odc32.   ORP Gryf

Samochody, a było ich kilkadziesiąt, wszystkie w jednakowym,
  paskudnym zielonym kolorze i najrozsądniej byłoby zrezygnować z kupna ale
  jaka była alternatywa? 115.000 zł na koncie, tracących z każdym dniem
  wartość i Kinga z chłopcami dalej męcząca się dojazdami?
  Nie tylko zresztą kolor daleki był od naszych marzeń, również wewnętrzne
  wykończenie. Kabina pełna ostrych kantów z nie obciętych dokładnie blach,
  wydzielała osobliwą, nieprzyjemną woń. Podobną do zapachu żołnierzy Armii
  Czerwonej. Jakby mieszanina: nieświeżych ryb, dziegciu i nafty. Po
  otwarciu bagażnika okazało się, że to "pachniała" pasta uszczelniająca,
  którą obficie wysmarowany był kufer. Gruba warstwa zakrywała co prawda
  wszelkie nierówności niechlujnego montażu, ale i potężnie śmierdziała.
  Nie było jednak co wydziwiać. Nikogo to nie obchodziło. Pracownikom
  Motozbytu nie zależało na sprzedaży, nawet jak nikt nie kupi i pójdą na
  złom to co się stanie? Nic. A my nie mieliśmy wyboru gdy chcieliśmy
  kupić.
  Wsiedliśmy. Auto co prawda z początku bardzo opornie się toczyło, ale po
  wyjaśnieniu: "panie, łożyska muszą się dotrzeć" ruszyliśmy. Powinny się
  teraz skończyć sobotnie wędrówki King z chłopcami z pracy do domu. Sześć
  kilometrów piechotą do pociągu, a potem trzy godziny jazdy do Gdyni by
  wreszcie autobusem 109. Będę ich przywoził.
        Po kilku tygodniach pewnego wczesnego popołudnia dzwonek u drzwi. W
  pierwszej chwili pomyślałem, że to któraś z stęsknionych sąsiadek po sól,
  a tu ku memu zaskoczeniu pakuje się jegomość. Okrąglutki, brzuszkowaty, w
  czarnym płaszczu, czarnym kapeluszu i z czarną teczką pod pachą, jakby
  domokrążca z przedwojennej ryciny. Oczka schowane w fałdki tłuszczu,
  świdrowate, a pod nosem nastroszona groźnie hiszpanka. Pewnym krokiem
  sunie wprost do stolika, kładzie czarną teczkę i wyciąga jakieś
  papiery...
  Nie jestem przyzwyczajony do takiego zachowania się i z miejsca zaczyna
  się we mnie wszystko gotować.
  - Panie, co to za najście, kto pan jest, nie pomylił się pan? - patrzę
  groźnie i zastanawiam się czy wyjąć pistolet spod poduszki...
  Ale facet tego nie widzi, nie zwraca w ogóle uwagi na mnie. Wpatrzony w
  rozłożone kwestionariusze cedzi urzędowo:
  - To pana samochód przed domem nr rej. GS 3488? - Jestem komornikiem i
  powiadamiam pana, że go opieczętowałem. Od tej chwili jest własnością
  państwa. Teraz - spojrzał chytrze po pokoju - szafę i telewizor.
  - Zbaraniałem. Komornik. Co to takiego? Po wojnie mieszkałem na stancji u
  komornika, ale zapamiętałem tylko jego dorastającą córkę Dankę i tango "Z
  białych tyrolskich chat...", a co robi komornik, jakie ma prawa? Co w
  ogóle on może za sprawę mieć do mnie. Pieczętować samochód...
  Jedyny dług jaki w życiu miałem, weksle u kamieniarza za nagrobek, dawno
  już wykupiłem.
  - Co za bajki pan opowiadasz. Jakie pieczętowanie, za co?
   Facet nie reaguje na moje zdenerwowanie tylko dalej tym swoim "urzędowym
  tonem" cedzi:
  - Za nie zapłacony podatek od wzbogacenia. Kupił pan samochód, kupił, no
  więc...
  - Żadnego wezwania nie dostałem, co pan wygaduje że nie zapłaciłem.
  - Wezwania pan nie dostał bo ja  mam je w teczce. Z góry wiadomo, że nie
  będzie zapłacone więc, tak i tak  opieczętowanie i licytacja. Szkoda
  zachodu z wysyłaniem. Jegomość wyciągnął z teczki komplet pieczęci i
  taśmę samoprzylepną.
  - A skąd pan wziął pieniądze na samochód, hę? Nie ma chap,chap, trzeba
  podateczek.
  Wydawało mi się że śnię. Co za głupie pytanie: skąd pieniądze? Z
  oszczędności...
  - Co mi pan głupstwa opowiada, kto dzisiaj może z pracy oszczędzić
  115.000 zł.
  Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać, ale zezłościłem się w końcu na
  dobre.
  - No, już dość zabawy. Pieczętuj pan szafę, ale wiedz, że zaraz dzwonię
  do WSW, że mi pan uniemożliwia pełnienie służby. Zobaczymy co z panem
  zrobią. A może pan na przeszpiegi,co?
  Przez uchylone drzwi zobaczył w szafie mundur. Znieruchomiał, na twarzy
  widać było intensywny wysiłek myślowy.
  - To pan oficer? Grubasek nagle jakby się skurczył, zmalał, potem
  hiszpanka pod nosem wygładziła się jak grzbiet głaskanego kota, a całość
  ułożyła w przymilny uśmiech.
  - A, to zmienia postać rzeczy, spojrzał w papiery. - To jakaś pomyłka
  widocznie w kancelarii - mruknął pod nosem i szybko schował do teczki
  swoje akcesoria. Cichutko, nisko się kłaniając, żwawo wytoczył się tyłem.
  Poczułem słodki smak ważności, tej najmniejszej, ale jakże słodki. Takie
  to były czasy. Mogłeś fortunę przepić, przegrać w karty, ale biada ci
  jeśliś coś sobie kupił, a nie byłeś człowiekiem władzy...
        Jeszcze podczas okupacji marzyłem, że po wojnie zostanę pilotem lub
  marynarzem, wybór zależał od ostatnio przeczytanej książki. W końcu
  marzeń o lotnictwie zostałem pozbawiony, już w gimnazjum ,gdzie szkolny
  pan doktór postawił krótką diagnozę: panie do lotnictwa trzeba chłopów, a
  nie... popatrzył wymownie na moją mizerną powłokę. O Marynarce zaś
  rozwiał regulamin przyjęć do P.S.M, w którym wyraźnie stało, że nie może
  brakować zębów więcej niż dwóch, mnie brakowało trzech.
  Interesowałem się jednak sprawami morza. Czytałem regularnie "Marynarza
  Polskiego (przedwojenne Morze), Żeglarza. Należałem do harcerskiej
  drużyny żeglarskiej i miałem kolegę Lutka Newlaczyla ze Zwierzyńca, który
  po rejsie na Darze Pomorza barwnie opowiadał o neapolitańskich kurwach.
        Takie refleksje wzbudziło we mnie skierowanie na rejs po Morzu
  Północne na ORP Gryf. Nie bez kozery K. Makuszyński mawiał: "Dzieci
  miejcie wielkie marzenia, na starość zawsze coś z nich zostanie." W końcu
  i mnie, trochę nieoczekiwanie, marzenia młodości się spełniły. Zostałem
  pilotem na super nowoczesnych samolotach, a teraz miało się ziścić
  drugie, co prawda w innej formie, ale aktualnie jedynie dostępnej. Miałem
  popłynąć po prawdziwym morzu, Morzu Północnym, na prawdziwym okręcie, nie
  jakiejś tam wycieczkowej łajbie, ale wojennym, dla zapoznania się ze
  służbą na morzu.
  Morze, zobaczyłem je pierwszy raz dopiero w 1957. Okręty dotychczas
  oglądałem tylko z powietrza, takie mniejsze lub większe zabawki w
  kształcie łódek lub wrzecion. A teraz stoją przede mną przycumowane
  wzdłuż kei w całej bojowej krasie. Wypolerowane, lśniące jak lustra
  pokłady, wyczyszczone relingi, działa, wyrzutnie torpedowe, wszystko w
  idealnej czystości świadczyły o bezustannym wysiłku załóg. Nie lekka jest
  marynarska służba.
  I największy, ten który na mniej czeka, ORP Gryf. Poniemiecki
  transportowiec s/s Bremen, 12.000 t. wyporności, otrzymany w ramach
  reparacji powojennych został przechrzczony na ORP Gryf i adaptowany na
  statek szkolny Marynarki Wojennej. Pomalowany na stalowo, wyposażony w
  dwa działka 76 mm na dziobie i rufie, wygląda potężnie i mocno, wizerunek
  ten trochę zakłócały hałdy węgla na pokładach, który brudził wszystko,
  ale był konieczny przed czekającym długim rejsem.
  Gryf był parowcem i osiągał w sprzyjających warunkach do 10 węzłow,
  potrzebował do tego jednak 60 obrotow śruby na minutę, z kolei by uzyskać
  takie obroty trzeba było włożyć do pieca tonę węgla na godzinę. Po
  przerobieniu ładowni na pomieszczenia dla kursantów i pewnym ograniczeniu
  bunkrów na węgiel, zasięg pływania zmniejszył się, a że nie chciano
  kupować węgla za dewizy (zresztą zajście do portu zachodniego
  komunistycznego okrętu wojennego, wymaga dyplomatycznych ustaleń)
  ładowano więc gdzie się tylko dało, byle starczyło na rejs.
        Powoli wchodziłem po starym, sfatygowanym drewnianym trapie,
  skupiając uwagę na poprzecznych żerdziach by nie zahaczyć nogą, a tu
  jeszcze przeciągły świst trapowego, witający oficera na pokładzie.
  Trzeba się wyprostować i salutować, przez cały trap, aż do wejścia na
  pokład. Czerwony z obawy żeby się nie potknąć i w odpowiednim momencie
  przestać salutować, przygląda się załoga, w końcu szczęśliwie
  przekroczyłem burtę. Świst się skończył, z ulgą opuściłem rękę od daszka
  i szybko pod pokład wskazanym zejściem, tam dopiero odetchnąłem głęboko.
  Przypomnniała mi się sytuacja sprzed lat, kiedy służąc do Mszy św.
  wywaliłem się przenosząc mszał i czerwony ze wstydu i emocji odetchnąłem
  dopiero w zakrystii, bezpieczny. Zająłem swoją pryczę, schowałem walizkę,
  a tu już wołają na pokład: alarm manewrowy.
        Kazano ustawić się wszystkim uczestnikom rejsu: słuchaczom
  ostatniego roku Szkoły i kilkunastu nam, oficerom z różnych jednostek, w
  szeregu na szpardeku. Alarm manewrowy. Ceremoniał morski wymaga, że kiedy
  okręt wchodzi lub wychodzi z portu, załoga nie zajęta przy manewrach
  ustawia się szeregiem wzdłuż burty portowej w mundurach wyjściowych.
  Stoimy w kilku szeregach, było nas ponad stu, a na molo jakiś
  kontradmirał, chyba politruk, czyta coś z kartki. Nic nie słychać bo
  wiatr porywisty, ale stoimy cierpliwie. Dyscyplina okrętowa. Wyczuwa się
  ją po pierwszych krokach po pokładzie, stara, jakby przedwojenna. Już
  choćby ten świst na powitanie, osobne messy: oficerska i podoficerska.
  Nie to co w naszym lotnictwie: "ruki w masle...".
  Stoimy więc nie zważając na kłęby dymu i sadzy, która pokrywa nasze
  mundury. Palacze podrzucili zdrowo pod kocioł, zaraz widać ruszymy. I
  rzeczywiście komandor schował kartkę za rękaw płaszcza, przyda się na
  inne pożegnanie, a pokład zaczął drżeć coraz mocniej.
  Jakiś marynarz przebiegł na dziób i wrzasnął "gotowość", w odpowiedzi z
  mostka - pomostu dowodzenia, olbrzymią tubą jak teleskop, dowódca ryknął
  "oddać cumy dziobowe". Z miejsca też umyślni na keji zrzucili pętle z
  pachołków. Okręt przytulony burtą do nabrzeża i trzymany jeszcze rufowymi
  zaczął powoli odchodzić dziobem od mola.
  Komin buchnął jeszcze obfitszym, gęstszym dymem, a pokład zadudnił jakby
  kto od spodu młotem w niego  walił. Za rufą woda spieniła się bałwanami i
  kiedy okręt odchylił się o jakieś 30 stopni, dowódca kazał rzucić rufowe.
  Maszyna zasapała jeszcze mocniej, woda spieniła się jakby wulkan podwodny
  pod nami wybuchł, ale okręt ani myślał do przodu. Spychany wiatrem
  ciężki, wysoki kadłub Gryfa zaczął sunąć wzdłuż mola waląc przednią
  częścia w dziób zacumowanego w szeregu niszczyciela ORP Wicher. Stalowki
  pękły ze świstem tnąc powietrze jak nitki pośledniego gatunku
  (szczęśliwie nikogo nie ścięły) uwolniły Wichra od nabrzeża, który
  wczepiony teraz dziobem w burtę Gryfa ruszył spychany dalej, grożąc
  uderzeniem w następne zacumowane za nim okręty. W ostatniej chwili
  zdążono rzucić nowe cumy i okręty zatrzymano. Staliśmy zaniepokojeni czy
  rejs nie zostanie odwołany. W pamięci miałem jeszcze doświadczenie z
  odpadnięciem zbiornika, ale na szczęście marynarze byli bardziej
  pragmatyczni.
  Okręty stanęły, marynarze bosakami wypchnęli ostry dziób Wichra, a
  kontradmirał z lądu i nasz dowódca z pokładu przystąpili do oględzin
  miejsca awarii. Stalowa burta była przecięta jak żyletką, a wyrwa sięgała
  dwóch metrów, prawie do samej linii wodnej. Wyglądało to paskudnie.
  Dowódcy jednak doszli do wniosku, że nie przeszkadza to w wykonaniu
  postawionego zadania. Zaciągnięto więc wyrwę żaglowym płotnem, już w
  drodze pomalowano na stalowy kolor, tak że łaty prawie nie było widać i
  przestano zawracać sobie głowę całym incydentem. Dowódca (w stopniu
  kapitana) powiedział, że naprawa burty będzie tańsza niż ewentualnie
  wezwany holownik. Kapitan miał bowiem uprawnienia do wychodzenia z portu
  samodzielnie, bez pilota. A fachowcy ocenili, że wyjście w tych
  warunkach, przy bardzo silnym wietrze, taką łajbą o wysokich jak katedra
  burtach i jednej śrubie wolnej maszyny parowej, było zrobione po
  mistrzowsku. Byli to co prawda fachowcy z Marynarki...
        Powoli, ciężko pracując maszyną Gryf minął falochron i wyszedł na
  redę. Przy boji GD odwołano alarm manewrowy. Poszedłem na rufę i zostałem
  zaskoczony widokiem. Pierwszy raz widziałem Gdynię od strony morza. To
  było zupełnie inne miasto, inny port niż ten który widywałem na codzień.
  Punkt widzenia tak zmieniał perspektywę, że stałem urzeczony jak żona
  Lota nie mogąc oderwać wzroku.
  Domy lśniące bielą ścian i szklistym połyskiem przeszklonych okien pośród
  soczystej zieleni, amfiteatralnie spiętrzone stylowe wille na Kamiennej
  Górze, to wszystko pod ciemno niebieskim, czystym niebem było tak
  kolorowe, tak śliczne, że aż budziło podejrzenie, że jest nieralne, że
  jest tylko złudą budzącej się w duszy odpływającego tęsknoty.
  Zrozumiałem teraz uczucia marynarzy, którzy przy wódce zwierzali się z
  nostalgii za miastem, a która zaczynała się już na redzie. Mówili, że nie
  ma na świecie piękniejszego i zarazem smętniejszego obrazu niż Gdynia
  oglądana z rufy odpływającego statku.
        Gryf szedł pełną parą. Z komina waliły niewyobrażalne kłęby gęstego
  tłustego dymu, sypiącego się na czapkę, ramiona, a ja nie mogłem oderwać
  wzroku. Jak zahipnotyzowany syciłem oczy niepowtarzalnym widokiem,
  czekałem aż zblednie w mgiełce oddalenia, aż wzgórzą spłaszczą się w
  cienką linię horyzontu. Ale obraz nie znikał i nawet gdy za rufą
  pozostała już tylko szara niewyraźna kreska brzegu, widziałem nadal
  oczami duszy tę kolorową pocztówkę, która tak mnie wzruszyła. Pozostała
  na zawsze na kliszy mojej pamięci.
        Minęliśmy dawno Hel i dzień miał się ku końcowi, a przed nami z
  lewej burty zaczynała błyskać latarnia w Rozewiu. Byłem trochę
  zaskoczony. Przyzwyczajonemu do przebywania w pół godziny połowy Polski,
  widok Rozewia po kilku godzinach rejsu wydawał się jakąś pomyłką.
  Zaszedłem do nawigacyjnej i przyjrzałem się mapie. Płachta ogromna,
  przebyta droga imponująca, więc w czym rzecz? Dopiero pochyliwszy się
  bliżej zauważyłem, że skala mapy w porównaniu z używanymi u nas, w
  lotnictwie, jest dziesięciokrotnie mniejsza. I w takiej proporcji
  przebywamy odległość w czasie naszej podróży.
  Oficer wachtowy uśmiecha się pobłażliwie, nie może sobie wyobrazić
  "połykania" przestrzeni. On rozumie, że inne statki czy okręty chodzą
  szybciej niż poczciwy staruszek Gryf, ale znowu to nie taka wielka
  różnica. Kilka, kilkanaście węzłów. W sumie 30 - 40 kilometrów.
  Zrozumiałem, że muszę się uzbroić w cierpliwość i drogę mierzyć
  godzinami, a nawet dniami, jak w górach.

Do 33