Samochody, a było ich kilkadziesiąt, wszystkie w jednakowym,
paskudnym zielonym kolorze i najrozsądniej byłoby zrezygnować
z kupna ale
jaka była alternatywa? 115.000 zł na koncie, tracących z
każdym dniem
wartość i Kinga z chłopcami dalej męcząca się dojazdami?
Nie tylko zresztą kolor daleki był od naszych marzeń, również
wewnętrzne
wykończenie. Kabina pełna ostrych kantów z nie obciętych
dokładnie blach,
wydzielała osobliwą, nieprzyjemną woń. Podobną do zapachu
żołnierzy Armii
Czerwonej. Jakby mieszanina: nieświeżych ryb, dziegciu i
nafty. Po
otwarciu bagażnika okazało się, że to "pachniała" pasta uszczelniająca,
którą obficie wysmarowany był kufer. Gruba warstwa zakrywała
co prawda
wszelkie nierówności niechlujnego montażu, ale i potężnie
śmierdziała.
Nie było jednak co wydziwiać. Nikogo to nie obchodziło. Pracownikom
Motozbytu nie zależało na sprzedaży, nawet jak nikt nie kupi
i pójdą na
złom to co się stanie? Nic. A my nie mieliśmy wyboru gdy
chcieliśmy
kupić.
Wsiedliśmy. Auto co prawda z początku bardzo opornie się
toczyło, ale po
wyjaśnieniu: "panie, łożyska muszą się dotrzeć" ruszyliśmy.
Powinny się
teraz skończyć sobotnie wędrówki King z chłopcami z pracy
do domu. Sześć
kilometrów piechotą do pociągu, a potem trzy godziny jazdy
do Gdyni by
wreszcie autobusem 109. Będę ich przywoził.
Po kilku tygodniach pewnego
wczesnego popołudnia dzwonek u drzwi. W
pierwszej chwili pomyślałem, że to któraś z stęsknionych
sąsiadek po sól,
a tu ku memu zaskoczeniu pakuje się jegomość. Okrąglutki,
brzuszkowaty, w
czarnym płaszczu, czarnym kapeluszu i z czarną teczką pod
pachą, jakby
domokrążca z przedwojennej ryciny. Oczka schowane w fałdki
tłuszczu,
świdrowate, a pod nosem nastroszona groźnie hiszpanka. Pewnym
krokiem
sunie wprost do stolika, kładzie czarną teczkę i wyciąga
jakieś
papiery...
Nie jestem przyzwyczajony do takiego zachowania się i z miejsca
zaczyna
się we mnie wszystko gotować.
- Panie, co to za najście, kto pan jest, nie pomylił się
pan? - patrzę
groźnie i zastanawiam się czy wyjąć pistolet spod poduszki...
Ale facet tego nie widzi, nie zwraca w ogóle uwagi na mnie.
Wpatrzony w
rozłożone kwestionariusze cedzi urzędowo:
- To pana samochód przed domem nr rej. GS 3488? - Jestem
komornikiem i
powiadamiam pana, że go opieczętowałem. Od tej chwili jest
własnością
państwa. Teraz - spojrzał chytrze po pokoju - szafę i telewizor.
- Zbaraniałem. Komornik. Co to takiego? Po wojnie mieszkałem
na stancji u
komornika, ale zapamiętałem tylko jego dorastającą córkę
Dankę i tango "Z
białych tyrolskich chat...", a co robi komornik, jakie ma
prawa? Co w
ogóle on może za sprawę mieć do mnie. Pieczętować samochód...
Jedyny dług jaki w życiu miałem, weksle u kamieniarza za
nagrobek, dawno
już wykupiłem.
- Co za bajki pan opowiadasz. Jakie pieczętowanie, za co?
Facet nie reaguje na moje zdenerwowanie tylko dalej
tym swoim "urzędowym
tonem" cedzi:
- Za nie zapłacony podatek od wzbogacenia. Kupił pan samochód,
kupił, no
więc...
- Żadnego wezwania nie dostałem, co pan wygaduje że nie zapłaciłem.
- Wezwania pan nie dostał bo ja mam je w teczce. Z
góry wiadomo, że nie
będzie zapłacone więc, tak i tak opieczętowanie i licytacja.
Szkoda
zachodu z wysyłaniem. Jegomość wyciągnął z teczki komplet
pieczęci i
taśmę samoprzylepną.
- A skąd pan wziął pieniądze na samochód, hę? Nie ma chap,chap,
trzeba
podateczek.
Wydawało mi się że śnię. Co za głupie pytanie: skąd pieniądze?
Z
oszczędności...
- Co mi pan głupstwa opowiada, kto dzisiaj może z pracy oszczędzić
115.000 zł.
Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać, ale zezłościłem się
w końcu na
dobre.
- No, już dość zabawy. Pieczętuj pan szafę, ale wiedz, że
zaraz dzwonię
do WSW, że mi pan uniemożliwia pełnienie służby. Zobaczymy
co z panem
zrobią. A może pan na przeszpiegi,co?
Przez uchylone drzwi zobaczył w szafie mundur. Znieruchomiał,
na twarzy
widać było intensywny wysiłek myślowy.
- To pan oficer? Grubasek nagle jakby się skurczył, zmalał,
potem
hiszpanka pod nosem wygładziła się jak grzbiet głaskanego
kota, a całość
ułożyła w przymilny uśmiech.
- A, to zmienia postać rzeczy, spojrzał w papiery. - To jakaś
pomyłka
widocznie w kancelarii - mruknął pod nosem i szybko schował
do teczki
swoje akcesoria. Cichutko, nisko się kłaniając, żwawo wytoczył
się tyłem.
Poczułem słodki smak ważności, tej najmniejszej, ale jakże
słodki. Takie
to były czasy. Mogłeś fortunę przepić, przegrać w karty,
ale biada ci
jeśliś coś sobie kupił, a nie byłeś człowiekiem władzy...
Jeszcze podczas okupacji
marzyłem, że po wojnie zostanę pilotem lub
marynarzem, wybór zależał od ostatnio przeczytanej książki.
W końcu
marzeń o lotnictwie zostałem pozbawiony, już w gimnazjum
,gdzie szkolny
pan doktór postawił krótką diagnozę: panie do lotnictwa trzeba
chłopów, a
nie... popatrzył wymownie na moją mizerną powłokę. O Marynarce
zaś
rozwiał regulamin przyjęć do P.S.M, w którym wyraźnie stało,
że nie może
brakować zębów więcej niż dwóch, mnie brakowało trzech.
Interesowałem się jednak sprawami morza. Czytałem regularnie
"Marynarza
Polskiego (przedwojenne Morze), Żeglarza. Należałem do harcerskiej
drużyny żeglarskiej i miałem kolegę Lutka Newlaczyla ze Zwierzyńca,
który
po rejsie na Darze Pomorza barwnie opowiadał o neapolitańskich
kurwach.
Takie refleksje wzbudziło
we mnie skierowanie na rejs po Morzu
Północne na ORP Gryf. Nie bez kozery K. Makuszyński mawiał:
"Dzieci
miejcie wielkie marzenia, na starość zawsze coś z nich zostanie."
W końcu
i mnie, trochę nieoczekiwanie, marzenia młodości się spełniły.
Zostałem
pilotem na super nowoczesnych samolotach, a teraz miało się
ziścić
drugie, co prawda w innej formie, ale aktualnie jedynie dostępnej.
Miałem
popłynąć po prawdziwym morzu, Morzu Północnym, na prawdziwym
okręcie, nie
jakiejś tam wycieczkowej łajbie, ale wojennym, dla zapoznania
się ze
służbą na morzu.
Morze, zobaczyłem je pierwszy raz dopiero w 1957. Okręty
dotychczas
oglądałem tylko z powietrza, takie mniejsze lub większe zabawki
w
kształcie łódek lub wrzecion. A teraz stoją przede mną przycumowane
wzdłuż kei w całej bojowej krasie. Wypolerowane, lśniące
jak lustra
pokłady, wyczyszczone relingi, działa, wyrzutnie torpedowe,
wszystko w
idealnej czystości świadczyły o bezustannym wysiłku załóg.
Nie lekka jest
marynarska służba.
I największy, ten który na mniej czeka, ORP Gryf. Poniemiecki
transportowiec s/s Bremen, 12.000 t. wyporności, otrzymany
w ramach
reparacji powojennych został przechrzczony na ORP Gryf i
adaptowany na
statek szkolny Marynarki Wojennej. Pomalowany na stalowo,
wyposażony w
dwa działka 76 mm na dziobie i rufie, wygląda potężnie i
mocno, wizerunek
ten trochę zakłócały hałdy węgla na pokładach, który brudził
wszystko,
ale był konieczny przed czekającym długim rejsem.
Gryf był parowcem i osiągał w sprzyjających warunkach do
10 węzłow,
potrzebował do tego jednak 60 obrotow śruby na minutę, z
kolei by uzyskać
takie obroty trzeba było włożyć do pieca tonę węgla na godzinę.
Po
przerobieniu ładowni na pomieszczenia dla kursantów i pewnym
ograniczeniu
bunkrów na węgiel, zasięg pływania zmniejszył się, a że nie
chciano
kupować węgla za dewizy (zresztą zajście do portu zachodniego
komunistycznego okrętu wojennego, wymaga dyplomatycznych
ustaleń)
ładowano więc gdzie się tylko dało, byle starczyło na rejs.
Powoli wchodziłem po
starym, sfatygowanym drewnianym trapie,
skupiając uwagę na poprzecznych żerdziach by nie zahaczyć
nogą, a tu
jeszcze przeciągły świst trapowego, witający oficera na pokładzie.
Trzeba się wyprostować i salutować, przez cały trap, aż do
wejścia na
pokład. Czerwony z obawy żeby się nie potknąć i w odpowiednim
momencie
przestać salutować, przygląda się załoga, w końcu szczęśliwie
przekroczyłem burtę. Świst się skończył, z ulgą opuściłem
rękę od daszka
i szybko pod pokład wskazanym zejściem, tam dopiero odetchnąłem
głęboko.
Przypomnniała mi się sytuacja sprzed lat, kiedy służąc do
Mszy św.
wywaliłem się przenosząc mszał i czerwony ze wstydu i emocji
odetchnąłem
dopiero w zakrystii, bezpieczny. Zająłem swoją pryczę, schowałem
walizkę,
a tu już wołają na pokład: alarm manewrowy.
Kazano ustawić się wszystkim
uczestnikom rejsu: słuchaczom
ostatniego roku Szkoły i kilkunastu nam, oficerom z różnych
jednostek, w
szeregu na szpardeku. Alarm manewrowy. Ceremoniał morski
wymaga, że kiedy
okręt wchodzi lub wychodzi z portu, załoga nie zajęta przy
manewrach
ustawia się szeregiem wzdłuż burty portowej w mundurach wyjściowych.
Stoimy w kilku szeregach, było nas ponad stu, a na molo jakiś
kontradmirał, chyba politruk, czyta coś z kartki. Nic nie
słychać bo
wiatr porywisty, ale stoimy cierpliwie. Dyscyplina okrętowa.
Wyczuwa się
ją po pierwszych krokach po pokładzie, stara, jakby przedwojenna.
Już
choćby ten świst na powitanie, osobne messy: oficerska i
podoficerska.
Nie to co w naszym lotnictwie: "ruki w masle...".
Stoimy więc nie zważając na kłęby dymu i sadzy, która pokrywa
nasze
mundury. Palacze podrzucili zdrowo pod kocioł, zaraz widać
ruszymy. I
rzeczywiście komandor schował kartkę za rękaw płaszcza, przyda
się na
inne pożegnanie, a pokład zaczął drżeć coraz mocniej.
Jakiś marynarz przebiegł na dziób i wrzasnął "gotowość",
w odpowiedzi z
mostka - pomostu dowodzenia, olbrzymią tubą jak teleskop,
dowódca ryknął
"oddać cumy dziobowe". Z miejsca też umyślni na keji zrzucili
pętle z
pachołków. Okręt przytulony burtą do nabrzeża i trzymany
jeszcze rufowymi
zaczął powoli odchodzić dziobem od mola.
Komin buchnął jeszcze obfitszym, gęstszym dymem, a pokład
zadudnił jakby
kto od spodu młotem w niego walił. Za rufą woda spieniła
się bałwanami i
kiedy okręt odchylił się o jakieś 30 stopni, dowódca kazał
rzucić rufowe.
Maszyna zasapała jeszcze mocniej, woda spieniła się jakby
wulkan podwodny
pod nami wybuchł, ale okręt ani myślał do przodu. Spychany
wiatrem
ciężki, wysoki kadłub Gryfa zaczął sunąć wzdłuż mola waląc
przednią
częścia w dziób zacumowanego w szeregu niszczyciela ORP Wicher.
Stalowki
pękły ze świstem tnąc powietrze jak nitki pośledniego gatunku
(szczęśliwie nikogo nie ścięły) uwolniły Wichra od nabrzeża,
który
wczepiony teraz dziobem w burtę Gryfa ruszył spychany dalej,
grożąc
uderzeniem w następne zacumowane za nim okręty. W ostatniej
chwili
zdążono rzucić nowe cumy i okręty zatrzymano. Staliśmy zaniepokojeni
czy
rejs nie zostanie odwołany. W pamięci miałem jeszcze doświadczenie
z
odpadnięciem zbiornika, ale na szczęście marynarze byli bardziej
pragmatyczni.
Okręty stanęły, marynarze bosakami wypchnęli ostry dziób
Wichra, a
kontradmirał z lądu i nasz dowódca z pokładu przystąpili
do oględzin
miejsca awarii. Stalowa burta była przecięta jak żyletką,
a wyrwa sięgała
dwóch metrów, prawie do samej linii wodnej. Wyglądało to
paskudnie.
Dowódcy jednak doszli do wniosku, że nie przeszkadza to w
wykonaniu
postawionego zadania. Zaciągnięto więc wyrwę żaglowym płotnem,
już w
drodze pomalowano na stalowy kolor, tak że łaty prawie nie
było widać i
przestano zawracać sobie głowę całym incydentem. Dowódca
(w stopniu
kapitana) powiedział, że naprawa burty będzie tańsza niż
ewentualnie
wezwany holownik. Kapitan miał bowiem uprawnienia do wychodzenia
z portu
samodzielnie, bez pilota. A fachowcy ocenili, że wyjście
w tych
warunkach, przy bardzo silnym wietrze, taką łajbą o wysokich
jak katedra
burtach i jednej śrubie wolnej maszyny parowej, było zrobione
po
mistrzowsku. Byli to co prawda fachowcy z Marynarki...
Powoli, ciężko pracując
maszyną Gryf minął falochron i wyszedł na
redę. Przy boji GD odwołano alarm manewrowy. Poszedłem na
rufę i zostałem
zaskoczony widokiem. Pierwszy raz widziałem Gdynię od strony
morza. To
było zupełnie inne miasto, inny port niż ten który widywałem
na codzień.
Punkt widzenia tak zmieniał perspektywę, że stałem urzeczony
jak żona
Lota nie mogąc oderwać wzroku.
Domy lśniące bielą ścian i szklistym połyskiem przeszklonych
okien pośród
soczystej zieleni, amfiteatralnie spiętrzone stylowe wille
na Kamiennej
Górze, to wszystko pod ciemno niebieskim, czystym niebem
było tak
kolorowe, tak śliczne, że aż budziło podejrzenie, że jest
nieralne, że
jest tylko złudą budzącej się w duszy odpływającego tęsknoty.
Zrozumiałem teraz uczucia marynarzy, którzy przy wódce zwierzali
się z
nostalgii za miastem, a która zaczynała się już na redzie.
Mówili, że nie
ma na świecie piękniejszego i zarazem smętniejszego obrazu
niż Gdynia
oglądana z rufy odpływającego statku.
Gryf szedł pełną parą.
Z komina waliły niewyobrażalne kłęby gęstego
tłustego dymu, sypiącego się na czapkę, ramiona, a ja nie
mogłem oderwać
wzroku. Jak zahipnotyzowany syciłem oczy niepowtarzalnym
widokiem,
czekałem aż zblednie w mgiełce oddalenia, aż wzgórzą spłaszczą
się w
cienką linię horyzontu. Ale obraz nie znikał i nawet gdy
za rufą
pozostała już tylko szara niewyraźna kreska brzegu, widziałem
nadal
oczami duszy tę kolorową pocztówkę, która tak mnie wzruszyła.
Pozostała
na zawsze na kliszy mojej pamięci.
Minęliśmy dawno Hel i
dzień miał się ku końcowi, a przed nami z
lewej burty zaczynała błyskać latarnia w Rozewiu. Byłem trochę
zaskoczony. Przyzwyczajonemu do przebywania w pół godziny
połowy Polski,
widok Rozewia po kilku godzinach rejsu wydawał się jakąś
pomyłką.
Zaszedłem do nawigacyjnej i przyjrzałem się mapie. Płachta
ogromna,
przebyta droga imponująca, więc w czym rzecz? Dopiero pochyliwszy
się
bliżej zauważyłem, że skala mapy w porównaniu z używanymi
u nas, w
lotnictwie, jest dziesięciokrotnie mniejsza. I w takiej proporcji
przebywamy odległość w czasie naszej podróży.
Oficer wachtowy uśmiecha się pobłażliwie, nie może sobie
wyobrazić
"połykania" przestrzeni. On rozumie, że inne statki czy okręty
chodzą
szybciej niż poczciwy staruszek Gryf, ale znowu to nie taka
wielka
różnica. Kilka, kilkanaście węzłów. W sumie 30 - 40 kilometrów.
Zrozumiałem, że muszę się uzbroić w cierpliwość i drogę mierzyć
godzinami, a nawet dniami, jak w górach.