem i podniesionym ogonem podbiegł do klaczki  paradnym truchtem.   Chwyciłem za powód i z trudem utrzymując się na okrągłym  jak beczka grzbiecie, starałem się sprowadzić podstarzałego zalotnika na  drogę rozsądku i pożytecznej pracy. Nic z tego. Jednym szarpnięciem  wykręcanego łba wyrwał mi powód z ręki i dawaj, dobierać się do kasztanki.  Złapałem się za grzywę, żeby nie spaść z tego kiwającego się jak kuter na  sztormowej fali grzbietu,  a  Maciek, jak doświadczony lowelas, według  końskiego rytuału  do uwodzenia kasztanki. Więc najpierw  rżenie, trzęsienie łbem, i podskoki na tylne nogi. W końcu z uniesionymi  przednimi włazi na nią, jakby w objęcia chciał uchwycić. Ale  ta, nie pierwsza  lepsza, jak łupnie kopytami, to aż darń przeleciała koło nosa.
Byłem bezsilny.  Ze strachu przed spodziewanym ciosem,  schowałem się  za szyję Maćka, i wołam,  krzyczę: prr, prr, stój! Na Maćka  jednak nic nie działa,  poza  wdziękiem kasztanki. Od początku znowu  zaczyna znowu swój taniec. Kasztanka jednak tym razem lepiej się ustawiła.  Gdy ten rżąc radośnie próbował
skoczyć na nią,  ta rąbnęła kopytami prosto  w szeroką pierś Maćka,  aż jęknął.  Zdumiony stanął  w miejscu. Ostrożnie  pochyliłem się, żeby schwycić powód. Maciek stał w dalszym ciągu  oszołomiony.   Widocznie jednak stracił ochotę na dalsze zaloty. Bo,  gdy pociągnąłem  za powód i poklepałem po szyi, popatrzył na mnie  zrezygnowanym wzrokiem i  posłusznie ruszył we wskazanym kierunku.
 Jechaliśmy stępa, bo Maciek wyczerpany  zalotami, stracił cały, poprzednio  okazywany wigor i wlókł się jak stara szkapa. Nie pomagały moje  nawoływania, szarpanie powodem, czy ściskanie boków piętami. Szedł  zamyślony, do tego stopnia, że wlazłby na żołnierzy, którzy nagle  wyłonili się zza zakrętu, czwórkową kolumną. Zdziwiony i zaskoczony  stanąłem z Maćkiem na poboczu drogi. Tutaj na tym bezdrożu żołnierze? Skąd  się wzięli, zastanawiałem się,  ale żadne wytłumaczenie nie przychodziło do  głowy. Za kolumną jechał sznur wozów taborowych. Żołnierze byli w  drelichowych, polowych mundurach, z bronią na pasach, a na czapkach mieli  orły bez korony - wrony. Nie zwracali na nas uwagi i  szli w kierunku  Pańskiej Doliny.  Widok ich, a może i chwilowy odpoczynek dodał wigoru Maćkowi, bo po  przejściu kolumny ruszył galopem. Ucieszyłem się ale przedwcześnie. Po  kilkunastu susach skręcił w prawo do rowu i zaparł się w miejscu.  Poleciałem do przodu w młode żyto nie wypuszczając jednak z ręki koszyka z  butelkami. Nic mi się nie stało bimbrowi też, butelki były grubo owinięte  szmatami, a sprawca stał z pochyloną głową nade mną. Czekał. Podniosłem się, poszukałem przydrożnego kamienia i po nim wgramoliłem się na grzbiet. Ale  tylko ruszyliśmy, tym razem stępa, a Maciek zastrzygł uszami i znowu w  prawo do rowu. Zatrzymał się. Ciągnę za powód a on stoi,  tylko głową  targa w prawo. Mimo woli ruszyłem koszykiem, wtedy szarpnął się, że o mało  znowu nie spadłem.  Aha, domyśliłem się, boi się koszyka.  Gdy biegł koszyk trzymany przeze  mnie  w lewym ręku, dotykając lekko karku szeleścił,  więc uciekał w  prawo, w rów.  Przełożyłem koszyk do prawej ręki i koń ruszył dalej jakby nigdy nic.  Nigdy bym nie uwierzył,  że nie tylko ogier ale i strachliwy. Kapryśny  koń.  Zagumienkami dojechałem,  do "restauracji".  Karczmarz potrząsnął butelkami i z aprobatą kiwnął głową. Bąbelków  niewiele, znaczy mocna. Wziąłem pieniądze i zapytałem:
- Jak?
- Spokojnie, tylko jakieś wojsko przeszło. Ale to zwykli żołnierze nie z  KBW.
Dalej więc zagumienkmi podjechałem do sklepiku. Miałem co prawda "żelazny"  dowód, ale wolałem licha nie kusić. A nuż pomylę się z nazwiskiem?.
W środku sklepowa i dwóch bywalców przy kontuarze z butelkami piwa.
- No teraz, kiedy wojna już się skończyła... - rozprawiają.
Jak to, wojna się skończyła? Nie przesłyszałem się? Wojna się skończyła i  nic się nie dzieje?  Nie dowierzam. Pośród rozsypanej na ladzie mąki i tłustych plam oleju,  łażą pierwsze wiosenne muchy. Sklepowa zajada z apetytem kromkę chleba z  masłem, dosypując jednocześnie cukier do ważonej torby. Ci dwaj, przy  ladzie, powoli bulgocą z butelek. Jest tak codziennie zwyczajnie, a wojna   się skończyła.  I nagle czuję wewnętrzny przypływ radości. Koniec wojny, koniec naszej  tułaczki. Nareszcie wolność. W euforii wydaje mi się, że zaraz będzie,  będzie... sam nie wiem co, ale na pewno wszystko się odmieni, dobra  wróżka machnie czarodziejską pałeczką...   A oni, jakże tak mogą spokojnie sobie jeść, pić, jakby nic się nie stało?  A tu koniec wojny! Powinno być ściskanie, podskakiwanie, całowanie i  ogólne hurraa!
Wtem otworzyły się drzwi sklepu i weszło dwóch żołnierzy w zakurzonych,  wyszmelcowanych mundurach.
 - Wodka jest hadziajka, ha? - zawołali od progu.  Przez niezamknięte drzwi widać trzeciego, siedzącego w stojącym przed  sklepem willysie. Tamten, przeciwnie do tych dwóch w wytartych  furażerkach, w okrągłej czapce z czerwonym otokiem.  NKWD pomyślałem, i zimny dreszcz przeleciał przez grzbiet. Poprzednia  euforia zniknęła bez śladu. Znalazłem się znowu na ziemi, w sennym  wiejskim sklepie. Zrezygnowałem z zakupów i szybko do Maćka.
Na powitanie  machnął wesoło ogonem i obwąchał z wyraźnym zadowoleniem w oczach,  widocznie się nudził.   Uciekłem ze sklepu bo bałem się nie tylko legitymowania, ale i utraty  konia. Pamiętałem z Siemierza prymitywny numer sowieckich żołnierzy z  koniem i wódką, wolałem więc jak najszybciej odjechać.
Nie byłem pewny czy enkawudziści nie ruszą gazikiem drogą do Pańskiej  Doliny, gdzie wojsko już poszło, przemykałem się więc miedzami i dopiero  gdzieś po trzech kilometrach wjechałem na drogę.  Wracałem przejęty wiadomością o zakończeniu wojny pomimo, że wrażenie po  zobaczeniu enkawudzistów i oddziału wojska trochę osłabło. Bo po cóż by  żołnierze, w pełnym uzbrojeniu,  z taborami, maszerowali w lasy jak nie na  akowców. To przypuszczenie zdawała się potwierdzać jeszcze obecność NKWD,  które może jedzie w ślad za wojskiem.  Z czego się więc cieszyć? Co mi z tego, że wojna się skończyła, gdy musimy  ciągle chować się pod zmienionym nazwiskiem, niepewni jutra.   Z wiadomością o końcu wojny, ale i ambiwalentnymi do niej uczuciami  wjeżdżałem na polanę, gdy nagle z krzaków słyszę ostre:
- Stój!  Zatrzymałem konia zaskoczony, a tu z krzaków wychodzi trzech żołnierzy z  bronią gotową do strzału.
Obława myślę, ale o ucieczce nie ma mowy, za drzewem leży czwarty z  digtiarowem. Na pierwszych dziesięciu metrach skosi. Zresztą Maciek to nie  wyścigowiec, nie da susa z miejsca, jeśli w ogóle by mu się chciało  ruszyć?  Zsiadłem i pomyślałem z trwogą - zabiorą konia.   Ale im nie chodziło o konia, tylko zaczęli wypytywać.
- Kto, skąd i po co?
Byłem przestraszony, strach jednak podziałał mobilizująco. Wszystko co  przez długie dni wkuwałem o życiu i losach Kruka, stanęło mi teraz przed  oczami, jak wydrukowane w książce.   Czytałem więc z wyobraźni z taką pewnością, jak bym rzeczywiście przez  szesnaście lat był tym wymyślonym Krukiem.  W końcu dali spokój, a jeden postanowił pójść ze mną do leśniczówki i  sprawdzić. Wtedy znowu obleciał mnie strach, czy mama się nie pomyliła z  nazwiskami. Ale okazało się, że bałem się niepotrzebnie bo to byli nasi  żołnierze.  Był to oddział wojska  ze szkoły lotniczej w Zamościu, który  zamiast na ćwiczenia pomaszerował do lasu. Zaskakująca decyzja, koniec  wojny, a oni w partyzantkę walczyć z Sowietami.   Ale jak widać nie tylko my jedni wierzyliśmy,  że Amerykanie lada  dzień... Że trzecia wojna tuż,  tuż...
 Zakwaterowali   po stodołach i  w dzień byli niewidoczni,  a tylko czujki  ukryte w krzakach przy drodze  świadczyły, że na leśniczówce jest wojsko. Wojsko, ale jakie? Niejeden przejeżdżający  się zastanawiał,  ale widząc   mundury, wrony na czapkach sam sobie odpowiadał. Jakie? Zwyczajne, lotnicy - bo w mundurach koloru stalowego - i  komunistyczne, bo z orłami bez korony,  znaczy ludowe. Ludzie jednak wiedzieli jakie tu wojsko kwateruje, czego dali   dowód tłumnie przybywając na "uroczystość", więc jedynie patriotyzmowi   należy zawdzięczać, że przez dwa tygodnie nie dowiedziało się o miejscu   postoju zbuntowanego oddziału, gorączkowo poszukujące NKWD i UB.  Rejon   gęsto zaludniony, a  kompania zniknęła jak kamień w wodę,  niesamowite.  I   to  zaledwie dwadzieścia kilka kilometrów od Zamościa.
 Jeszcze o szerszeniowym epizodzie. Oprócz czujek przy  drodze,  wyśmienitym miejscem na  ukryty punkt obserwacyjny  był strych w  naszym domu,i dowództwo z miejsca postanowiło go wykorzystać nie wiedząc, że  na strychu są szerszenie.  Wchodzących żołnierzy jednak lojalnie uprzedzaliśmy jak mają się zachować.   Bardzo spokojnie, a co najważniejsze dać się najpierw  rozpoznać.   Śmieli się z nas, że cóż to szerszeń, to tylko dużą osa...  Wkrótce z satysfakcją patrzyliśmy na rejterujących po schodach wojaków i  wynik tego starcia  ostatecznie przypieczętował bezpieczeństwo  szerszeniowego państwa. No bo jeśli nawet armia nie może dać rady...  A armia pomimo szybkiego odwrotu  utraciła  jednak  żołnierza. Spuchnięty  jak po ćwiartce denaturatu, obkładał się przez kilka dni octowymi  opatrunkami.
 Na leśniczówce zrobiło się wesoło. Żołnierze, młodzi  chłopcy z głowami ostrzyżonymi na zero tryskali naturalną w tym wieku  radością życia. Zachowywali się zupełnie beztrosko, jakby nieświadomi, że  każdemu po ujęciu grozi śmierć, zasądzona sądem polowym. Ale z drugiej  strony  dlaczego myśleć zaraz o najgorszym, psuć sobie nastrój.  Jesienią Amerykanie wyzwolą nas wszystkich.
 Jeden z żołnierzy, Rysiek z Łodzi, którego wszyscy  bardzo  polubili,  miał taką siłę w zębach, że potrafił szczękami chwycić ciężki  kuchenny taboret, i wymachiwać nim jak pies szmatą. Ale to nie wszystko;  jeszcze pięknie grał na mandolinie i chodził na rękach. Zachwycał  wszystkich. Nawet Halina, chociaż mężatka, nie mogła powstrzymać się by  nie przewracać za nim słodko oczami. Zazdrościłem mu tych umiejętności. U  każdej dziewczyny powodzenie murowane. Ale to na przyszłość. Na razie nie  było dziewczyn.  Wkrótce jednak,  zdarzyła się okazja, że Rysiek mógł  zaprezentować   swoje talenty szerszej publiczności. Jakiś zespół ludowy  postanowił umilić   swoimi występami pobyt Wojsku Polskiemu w Pańskiej  Dolinie.   Na te okazję przed  największą stodołą zbudowano z nieheblowanych desek  estradę  i  kilka szeregów  ławek.  Pojawili się oficerowie, a wśród nich pan Zenek w oficerskim  mundurze z kapitańskimi gwiazdkami. Jego widok świadczył, że tamta noc  zakończyła się szczęśliwie i leżący mi na sercu ciężar jakby trochę  zelżał.   Planowany występ zespołu przemienił się w  wielką uroczystość, której powód  pozostał dla mnie nieznany.   Rozpoczęła ją  mszą polowa,  odprawiona  przy ołtarzu urządzonym na scenie,  przez przybyłego z pobliskiej parafii księdza..  A przed nim  stało wojsko z bronią, świątecznie wypucowane. Na czele,oficerowie z koalicyjkami i bronią przy pasie. Wszystko jak na   przedwojennej paradzie ze starej fotografii.  Dalej poza nimi tłumek mieszkańców z  okolicznych wsi.  Przyszło ich bardzo dużo, jak na odpust, i tajemnicą dla mnie pozostało  skąd się dowiedzieli.   Wszystko zaś odbywało się w podniosłym, uroczystym nastroju. Modliliśmy się  i krzepili naszą wiarę w lepszą przyszłość, kazaniem księdza i  przemówieniem nieznanego oficera.  Mówił o bliskim dniu wyzwolenia naszej Ojczyzny, z takim  przekonaniem,  że wiadomość o kapitulacji Niemiec przyjęliśmy tylko jako  zakończenie pewnego etapu. A o końcu wojny będziemy mówić dopiero wtedy, kiedy z Polski odejdą Sowieci, kiedy odzyskamy wolność.   A jak  Sowieci się nie wycofają? Jak  nie odejdą to Amerykanie uderzą i  nie minie trzy pacierze, jak mówił Zagłoba, a tylko smród po nich  zostanie... Po mszy św.  przedstawienie wiejskiego wesela. Co na tym  weselu się  działo mało kto widział, bo wszyscy  patrzyli za dziewczynami, których na scenie było kilkanaście. A niektórzy żołnierze, bardziej  niecierpliwi, jeszcze "sztuka" się nie skończyła, a już ściągali "aktorki"  ze sceny.  Najładniejsza była panna młoda. Pięknie wymalowana jasna  blondynka.  Oczu od niej nie mogłem oderwać. Naturalnie się zakochałem i  różnie sobie myślałem. Po flircie z Jasią czułem się doświadczonym  mężczyzną. Niestety nie wiedziały o tym obiekty moich marzeń, które  widziały tylko smarkatego wyrostka.  I teraz też z  mojej miłości nic nie wyszło. Zaraz po  przedstawieniu  zagrała orkiestra i armia ruszyła w tany. A ja byłem  niestety najmłodszy i tańczyć nie umiałem.  A już kiedy Rysiek zaczął przed sceniczną panną młodą paradować na rękach,  straciłem wszelkie nadzieje, wieczorny los pięknej blondyny  był  przesądzony.  Co prawda na drugi dzień Jurek Gorzkiewicz chwalił mi  się, że  "pannę młodą"  rankiem do wioski odprowadzał, ale wszyscy widzieli  jak z wieczora poszła z Ryśkiem  za kulisy, to znaczy do stodoły.
 Niepostrzeżenie zapadła noc. Wiosenna, ciepła,  w pełni księżyca. Pomimo  niepowodzenia w zalotach  radośnie mi i optymistycznie.   Muzyka gra, żołnierze tańczą,  jest ruchliwie, wesoło, serce się raduje i  jak można wątpić, jak nie wierzyć, że już lada dzień...  Jeśli bardzo będziemy pragnąć i wierzyć, że się stanie, to  musi się stać. Tak stało się z Niemcami. Wielka jest potęga ducha. Przez  całą wojnę ani na moment nie przestawaliśmy wierzyć, że poniosą klęskę, że  zwyciężymy... I stało się, przegrali wojnę, chociaż nasze zwycięstwo  jeszcze przed nami. Chcę być sam.Odchodzę z kręgu światła w księżycowy, srebrny  świat. Widno jak w dzień, ale ciszej, łagodniej. Nawet muzyka z podwórka  nie zagłusza kumkania żab, a stłumiona przez krzaki brzmi jak dyskretny  akompaniament.   Wiosenny zapach trawy upaja. Wprowadza w świat marzeń, świat przyszłości...  Już niedługo...Będziemy się znowu nazywali  prawdziwie...   Tatuś wróci...  Pójdę do gimnazjum,  a może od razu do lotnictwa... Przed wojną były takie  szkoły dla nieletnich...   Będę latał, będę tańczył z pięknymi dziewczynami, takimi jak blondynka.  I zostanę sławnym lotnikiem i pisarzem,  jak Meissner.  Świat jest piękny, cudowny, jak dobrze jest  żyć, jak dobrze móc żyć...   Dusza szepcze, śpiewa, a księżyc, gwiazdy, cierpliwie w milczeniu  słuchają moich myśli, jak tylu innych od początku świata... Nie wiedziałem, że przyjdzie mi żyć zupełnie w innej  rzeczywistości niż się spodziewałem. Że mój los, jak miliony innych  Polaków,  został już ustalony przez anglo-amerykańskich "sojuszników". Że  już sprzedano naszą wolność Sowietom i walka o nią jest daremna, niczego  nie może zmienić, i niepotrzebnie tylko niszczy najlepszą tkankę narodu.   Wielka potęga otaczającego nas świata, pozbawiła nawet  marzeń o lepszej  przyszłości,  pozostawiając w perspektywie jedynie  ciemność niewolniczej  jamy.
 Następnego dnia  po zabawie żołnierzy  już nie było.  Zniknęli   jakby noc ich  pochłonęła, bez śladu. I nigdy więcej o nich   nie usłyszałem.   Wojsko odeszło i znowu na Pańskiej cicho i sielsko. Lato minęło już swoje  apogeum i szykuje się witać jesień, a my z mamą czekamy na Amerykanów.  Zbieram grzyby, których - szczególnie prawdziwków - jest  mnóstwo, podglądam wiewiórki w zmyślnie z trawy zbudowanych gniazdach, ale  takie długie wakacje zaczynają się nudzić.  Mama martwi się,  że się nie uczę. Mam szesnaście lat, wiek najbardziej  chłonny,  i ja też mam WIELKą ochotę na naukę,  ale  możliwości żadnych.  Nawet książek do czytania nie ma, czas więc upływa na nudzie...  Jeden jakiś chowający się architekt, na prośbę mamy próbował uczyć  mnie   trygonometrii. Na kartce papieru, bez książki. Patrzyłem jak rysuje linie, trójkąty i podziwiałem  proste kreski i pięknie stawiane cyfry, ale nic  nie  rozumiałem. Zresztą  strata okazała się niewielka,  bo nauczyciel po  kilku dniach musiał uciekać dalej.
Nadeszła jesień, o Amerykanach coraz mniej słychać, pana Zenka złapali,  siedzi na Zamku w Lublinie, jesień coraz mniej barwna. Bimbru nie pędzimy, pan Gorzkiewicz się boi, pieniędzy coraz mniej, mama coraz częściej płacze  po nocach.
 Na początku zimy nieoczekiwanie przyjechał nowo mianowany  leśniczy Szwejkowski z żoną. Dla wszystkich ogromny szok. Okazało się, że  pan Gorzkiewicz był tylko podleśniczym. Gdy tamten pokazał papier  Gorzkiewicz sczerwieniał i dużo nie brakowało, by się udusił tak go  zatkało. Po tylu latach, jeszcze od przedwojny, samodzielnego  leśniczowania, przysyłają mu nagle przełożonego, jakiegoś politruka  zwolnionego z  wojska.   Próbował go ignorować, zresztą wszyscy po staremu  do niego: panie  leśniczy, czy tak, czy siak, nadal uważał się za leśniczego i wcale nie  zamierzał rezygnować ze stanowiska. Przy okazji wtrącał mimochodem, że  tamten się w ogóle na lesie nie zna, bo tacy z naszych, znacząco przedłużał  brodę dłonią,  lasów niezwyczajne.  Ale to było na początku.   Szwejkowski, miękki brunet z orlim nosem i czarnymi wypukłymi oczami, nie  reagował, udawał że tego  zamieszania wokół siebie nie widzi. Ale nie  darmo miał starożytny profil i mundur oficerski bez pagonów, pan  Gorzkiewicz nagle został wezwany do Nadleśnictwa, do Zamościa.  Po powrocie jakby mu lat przybyło,  ucichł, zgarbił się, a  interesantów zaczął odsyłać do "pana leśniczego".  Było to niewątpliwie przykre i naruszające dotychczasowy autorytet  przeżycie. Zarówno dla niego jak i rodziny.  Skończyły się polowania, jazdy konno po lesie.   W niedługim też czasie musieliśmy opuścić wygodny, duży pokój w  leśniczówce, pan leśniczy potrzebował większe mieszkanie.
- A w ogóle panie Gorzkiewicz co ci pańscy krewni tu jeszcze robią, kiedy  wojna już dawno się skończyła i mogą śmiało wracać do domu, jak pan  mówił w poznańskie.
Cóż mogliśmy zrobić, spakowaliśmy nasze rzeczy w dwa  tobołkii i przenieśliśmy do niewielkiego pokoiku,  w domku jednego z  gajowych. Gajowy nie był zachwycony naszym przybyciem, ale że człek  wyrozumiały, postawił łóżka dzieci we wspólnej izbie i awantur nie robił.
 Robiło się  niewesoło. Ale chociaż wiadomo było, że dłużej już tu nie możemy  mieszkać, to  jak i gdzie się ruszyć gdy pieniędzy nie ma. Organizacja nie istnieje. Większość w więzieniach, a ci co  ocaleli głęboko pochowani,  jak i my. W końcu mama dowiedziała się, że we  Wrocławiu jest Czesio Krosman,  żołnierz z oddziału pana Zenka. (Na zdjęciu  z Parni siedzi obok Maryni, szczupły młody blondyn). Pojechała, może jaki sklep uda się założyć. Jednak szybko  wróciła, zrezygnowana. Nie miała tylu pieniędzy i z dokumentami naszymi  niebezpiecznie po władzach chodzić. Ale wyjechać musimy. I to na tyle  daleko, by nikt nas nie znał. Nie rozpoznał w Krukach Możdżeni. W końcu ktoś wynajął nam malutki pokoik z kuchenką w równie  malutkim drewnianym domku w Zwierzyńcu nad Wieprzem. W osadzie gdzie  jeszcze pseudonim słynnego dowódcy AK "PODKOWA " był na ustach  wszystkich, i gdzie nie powstała komórka PPR.  Ale o tym nie wiedziałem kiedy pakowaliśmy swoje tobołki.
  I tak dobiegła końca część I "Komarów". Jednak  przede mną było jeszcze długie życie  więc jeśli nuda nie   pozbawiła ochoty do dalszej lektury, można sięgnąć po ciąg dalszy pod tytułem: NIL DESPERANDUM.