Odc.22
Wyszedłem przed barak. Cisza. Nawet świerszcze zasnęły. Nade mną
  wieczność mrugająca gwiazdami w sobie wiadomym rytmie. Tam, w tej
  bezkresnej granatowej czasoprzestrzeni, wszystko jest zapisane. Co było,
  co jest i co bedzie. Jest i mój zapis. Zapis mojego życia. I nagle
  zatęskniłem za tym, żeby ktoś mnie pokochał tak jakbym chciał, kto
  rozumiałby mnie, mój świat jak ja. Czy tam, w tej nieskończonej pustce
  zapisane jest moje spotkanie z KIMŚ takim?
  Chłodny powiew wcisnął się pod rozpiętą koszulę. Uspokoił odprężył.
  Otrząsnąłem się z sennych majaków. Ziewnąłem. Szybko do łóżka, żeby znowu
  dżiny nie dopadły głowy... Zdążyłem. W rozkosznym spokoju poczułem jak
  sen otula ciało słodkim bezwładem.
        Wybuch wulkanu, wielka burza, stopniowo rozróżniam walenie
  pięściami w drzwi. To goniec. Młody marynarz recytuje regulaminową
  formułkę tak głosno, że budzi ptaki które zaniepokojone rozpoczynają
  poranny rejwach, chociaż jeszcze gwiazdy nie usnęły.
  Włożyłem kombinezon. Z kasyna doleciał zapach kawy. Zaspane kucharki w
  milczącym półśnie podają śniadanie. Nikomu też nie chce się jak zwykle
  żartować, chociaż w niepodopinanych fartuchach, półgołe, pachnące snem
  kobiece ciała prowokują. Wszyscy jeszcze zaspani. W nocnym milczeniu
  dojeżdżamy na lotnisko.
        Samoloty pojedyńczo jeszcze drzemią na maleńkich, specjalnie
  wyciętych w lesie polankach. Jeszcze w mroku wsiadam do kabiny ale już na
  wschodzie niebo blednie i budząca się jasność zaczyna pożerać gwiazdy.
  Smutne i zarazem radosne jest patrzenie na znikanie gwiazd. Gwiazdy
  odchodzą wolno. Najpierw ich złoto zamienia się w srebro. Potem
  matowieją, bledną, by w końcu niepostrzeżenie roztopić się w
  przeźroczystym powietrzu. Kończy się noc, nieskończoność, transcendencja.
  Ziemia staje się znowu swojska, rzeczywista. Dotykam, wącham, widzę,
  istnieję. Nie ma już miejsca na nocne rozterki. Wszystko co na niej to
  dla mnie. Ja jestem panem i władcą. Najwyższą istotą materii.
  Ukoronowaniem jej.
        Radiem sprawdzam gotowość niewidocznej eskadry. Jeszcze nie zamykam
  kabiny, wchłaniam intensywny zapach lasu: ziół, zgniłych liści. Las jak
  niecierpliwy kochanek, intensywnym aromatem wabi swoje bóstwo, dawce
  życia... słońce. Ten zapach budzącego się lasu przypomina czasy
  świdnickie. Taki sam zapach wdychałem, kiedy wczesnym świtem w chłodzie
  poranka, oczekiwałem w kabinie szmaciano-dyktowego uteciaka na początek
  lotów. Pełen niepokoju zazwyczaj wróżyłem sobie: uda się wylądować na
  trzy puknty czy znowu będą koziołki. Do końca nie nauczyłem się na UT-2
  lądować z "przyciorką". To było tak niedawno, a przecież jaką długą drogę
  przebylem. Od wystraszonego wówczas podchorążego, w zatłuszczonym smarami
  cienkim kombinezonie do eleganckiego oficera Marynarki, pilota
  odrzutowca, dowódcy jedenastu młodych ludzi siedzących w stalowych
  bolidach, zdecydowanych wykonać wszystko co rozkażę. Jestem panem ich
  życia i śmierci. Od moich decyzji zależy czy powrócą z lotu czy będzie to
  ich lot ostatni. Duma rozpiera.
        Rzeczywistość wraca trzaskami zamykanych kabin. Już czas.
  Zatrzaskuję swoją. Włączony nizliczonymi przewodami w instalację maszyny
  przestaję być pilotem samolotu, przestaję być sobą, przeistaczam się w
  stalowego ptaka. Istotę powietrzną mieszkającą hen w czystych
  przestworzach,  gdzie nie sięgają brudne ziemskie sprawy...
  Ciężki od pełnego zapasu paliwa kołyszę się miękko na amortyzatorach,
  kiedy kołuję na pas. Pomimo że w wąskich przecinkach niebo coraz bardziej
  jasne, to tu, na dole, z ciemnych ścian lasu sączy się jeszcze zmrok.
  Startujemy pojedynczo, wąski pas. Dodatkowe utrudnienie. Co prawda meteo
  zapowiada widoczność dobrą, ale parujące z lasów poranne mgiełki, gdyby
  uniosły się wyżej, mogą utrudnić szybką zbiórkę, a każda kropla paliwa
  może być na wagę wykonania zadania. Konwój ma płynąć ponad sto kilometrów
  od brzegu. Do brzegu ponad osiemdziesiąt, razem około dwustu kilometrów,
  to równa się taktycznemu promieniowi działania naszych samolotow na
  małych wysokościach. Bardzo więc oszczędnie należy eksploatować silniki i
  muszę tak nawigować, by doprowadzić eskadrę najkrótszą drogą do celu.
        Pełny gaz. Leśną ciszę rozrywa przeraźliwy grzmot. Rozpędzam się
  celując w wąską jaśniejącą szczelinkę na przedłużeniu pasa. Po szesnastu
  sekundach chłodne nośne powietrze unosi w górę i nagle wokół mnie
  eksploduje jasność. Zanurzam się w nią jak w źródlaną wodę, wodę
  oczyszczenia, pozostawiając pod sobą pogrążoną jeszcze w nocnej ciemności
  ziemię.
  Jasność nie jest jednak nieskazitelnie czysta. Noc tu i ówdzie
  pozostawiła chmurki, pozawieszała je warstwami jak półki na etażerce.
  Pomiędzy nimi widoczność jednak dobra i moi piloci odnajdują się bez
  większych perturbacji. Każdy sprawnie zajmuje swoje miejsce w szyku i już
  po pierwszym skręcie mogę zameldować, że eskadra zebrana.
        Ustawiam samoloty w klin kluczy i staję na kurs północny. Do morza
  siedem minut lotu. Powietrze spokojne, nieruchome. Samoloty płyną w nim
  jak karpie w stawie, klucz obok klucza... Ich ciemne sylwetki rozrzucone
  na jaśniejącym niebie wyglądają jak rycina z podręcznika taktyki
  lotnictwa myśliwskiego z podpisem: Eskadra w szyku klina kluczy. Ta ich
  nieruchomość, ten pozorny brak ruchu w różowiejącej przestrzeni, wywołuje
  wrażenie nierealności tej sceny w której na próżno szukać znaków
  upływającego czasu. Przez chwile wydaje mi się, żeśmy przekroczyli jakąś
  granicę, granicę istnienia, jak zaginiona dwunastka amerykańskich
  myśliwców nad Bermudami z której pozostał tylko meldunek: "świat jaśnieje
  i się przekręca...". Granicę poza którą nie ma ruchu, dziania się, czasu,
  i może już przestaliśmy istnieć, pozostało tylko nasze odbicie w
  świadomości wszechświata. I będziemy tkwili w tej różowości seledynowej
  na wieki zatopieni w kosmicznym zapisie, jak muszka w bursztynie...
        Ale ta nieruchomość, to zawieszenie, to tylko refleksja wyobraźni.
  W rzeczywistości mkniemy z szybkością 600km/godz., wystarczy spojrzeć na
  szybkościomierz, i zaraz powinien być morski brzeg... Tymczasem zbliżamy
  się do coraz rozleglejszego białego dywanu, który pokrywa dotychczasową
  szarość ziemi. To poranna mgła. Niedobrze. Nad brzegiem miałem skorygować
  kurs, a brzegu nie widać, tylko lśniąca w słońcu biel. Jeśli nie sprawdzę
  kursu, potem w morzu będzie to niemożliwe. Obowiązuje cisza radiowa, a z
  drugiej strony, kto by się namierzył na ewentualne radiopelengatory.
  Trzeba na to czasu, aparatury i najlepiej nawigatora na pokładzie. Do
  brzegu już tylko dwie minuty, ale nadal pode mną białe baranki. Morze też
  już powinno się pokazać, poza mgłą jednak nic nie widać.
        Nagle przede mną, pod kątem 30 stopni, jasno szara tafla
  nieruchomej wody. Morze. Nareszcie, brzeg jednak niewidoczny. Nie wiem w
  którym miejscu go przekroczyłem. Jakie mam odchylenie od kursu. A przede
  mną jeszcze sto kilometrów lotu w morze, tylko według busoli i czasu.
  Gorączkowo rozważam różne możliwości. Jeśli na brzeg wyszedłem z
  odchyleniem dwóch, trzech kilometrów i błędu nie poprawię, to po stu
  kilometrach odchylenie może wzrosnąć do dziesięciu kilometrów. A dziesięć
  kilometrow od celu to dużo, z wysokości 500 m mogę nie zauważyć. Gdzież
  wtedy szukać konwoju.
        Lecę, ale nie mam pewności siebie. Waham się co zrobić. Właściwie
  nie mam możliwości manewru. Czas i paliwo ograniczają go do minimum.
  Rozglądam się jeszcze za jakim punktem orientacyjnym, ale decyzję już
  podjąłem. Muszę zaryzykować, innego wyjścia nie mam. Nie zmieniam kursu,
  idę dalej w morze i włączam stoper, postanawiam lecieć dalej tylko
  dziesięć minut. Za dziesięć minut musimy ujrzeć konwój, jeśli nie, trudno
  wracamy. Inaczej możemy bez paliwa popadać w morze jak kaczki.
        Nad morzem cisza. To gorzej, mała nadzieja na zdmuchnięcie farfocli
  z dymów i mgieł zmniejszających chwilami widoczność do kilku kilometrów.
  Morze. Szara, cielistego koloru płaszczyzna, pełna oleistych śladow dawno
  przeszłych statków, w niczym nie przypomina spienionej białymi grzywami
  granatowej wody z mroźnych zimowych dni. Jest jak wytarta skóra starego
  wołu, pofałdowana ledwo widocznymi zmarszczkami, zda się nieruchomych
  fal. Wzrok się gubi w tym bezbarwnym, monotonnym krajobrazie pokrytym
  wiszącymi dymami, pasmami mgieł, imaginującymi co chwila jakieś kominy,
  żagle, łodzie, będąc w rzeczywistości tylko złudnymi kształtami
  zmętniałej atmosfery.
        Wskazówka stopera zbliża się do cyfry dziesięć. Coraz większy
  niepokój. Czy dobrze idziemy? Rozglądam się w lewo, prawo ale nic nie
  widać. Nawet byle jakiej łajby. Powinienem chociaż zauważyć czające się
  gdzieś w pobliżu konwoju do ataku kutry, ale wszędzie pustka. Martwa
  pustka.
  Co robić? O "czesaniu" mowy nie ma. Paliwa za mało. Wystarczy niewielki
  błąd nawigacyjny i zanurkujemy w to pod nami bajoro. Wskazówka stopera na
  10. Trudno ryzykuję. Może trafię, cicha nadzieja. Każę rozluźnić szyk i
  zniżamy się. Patrzę po twarzach lecących najbliżej, czy zauważyli moje
  wahania, czy wiedzą że ja nie wiem...
  Spod okapów hełmofonów uśmiechają się, podnoszą w górę kciuki, fajnie
  jest. Lecą w pełni ufając, że prowadzę ich bezpiecznie i szczęśliwie do
  wykonania zadania. Nie wiedzą niestety, że ja nie wiem gdzie konwój. Na
  wysokości dwustu metrów widoczność dużo lepsza, tylko horyzont niziutki.
  Nie jest to dobra wysokość na poszukiwanie statków na morzu. Krąg
  obserwacji ogranicza się zaledwie do kilku kilometrów. Wyraźnie widać
  fale, długie, oleiste, nieruchome skiby.
        Decyduję się przerwać ciszę radiową.
  - Rozglądajcie się, może który zauważy, w głosie mimo woli nutka
  rezygnacji.
  Jeszcze tylko minutę możemy lecieć z tym kursem. Trudno, stracę całą
  reputację pilota ale będę musiał dać rozkaz powrotu. Nagle słyszę głos
  Leona (Sysiaka):
  - Zbychu, z prawej na czternastej.
  Widzę, jest. Gruby jak balia Gryf, a wokół cienkie patyczki eskortujących
  trałowców. Całą siłą woli opanowuję się żeby nie śpiewać. Natychmiast
  ustawiam eskadrę w kolumnę kluczy, poprawiam się w fotelu i zniżając do
  pięćdziesięciu metrów suniemy prostopadle na burtę Gryfa. Dym z komina
  wali, staruszek widać idzie pełną szybkością, całe dziesięć węzłów,
  jednak przy naszej szybkości 600/godz., w celowniku prawie się nie
  przesuwa, jakby stał w miejscu.
        Atakuję pierwszy. Schodzę  poniżej 50 metrów i widzę wyraźnie
  doliny fal, ich białe grzbiety zdają się sięgać kadłuba. To morze wcale
  nie jest takie spokojne jak się poprzednio wydawało. Nie zwiększam jednak
  wysokości. Lecę dalej na kilku metrach, przecież pozorujemy samoloty
  torpedowe, a poza tym, lubię latać nisko. Celuję w śródokręcie, tam gdzie
  kocioł, gdzie parowe serce okrętu. Włączam fotokaem. W celowniku
  błyskawicznie rośnie czarny kadłub. Rozszerza się jak w najeżdzie kamery
  filmowej. Na pokładzie pusto, bezludnie. Działka przeciwlotnicze
  nieruchomo zastopowane, bez obsługi. Nawet klapy w oknach pomostu
  bojowego zamknięte na głucho. Widać jeszcze śpią. Zupełne zaskoczenie,
  rozpiera radość.
  Podekscytowany zbliżam się tak blisko, że widzę grube łby nitów
  spinających to stare pudło i dopiero wyrywam, w górę. Przez chwilę myśl
  jak błyskawica, czy nie za późno, pręty anten sterczą wysoko, ale to
  tylko moment niepewności. Już wszystko w porządku. Mój ptak krótko
  ściągnięty sterami wspina się w górę w ciasnym zwrocie bojowym. Za mną
  pozostali.
  Wyobrażam sobie łoskot jaki powstaje w tym stalowym pudle po naszym
  przelocie. Po pierwszym ataku torpedowym z małej wysokości, następny z
  tysiąca dwustu metrów, bronią pokładową. Gdyby to było naprawdę, to z
  trzech działek waliłbym w okręt szesnastoma kilogramami żelaza na
  sekundę, pociskami o wielkiej sile przebicia, a za mną reszta eskadry.
  Nie chciałbym być wtedy na tej łajbie.
  Wypuszczam hamulce i nurkuję. Tym razem celuję w pomost bojowy (w
  handlówce nazywa się to mostkiem kapitańskim). Na pokładzie nadal nie ma
  nikogo. Działka też nieruchome. Co u licha? Czyżby coś im się stało?
  Wymarli czy co? Wlepiam pełny gaz i załamuję maszynę tuż nad okrętem by
  uderzyć weń pełnym grzmotem trzy i pół tonowego ciągu. Jestem już w górze
  gdy słyszę głos Inka.
  - Wyleźli i rychtują działa.
  Poskutkowało. Fajnie, robimy jeszcze jedno zajście, dla treningu
  altylerzystom, ostatnie - decyduję przez radio.
  Według zasad taktyki walkę już wygraliśmy. Z Gryfa pozostałoby tylko
  trochę rupieci na oleistej wodzie. Powtarzam manewr. Tym razem na
  pokładzie pełno wyorderowanych brzuchaczy. Działka też już kręcą swoimi
  ryjkami, zwijają się.
  - Aleśmy zrobili im pobudkę, śmieją się chłopaki. - Wojsko od siedmiu
  boleści. Wszyscy jesteśmy uradowani i podnieceni.
        Świetnie poszło, rozpiera mnie radość i duma, tylko kutry... No
  właśnie, gdzie kutry, nawaliły? Trudno, podaję komendę na zbiórkę, i
  wtedy pojawiają się na morzu białe smugi. To kilwatery idących z
  szybkością 40 węzłów kutrów. One same z tej wysokości niewidoczne, ale
  zapisują swoje istnienie finezyjnymi frezami spienionej wody na dość
  monotonnej tafli zaspanego morza. Atakują szykiem podobnym do naszych
  lotniczych, klucz schody w prawo. Chciałoby się popatrzeć jak odpalają
  torpedy, prawdziwe, tylko z głowicami ćwiczebnymi, nie tonącymi, ale
  paliwo nie pozwala. Do naszych lasów jeszcze kawał drogi.
        Słońce już w pełni kiedy lądujemy na polanie. Spokojny las wita
  zmęczone uszy kojącym świergotem.Bezwietrznie, przyroda w stanie
  spoczynku, spokój, ale moja dusza jeszcze się nie uspokoiła. Podniecenie,
  rozedrganie nie pozwala się rozprężyć. Jakaś wielka tęsknota za tym co
  się skończyło i pragnienie żeby przeżyć jeszcze raz, żeby przeżywać bez
  końca ten stan euforii, zwycięstwa.
do 23gdy
 
 

Lim-