odc.35
Po "załatwieniu "sprawy z Akademią
dostałem rozkaz wyjazdu do
Gronika. Tym razem z Krakowa jechałem autobusem. Dwie godziny
i już wśród
górskiej jesieni. To już truizm powtarzanie zachwytów nad
jesiennym
urokiem Tatr. Inni to opisali o wiele lepiej niż bym potrafił.
Więc
krótko, słońce w górach jesienią, cudnie.
Zaraz po południu na Krupówki na spacer. Cel wiadomy, zmiana
klimatu,
tarczyca się odzywa. W marynarskim mundurze w górach o towarzystwo
nietrudno. Nie doszedłem jeszcze w górę do końca, a już poczułem
haczyk
rzucony czarnymi oczami eleganckiej brunetki. Buzia gładka,
cera - krew z
mlekiem, ukraińska. Trochę widoczne już dojrzewanie, szczególnie
w
biuście i biodrach, ale przecież nie o modelkę na okładkę
chodzi.
Towarzysząca koleżanka z domu wczasowego, też brunetka ale
o rzadko
spotykanych niebieskich żrenicach. Wrażenie trochę niesamowite.
Na kawie zapoznanie się.
Ta "ukrainka" to Roma, (co czarna to Roma,
obrodziło latoś), a ten dziwny podsuszony mieszaniec, to
Hela. Obie z
Warszawy, ale nie znały się, połączył je wspólny pokój domu
wczasowego.
Roma promieniuje zapachami i tak zwanym sexapelem, cała osoba
pobudza.
Natomiast u Heli tylko oczy, niebieskie oczy goreją pożądaniem.
Bardzo
szczupła, wręcz wynędzniała. Nie tylko napróżno by szukać
u niej piersi,
ale i na udach trudno znaleść choćby kawałek mięsa. Coś pachnie
mi to
gruźlicą. Chcą się umówić na ciąg dalszy wczasów, proszą
żebym przyszedł
z kolegę. Mogą zaprosić do swego pokoju ale tylko w dzień.
To jednak nie
powinno przeszkadzać, gdy będzie zaufany i rozsądny mój towarzysz.
Jesteśmy przecież dorośli. Uśmiechają się zachęcająco.
Podoba mi się ta Roma,
mimo woli łapię się na tym, że upodobniam ją
do Romy z Cewic. Zresztą jest podobna do niej, może nieco
szczuplejsza,
ale przecież nie musi z nią być tak samo, a mnie się już
chwilami wydaje,
że jesteśmy po, no powiedzmy, "nocy poślubnej".
Namawiam jednego młodego pilota z Ornety, z mojego rocznika
w Groniku nie
ma nikogo. Nabajerowałem, że stare znajome, prawie kuzynki,
pewne na sto
procent. Nie wydawały mi się "podejrzane". Ufne, dają adresy
do
dyskretnego wykorzystania, bo starzy pup pilnują, co jeszcze
przemawia za
tym, że powinniśmy być spokojni.
Idziemy do Jędrusia potańczyć.
Taki ludzki rytuał gdy się spotka
dwoje. Najpierw tańce, potem wyznania, coraz gorętsze, coraz
częściej
przeplatane pocałunkami, by wreszcie zrobić to, o czym przez
cały czas
oboje myśleli.
Tańczymy, pijemy skromnie, z wiadomych powodów, poznajemy
się. Okazuje
się, że Roma mieszka na Nowolipiu. Przypomina mi się Zenka,
niespełniona
miłość(?). Jakaż ta Polska mała.
Roma coraz bardziej podniecona tańcem i alkoholem, zaczyna
mi się po
prostu oświadczać. Mówi, że nieznosi swego starego. Chrząka
i nogi mu
śmierdzą, nie myje. Ale co teraz może zrobić. Mają dwoje,
cztero i
piecioletnie, dzieci, wspólne mieszkanie, meble. Chociaż
jej rodzice
mówią żeby rzuciła i zabrała dzieci.
Wstydzi się mnie, ale nie powinienem się dziwić... jest przecież
młodą
kobietą, a już tyle czasu nie miała mężczyzny. Chyba ją zrozumiem,
jej
oddech nabiera chrakterystycznego zapachu. Dojrzeliśmy już
by pójść, ale
o tej porze nie ma gdzie. Jutro, jutro nawet przed południem
będę sama,
namówię Helę żeby sobie poszła - gorąco szepcze.
Mój kompan raz tylko z Helą zatańczył, ale nie uciekł, czego
się
obawiałem. Nie każdy miałby odwagę sprostać palącej się w
oczach
namiętności. Siedzą teraz ciasno przy sobie i migdalą się
w półmroku.
Kątem oka zauważam ich ruchliwe ręce i dyskretnie odrwracam
wzrok.
Muzyka cichnie, a na parkiet wchodzi oficer z białoczerwoną
opaską na
rękawie, dyżurny z Gronika. Podchodzi do naszego stolika
i mówi z
tajemniczą miną, że musimy natychmiast z nim jechać. Nic
więcej. Żadnych
wyjaśnień. Trudno, żegnamy się więc z damami płacąc rachunek.
Roma całuje
tak namiętnie, że aż mi się naprawdę kręci w głowie i szepcze:
- Do jutra, będę czekała.
Jedziemy do Obozu gazikiem
w kilku, zebranych z różnych knajp
Zakopanego i zastanawiamy się, co też się mogło wydarzyć.
Co by nie było
jutro sobie odbijemy, pocieszamy się.
W Groniku stoi kilka "obcych" autobusów. Mamy się szybko
spakować,
wracamy do jednostek. Wszyscy. O do licha, pachnie wojną.
Rano zajeżdżamy
autobusami na podkrakowskie lotnisko Balice. Tam już czeka
rząd LI-2.
Lecą po promienistych trasach, rozwożąc po kolejnych lotniskach
pilotów.
Mój LI-2 ląduje najpierw w Poznaniu, potem w Bydgoszczy by
wreszcie
zawieść na Babie Doły. Taki duży samolot, a pasażer tylko
jeden, ważny
jestem.
Na lotnisku już dyżurny
klucz w kabinach. Samoloty pułku stoją w
gotowości bojowej. Mnie każą szybko w samochód do domu po
ciuchy lotne i
na dyżur do kabiny. Jest ciche popołudnie, tylko w słuchawkach
brzęczą
bez przerwy meldunki, rozkazy.
O tej porze czeka Roma, wykąpana, rozpalona "ukrainka". Czeka
i
niecierpliwi się, tak jak tylko może nieciepliwić się kobieta
oczekująca
kochanka. Nowego, nieznanego, a tym samym tak podniecającego.
Nie doczeka
się nigdy. I nigdy nie dowie się, że oddalony setki kilometrów
o tej
godzinie myślałem o niej.
- "852 - wam start". Suchy nie modulowany głos. Czas wspomnień
i marzeń
minął. Podaję komendę:
- Patrz płomień!
Wysyłają na północny zachód nad morze, gdzieś za Łebę. Mglisto.
Dzień
jeszcze ale horyzontu nie widać. Morze też tylko widoczne
pionowo. Cały
czas według przyrządow. Włączam stację radiolokacyjną, patroluję.
Co dwie
minuty SD zmienia kurs. Latam po dużym kręgu. Monotonne brzęczenie
silnika na szybkości ekonomicznej 500 km/godz. Nic się nie
dzieje. Po pół
godzinie kurs na lotnisko. Już noc, ale do domu nie puszczają,
siedzimy w
autobusie na starcie. Ciągły dyżur.
Po bezsennej nocy przed
południem przypada mi wylot. Pogoda dużo
gorsza niż wczoraj. Rzadkie ale niskie chmury, jakby porozrywana
mgła.
Jestem niewyspany, z kacem zakopiańskim jeszcze wewnątrz.
Lecę bez
przekonania. Najchętniej położyłbym się do łózka. Kto to
widział trzymać
pilotów drugą dobę bez odpoczynku. Co to za wojna... Toż
to gotowe mięso
armatnie, jeszcze kilka godzin i nie trzeba będzie nieprzyjaciela,
sami
pospadają...
Czuję się fatalnie. Chmury nie chmury, jakieś kształty kręcą
się wokół.
Nic nie widać. Patrzę na sztuczny horyzont i wydaje mi się,
że wskazuje
źle. Robi mi się jakoś nijako. Co się dzieje? Przestaję zaglądać
w tubus,
na ekranie i tak nic nie widać. Tylko horyzont. A właściwie
w pewnej
chwili i on staje mi się obojętny. Cały lot, życie staje
się obojętne.
Przypominam sobie opowiadanie Meissnera, kiedy zrezygnowany
pilot nie
wyprowadzał z nurkowania, po prostu nie chciał. Dopiero gdy
wzrok
przypadkowo padł na zdjęcie dziewczyny, zapragnął żyć, ale
było już za
późno.
Mówię do SD, że kiepsko się czuję.
- Nie opowiadaj kawałów - słyszę w odpowiedzi. A ja czuję
się coraz
bardziej samotny, opuszczony, jakbym był ostatnim człowiekiem
na ziemi.
Mówię do SD:
- Mówcie coś do mnie.
- Ty, tu nie ma Krysi żeby cię pieściła - słyszę dowcipnisia.
A ze mną naprawdę niedobrze. Łykam czysty tlen, ale nie pomaga.
Brak woli
życia.
Mówię do SD:
- Przerywam zadanie, wracam, gadajcie coś do mnie żebym nie
zasnął...
Teraz podziałało."Przerywam zadanie" to z miejsca zaalarmowało
wszystkich
na ziemi, którzy mieli włączone radiostacje.
Powstał gwar jak na jarmarku. Nie musiałem już prosić o rozmowę.
Chętnych
było tylu, że nikogo nie można było zrozumieć, wzajemnie
się
zagłuszali... Doleciałem.
Co to było? Nie wiedziałem. Może wyczerpanie - niepewnie
spjrzał na mnie
lekarz. Zaraz jednak przerwano loty. No bo jak M. wysiadł,
to co dopiero
inni, argumentował pułkowy doktór. Uchodziłem za jednego
z
najmocniejszych w pułku.
Potem dowiedzieliśmy się, że osłanialiśmy stawianie muru
berlińskiego
przed atakiem Nato. Szkopuł w tym, że Amerykanie nie wiedzieli,
że mają
nas atakować i jak się okazało lataliśmy na próżno.
A w domu nikt nie czekał.
Znowu sam, jak zresztą zawsze. Kinga
pracowała na Mazurach i spotykaliśmy się co tydzień, a nieraz
i co dwa,
żyłem więc nadal sam jak przed ślubem. Żonaty, dzieciaty,
zwiazany
obowiązkami, a nie mający ciepła rodzinnego. Samotny w dzień
i nocy.
Nie widziałem celu dalszego takiego życia, szczególnie teraz
kiedy już
mieliśmy nowy samochód. Zarabiałem około 2500 zł i uważałem,
że powinno
wystarczyć, nawet gdyby Kinga nie dostała w Gdyni pracy,
czego zresztą
poważnie nie braliśmy pod uwagę. Dość dojazdów, prymitywnego
na wsi
życia, dość rozbitej rodziny. Zostawiła więc wieś i wreszcie
zamieszkaliśmy razem.
Pracy jednak na Wybrzeżu dla niej nie było. Wszystko zajęte
przez
"swoich" absolwentów z Akademii Medycznej w Gdańsku.
Powiedziałem, nie
przejmuj się. Ja zarabiam, poczekamy. Nie miałem jednak rozeznania
ile
pieniędzy potrzeba na utrzymanie czteroosobowej rodziny w
drogiej Gdyni.
A nie mieliśmy, dość powszechnego pośród rodzin garnizonowych,
wiejskiego
wsparcia. Z mojej strony poza Mamą żadnej rodziny, a Kinga
też w
podobnej sytuacji. Nie miał więc kto nam podrzucać, jak to
było w
zwyczaju u gospodarskich rodzin na wsi: świniaków, kur, czy
choćby
kartofli, kapusty czy marchewki. Wszystko musieliśmy kupować.
Po dwóch miesiącach,
gdy oszczędności King się skończyły i
nadszedł czas zaciskania pasa, Kinga postanowiła poszukać
pracy gdzieś
dalej od Gdyni. Powstał problem z chłopcami, przynajmniej
na czas
wyjazdu.
Mojej Mamy nie braliśmy pod uwagę ze względu na odległość
i warunki w
jakich mieszkała, zresztą dość już się z nimi namęczyła.
Postanowiliśmy
więc wysłać Zbyszka do babci Świechowej do Sosnowca, Mamy
King, a Czarka
do babci Ciukszowej do Wrocławia, Matki ś.p. Wandy.
Babcia Ciukszowa jeszcze od urodzenia nie widziała wnuków.
Był czas kiedy
przebywali w Domu Dziecka i nawet miałem nadzieję, że zaopiekuje
się
dziećmi Córki i zabierze z tego okropnego domu, ale nie chciała.
Mówiła,
że nie ma głowy, za bolesne wspomnienia. Teraz, po pięciu
latach
niewidzenia myślałem, że z radością zaopiekuje się przez
ten jeden
miesiąc wnukiem. Ostatecznie są tylko we dwoje z mężem w
mieszkaniu z
gazem i wodą bieżącą, jeszcze pełni energii, szczególnie
ona, o czym
swego czasu mogłem się przekonać i pobyt sześcioletniego
chłopca nie
powinien sprawić im kłopotu.
Kiedy zawiozłem Czarka,
zgodnie z oczekiwaniem ucieszyli się i
przyjęli bez problemów. Zostawiłem więc pieniądze na utrzymanie
i
obiecałem najpóźniej po miesiącu Czarka zabrać.
Po kilku dniach, kiedy Kinga wyjechała za ofertą w zielonogórskie,
dzwonek u drzwi. Stary Ciuksza, dziadek z - Czarkiem.
Mówi, że nie mogą go u siebie trzymać bo wyjeżdżają na wczasy.
No to
świetnie, będą mieli z głowy gotowanie, a ja dodatkowo dam
pieniądze za
Czarka. Na takiego chłopczyka zawsze miejsce się znajdzie.
W pokojach
wczasowych mają różne przystawki do spania.
Ciuksza jednak bardzo nieprzyjemnym tonem mówi, że oni chcą
jechać sami,
odpoczywać. A coż to go ma obchodzić, że jestem sam i pełnię
służbę
nieraz przez dobę bez przerwy. Mam przecież kobietę to niech
się
dzieckiem zajmuje.
- Chociaż przez kilka dni - prosiłem. Kinga powinna wrócić
- ale stary
Ciuksza wogóle nie słuchał: zostawił Czarka w przedpokoju
i odwrócił się
na pięcie. W rozpaczy wybiegłem za nim na schody i krzyknąłem:
- Żeby mi się więcej nie pokazywali w moim życiu. Dzieci
nie potrzebują
takich dziadków.
Znalazłem się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Któryś
z kolegów naraił
mi co prawda sympatyczną kuzynkę na tymczasową opiekunkę,
ale to nie było
dobre rozwiązanie, nawet na kilkanaście dni. Dziewczyna uczciwa,
czysta,
tylko strasznie jurna, a że i nie trafiła na górę lodową,
to co ranek
budziliśmy się z rozterkami moralnymi.
W końcu Kinga znalazła
pracę z mieszkaniem w Zaborze koło Zielonej
Gory i pozabierała chłopców. Tym razem dostała mieszkanie
z centralnym
ogrzewaniem i bieżacą wodą, przy prewentorium mieszczącym
się w dawnym
pałacu. Znak czasu, podkreślali miejscowi działacze partyjni,
dawniej w
pałacu obszarnik, a teraz dzieci leczą.
Mieszkanie, szkoła dla chłopców pod nosem, jak to na wsi,
wygodnie. Ten
rok, no może półtora przetrzymają, a potem powrót do Gdyni
do własnego
już mieszkania przy ul.Starowiejskiej. Do końca 1962 miało
być zbudowane.
A wtedy i o pracę będzie łatwiej, będziemy mieszkać przcież
w samym
śródmieściu. Nie jest źle.
Do tego wszystkiego piękna okolica. Sosnowe lasy na piasku,
a w pobliżu
prewentorium duże jezioro. I do Zielonej Gory zaledwie 15
kilometrów.
Autobus co godzina, a samochodem 20 minut jazdy.
A jesień tu szczególnie piękna. Po ostrym, morskim powietrzu,
niespodziewanych szkwałach, wiejących reumatyzmem i innymi
łamaniami
kości, powietrze wydawało się łagodne, ciepłe. Pomimo pustkowi,
człowiek
nie czuł się samotny. Piaszczyste łachy, miękkie grube mchy
pod
pachnącymi żywicą sosnami, przytulały przyjaźnie, koiły duszę.
Przyjeżdżałem przy każdej okazji, kiedy tylko udało mi się
wyrwać kilka
dni z kieratu służby. Szosy były puste, samochodów niewiele,
ludzi prawie
wcale, tylko dzikie lasy, jechało się więc kilometrami nie
dotykając
lewarka biegów. Szczególnie od Gdyni, poprzez Chojnice do
Obornik.
Potem zaczynała się cywilizacja. Co pięć, dziesięc minut
mijał samochód,
ale nie częściej. Samochody spotykało się rzadko, bo było
ich w ogóle
mało. Wystarczy zauważyć, że w całym garnizonie oprócz naszego
moskiwcza
były jeszcze tylko dwa mikrusy.
Czasami lekki dreszczyk niepokoju, na myśl gdyby tak co nawaliło,
pomocy
z nikąd, jak na pustyni, ale na szczęście nigdy nic się nie
przydarzyło.
Samochód był nowy, a przy zatrzymywaniu się odbezpieczałem
pistolet.
do 36