odc.27
Przypomnał mi się Kazik W. Opowiadał, że gdy będąc małym dzieckiem
  zaniepokoił się nocnym szamotaniem rodziców usłyszał: "To tatuś z mamusią
  się męczą, by zrobić ci braciszka...".
        Noc, smród wódy i sapanie i pojękiwanie. Nagle długonoga obróciła
  się do mnie i pocałowala w usta. Nie miałem chęci, ale było w niej tyle
  namiętności, że zapomniałem o wszystkim. Byliśmy jednak "na pietrze" i w
  refleksach ulicznego światła widać było nasze miłosne sploty. Nie
  zdzierżył tego Staszek. Zagrała w nim samcza próżność i nagle zostawił
  serdelka z bezwolnie rozłożonymi nogami, chwycił długonogą za koszulę i
  ściągnął na dywan.
  - Ach ty kurwo, ja ci pokażę - nie panował nad sobą. I dalej na przemian
  nad nią żale i groźby. Co zresztą długonoga skwapliwie wykorzystywała,
  naciągając na siebie pospiesznie łaszki.
        Sytuacja, trudno powiedzieć, żeby była wesoła. Na dywanie rozłożona
  naga baba, nad nią rozkraczony stoi facet i wymyśla drugiej, powalonej na
  podłogę próbującej się jak wąż wywinąć między jego nogami. Ze Staszka
  kawał chłopa, i to jego dom, jego tapczan. Tego już było mi za wiele. Ale
  cóż mogłem zrobić, tylko uciec. Więc w drzwi, a za mną ze spódnicą
  jeszcze w garści długonoga. A za nami, w samej sukience, upychając
  bieliznę w torebce, serdelek. Po cichu ubraliśmy się na korytarzu i na
  ulicę.
        Chłodny powiew od morza orzeźwił. Z ciekawości zawodowej bardziej,
  in spe pisarza, niż z zazdrości, spytałem serdelka dlaczego najpierw ze
  mną, a potem tak samo rozłożyła nogi bez oporu Staszkowi. Wzruszyła
  ramionami i opowiedziała z rozbrajająco szczerością.
  - Przecie jak bym mu nie dała to byście się nie wypierdolili. To wariat
  jak wypije. A za Ireną, jak wściekły ogier lata od dwóch miesięcy.
  Intrygowała mnie bardzo awersja Ireny do Staszka. Tym bardziej, że jak
  się przekonałem, miała nieprzeciętny temperament. Ale autobus miałem za
  kilka minut, a i one spieszyły do domu, nie zdążyłem dociec przyczyny.
  I chociaż spotkałem później długonogą (Irenę) przypadkowo na ulicy, to
  jednak odkłoniła się z taką chłodną obojętnością, że nie podszedłem. I
  jej zachowanie pozostało dla mnie tajemnicą na zawsze.
  Takim więc epilogiem zakończyła się bitwa z konwojem, eskadry myśliwców i
  flotylli kutrów torpedowych.
        W październiku 1960 roku, w święto LWP awansowałem na kapitana.
  Gdyby to stało się trzy lata temu na pewno byłaby wielka radość, a
  obecnie? Tylko smutna refleksja. Po ośmiu latach służby i to na wysokich
  stanowiskach, powinienem być już majorem, a nie "młodym kapitanem". Moja
  służba widocznie była oceniana podobnie jak postępowanie niekochanego
  narzeczonego. Żeby nie wiadomo jak zabiegał o uznanie oblubienicy, tej
  zawsze będzie się nie podobał. Ale, o co żale. Ciągle zapominałem o
  rozmowie jeszcze z roku 1957, gdy po pijanemu dawny "informatyk" (oficer
  informacji) obecnie WSW, wyjaśniał mi moją sytuację.
  -Bo widzisz Zbychu nie chodzi o to, że odpowiadasz za grzechy ojca -
  rozwodził się nad setką czystej - ale jeśli cię awansują i zajmiesz
  eksponowane stanowisko, w każdej chwili możesz być zaszantażowany.
  Podchodzi taki niepozorny cywil, a to jest szpieg, i szepcze: macie
  zrobić to i to bo inaczej dowództwo się dowie, albo zostanie ogłoszone
  przez zagranicę, że wasz ojciec itd. Akurat o tobie wiedzą, tam w górze i
  ja też, ale wyobrażasz sobie co by się działo, gdybyś tak został dowódcą
  pułku, pułkownikiem, generałem? I gdyby tak szczekaczki zachodnie
  rozniosły o twoim pochodzeniu? Zaraz sprawa: gdzie czujnośc klasowa? Nie
  mówiąc już jakby w dupę dali towarzysze radzieccy. Kogo my tu hołubnimy w
  armii. Toż to kontrrewolucja. Z miejsca poleciałyby głowy, oj
  poleciały...
  Zresztą to niemożliwe, bo po to my jesteśmy, tacy jak ja, by do takiej
  sytuacji nie dopuścić.
  Ja ci to tylko tłumaczę, żebyś brakiem awansu się nie przejmował. Wyższy
  stopień może narobić ci tylko kłopotu. W twoim własnym interesie jest,
  nie pchać się na stanowiska. Lubisz latać, lataj sobie spokojnie i nie
  podskakuj... Pijacko pogroził palcem - nie podskakuj.
  Nie wiedziałem grozi serio czy żartuje, ale jedno wtedy zrozumiałem, że w
  wojsku kariery nie mam co szukać. Często jednak o tym zapominałem.
        W 1965 roku będę miał 15 lat służby w wojsku i według nowej ustawy
  nabędę prawa emerytalne. Będzie to więc ostatni dzwonek zacząć nowe życie
  w cywilu. 36 lat to jeszcze wiek, w którym można się adaptować, zacząć
  nowe życie i nie skończyć beznadziejnie w knajpie, co u pilotów nie jest
  rzadkością. Teraz tylko nie przejmować się za bardzo, oszczędzać zdrowie
  i czekać pięć lat. Łatwo się mówi ale stosować gorzej. Jednak każda
  decyzja, jak wiadomo, lepsza od żadnej i postanowienie odejścia za pięć
  lat z wojska poprawiło mi humor. Co tam martwić się awansami, kiedy na
  horyzoncie życiowym pojawił się cel, uzyskanie wolności.
        W listopadzie zostałem odkomenderowany do Cewic w celu szkolenia
  bazujących tam szturmowców w lotach nocnych. Ze względu jednak na pogodę
  i inne przyczyny, o których potem, wykonano tylko dwie lotne noce i
  resztę programu przełożono na marzec 1961.
  6.12.1960 otrzymałem pierwszą klasę pilota i dodatek 800 zł do pensji i
  to była dobra zapowiedź nowego roku. Gapa z jedynką w wianuszku oznaczała
  najwyższe kwalifikacje pilota myśliwskiego. Sam tytuł właściwie był
  formalnym uznaniem dawno już osiągniętych pilotażowych umiejętności, ale
  podwyżka 300 zł - była to spora podwyżka.
        Nowy Rok 1961 powitaliśmy  w rodzinnym gronie, w piątkę, "ruskojem
  szampańskojem", bo oprócz naszej czwórki  w sylwestrowym przyjęciu
  uczestniczyła nasza małpka Miki. Naturalnie nie trzeba mówić, że była
  gwiazdą wieczoru i dostarczała tylu atrakcji, jakby występowało kilka
  zespołów rozrywkowych.
        A z małpką to było tak. Wracałem pewnego październikowego wieczoru
  autobusem 109 z Gdyni i nagle zauważyłem małpkę siedzącą na ramieniu
  znanego z widzenia marynarza z handlówki. Nie byłem pijany, ale dla
  pewności zamknąłem oczy i uszczypnąłem się w ucho. Małpka jednak dalej
  siedzi. To nie żaden zwid. Skulona, o śmiesznej twarzyczce babuni,
  patrzyła obojętnie na świat.
  Widząc moje zainteresowanie facet przysunął się do mnie.
  - Przywiozłem z Afryki, a mama wygoniła. Powiedziała, że diabelskiego
  nasienia nie będzie w domu trzymać, więc co miałem zrobić, jeździ ze mną.
  Nudno jej, wódki nie pije, a w taką październikową pluchę jeszcze się
  przeziębi.
  Pogłaskałem. Wyciągnęła do mnie łapkę.
  - O, polubiła cię, zawołał ucieszony. - Chcesz? Dużo nie je, na dzień
  dasz cukierka, trochę wody, nie kosztuje.
  Wahałem się ale on zdecydowanie wepchnął w rękę koniec smyczy:
  -  Masz.
  Małpka jakby tylko na to czekała, zręcznie przeskoczyła na moje ramię.
  Zanim się opamiętałem wyskoczył na Oksywiu, a ja zostałem w autobusie z
  małpką.
        W domu sensacja i radość. Tylko kot nastroszył się bojowo.
  Poprzedniej zimy znaleźliśmy na przystanku wynędzniałe czarne kocie.
  Wyrósł na olbrzymiego czarnego kota z zielonymi ślicznymi oczami. Bardzo
  się przyzywczaił do nas ale dla obcych pozostał dziki. Kiedy ktoś z
  naszych gości chciał go pogłaksać, nie dał się. Kark jeżył i pluł
  ostrzegawczo.       Mówimy mu to Mik , małpka, będzie się z toba bawić,
  ale on utkwił w niej te swoje zielone ślepia i nic innego nie widzi i nie
  słyszy, tylko małpkę. Miki się skuliła w kąciku wystraszona, a ten niby
  tygrys czai się. Mówimy, zostawmy samych, może się oswoją. Kot obwącha i
  zobaczy, że to nie drugi kot, nic groźnego.
        Ale ledwośmy odeszli gdy ten z bojowym rykiem, wyciągnął łapy z
  pazurami i do Miki. Wołamy precz, zostaw, ale on nic nie słyszy. Pluje,
  ryczy i skacze na małpkę. Kinga go za grzbiet, a on parurami jej po
  ręku.       Wtedy ja ręcznikiem po karku. A on do mnie. Oczy zrobiły się
  białe, ogonem bije o podłogę, ryczy i przysiada do skoku.
  Nie ma co czekać. Teraz już mocno ręcznikiem po głowie. Raz i drugi.
  Skulił się i do kąta. Powoli oczy nabierają normalnego zielonego blasku,
  a ogon już nie bojowo, lecz z niezadowoleniem zamiata podłogę. Siedział
  tak chwilę. A kiedy zacząłem spokojnie do niego mówić, podniósł z
  przysiadu, mrauknął i podszedł do drzwi. Otworzyłem. Więcej już za próg
  nie wszedł, nawet mleka wystawionego na korytarz nie chciał od nas pić.
  Pił, ale u sąsiada piętro wyżej.
        Po tym boju Miki, jak się później okazało, została panią na
  mieszkaniu. Chłopców tolerowała, ale bawić się z nimi nie chciała.
  Czasami tylko atakowala ich z nienacka z tyłu. Skakała wtedy na kark i
  biła serią maleńkimi piąstkami po głowie, jak werblista pałeczkami w
  werbel. Myśmy mówili że atakuje, ale może to była zabawa? Któż małpę
  zrozumie.
        Mnie się bała - chowała się za meble kiedy przychodziłem, a za
  przyjaciela uznawała jedynie Kingę. Objawiajała to w różny sposób.
  Szczególnie rano Kinga nie mogła się opędzić przed czułościami, Miki-
  ciągle chciała ją iskać.
  W ogóle to nie absorbowała swoją obecnością, dni były krótkie, mroczne,
  jak to późną jesienią i większość doby przesypiała na szafie przykrywając
  się swoja kołderką.
        Teraz, o dwunastej obudziliśmy Miki, i my szampanem, a ona
  pomarańczą, witaliśmy Nowy Rok 1961. Wesoło było i nie nęciły nas wielkie
  bale.
        Mieszkałem więc w gruncie rzeczy sam z Miki, bo Kinga cały tydzień
  z małymi na Mazurach w pracy. Małpka była bardzo niesforna, ale Kinga
  nie pozwalała wiązać jej na smycz czy zamykać w klatce, której zresztą
  pomimo rad, nawet nie kupiliśmy. W efekcie musieliśmy się wynieść z
  pokoju bo Miki ani myślała nauczyć się korzystać z sedesu lub choćby z
  pudełka z piaskiem. Żyła więc sobie sama jak w dżungli. A rytm jej dnia
  regulowało słońce. Z zachodem układała się na szafie pod kołderką, a
  wstawała ze wschodem. Skakała po wszystkim: ścianach, lampie, firankach,
  itp, nie zwracając uwagi gdzie lecą z niej kupy. Niewesoły i nie pachnący
  był ten pokój.
  Wiosną, kiedy było cieplej i drzwi na balkon otwarte, potrafiła zawiesić
  się na poręczy i ku uciesze okolicznych dzieci wywijać fikołki. A żeby
  było śmieszniej, nieraz wyjmowała z szafy naszą bieliznę i fruwały z
  balkonu na ziemię majtki, biustonosze, a nawet moje długachne, z
  frędzlami u nogawek, służbowe gacie.
  Cóż miałem robić, zbierałem, ale coraz mocniej tęskniłem do czasów, kiedy
  żyłem sobie bez małpy. Nic jednak nie mogłem zrobić bo Kinga nie
  zgadzała się z żadnym ograniczeniem jej wolności. Niech sobie małpka
  żyje, niech się cieszy życiem. Dopiero kiedy Miki po porannnym budzeniu
  się zaczęła śpiewać, przeciągle i tęsknie, doszła do wniosku, że to zew
  płci. Szkoda męczyć samiczkę samotnością, trzeba by jej samczyka. W
  oliwskim ZOO nie powiedzieli nam zrazu, że te jej śpiewy nie mają nic
  wspólnego z popędem płciowym, ale bardzo chętnie zgodzili się przyjąć. I
  wyszło bardzo dobrze, bo nie wiadomo czy gdyby Kinga wcześniej o tym
  wiedziała, to by się z nia rozstała.
        Pewnego dnia więc rano wsiedliśmy z Miki do naszego moskwicza i do
  Oliwy. Traf chciał, że zobaczył nas Rysio Dyba. Okzaja domiasta zabierze
  się z nami. W porządku tylko my z małpką. Och Miki, to bardzo fajnie
  bedzie wesoło. Rysio wystrojony, w nowym garniturze z jasnego tenisu,
  biała koszula, krawat, rękawiczki, wiadomo elegant. Słynny w garnizonie
  jest z dwóch rzeczy: Podobieństwa, a nawet sobowtórstwa do Lengrenowego
  profesora Filutka z Przekroju, malutki o łysej głowie i starczej drobnej
  twarzyczce, i pisania listów. Potrafił dziennie wysyłać po dziesięć i
  więcej i wszystkie do bab. Początkowo śmiano się z tego, bo wszystkie
  przesylki szły przez jednostkę, ale potem się przyzwyczajono i nie
  widziano w tym nic nadzywczajnego, że ma tyle bab.
        A sam swoją ślubną miał na schwał. W wysokości przewyższała go o
  głowę, a w szerokości podwójnie. Taka mamusia. Kiedy właził na nią to
  pewnie gładziła go po łysej główce jak oseska pod piersią. Koledzy snuli
  różne domysły.
        Ale teraz siedzi obok mnie na przednim siedzeniu, elgancki, sztywny
  straszy pan. (Młodszy był ode mnie ale wyglądał "poważnie".) Pewnie
  jedzie na randkę, ale ze względu na Kingę nie zagajam w tej kwestii.
  Nagle Miki zapałała do Ryska wielką sympatią i skok z Cześki ramienia na
  ramię w jasnym tenisie. I łapkami gładzi po łysej głowce.
        Rysiek, godnie skręca do Miki głowę i zgarnia jej łapki na ramię i
  uśmiecha się słodko. Mikim, Miki,u cieszony małpimi względami tuli do
  szyi, gładzi po gęstym futerku... Wydało mi się to podejrzane, bo z
  reguły Miki unikała obcych. Zerknąłem na jego ramię. Spod radośnie
  uniesionego ogona ciekła Ryśkowi po plecach, jasnym tenisie, ciemna
  strużka. Małpka robiła sobie, jakby nigdy nic, siusiu na nowiutki
  garnitur.
  Kinga położyła palec na ustach i nie roześmialiśmy nawet wtedy, kiedy
  Rysiek wysiadał w Gdyni, czule żegnając się z Miki. Nie mieliśmy odwagi.
  Ja tylko sobie pomyślałem, co te baby w nim widzą.
        W ZOO Miki musiała siedzieć sama przez godzinę w klatce na wybiegu
  pośród hordy koczkodanów. Potem została wypuszczona na wybieg i stado ją
  zaakceptowało. Szczególnie po tym, gdy jedna z samic zaopiekowała się nią
  jak dzieckiem.
        Tak, że aklimatyzacja ze stadem poszła dobrze, za to niespodzianką
  dla nas był wiek Miki. Okazało się, że Miki jest jeszcze dzieckiem i
  panną zostanie dopiero za rok, półtora. A te poranne śpiewy na szafie nie
  wynikały z żadzy płci, lecz były naturalnym witaniem słońca.
  Kinga, nie mogła odżałować pośpiesznej decyzji, ale ja odetchnąłem z
  ulgą - po cichu.
  Po kilku godzinach odeszliśmy pocieszając się, że jest jej lepiej wśród
  swoich niż u nas. Mimo to wróciliśmy ze smutkiem i... przystąpiliśmy do
  remontu pokoju.
 do 28 g.
 ze