ODC.2.
Gdy byłem w takim stanie pojechaliśmy odwiedzić do Oławy ciotkę   Wandy, Olimpię. Pierwsze spojrzenie i budzi się mężczyzna. Ale to   niemożliwe, uruchamiam obwody hamujące. Trzydziestoparoletnia wytworna   dama i chciała by?, Jemy ciasteczka, pijemy wino. Po pierwszej lampce   Wandeczce kiwa się głowa. Troskliwie układamy ją na kanapie. Ale już nie   siadamy przy stole. Olimpia pokazuje na migi żeby do kuchni. Wychodzę za   nią, ale ciągle niedowierzam. A jak wyśmieje, albo spoliczkuje. U takiej   wytwornej damy wszystko możliwe.  Ostrożnie, niby niechcący obejmuję w pasie. A ta jakby czekała.
- Tylko po cichu - szepcze, opiera ręce na poręczy krzesła i mocno się   pochyla.
- Nie, majtek nie ruszaj. Przez nogawkę.   Co za różnica, dostałem takiej męskości, że mi wszystko jedno. Rozkracza  nogi i poddaje się rytmowi. Potem całuje w policzek.   Paskudnie. A ja myślałem... Czuję się jak buhaj.   Ale ulga duża. Po dwóch tygodniach celibatu, wraca spokój. Jednak   to tylko zmysły uspokojone, dusza nie. Jak grzyby rosną w niej wyrzuty   sumienia. Wstyd wobec siebie, zaspokojonej samicy, świata.   Pierwsza zdrada. I nie pociesza fakt, że to rodzina, osoba czysta i   na pewno przy bliższym poznaniu subtelna. Naturalnie w końcu winę zwalam   na Wandę. Gdyby bardziej o mnie dbała itd. Ale to czcze usprawiedliwianie   się. I czuję to, i czuję winę. Cofnąc czasu jednak nie mogę, mogę tylko   zapomnieć i przyrzec sobie, dla uspokojenia sumienia, że już nigdy.
Pewnego dnia Wanda leży dłużej. Ja już wychodzę, a ona w pościeli.
- Skończyłaś pracę - pytam z nadzieją.
- Nie, ale idę po wypłatę. Wracaj wcześniej, dziś hulanki, swawola.   Po południu, ciekawy tych hulanek i swawoli po cichu podchodzę pod okno,  ale niczego nie słyszę. Jakby nikogo nie było. Lampka nocna co prawda się   pali, ale może jeszcze od rana, zapomnieliśmy wyłączyć. Wkładam w zamek   klucz, cisza. Nie ma Wandy, pewnie rzeczywiście zahulała - myślę. Ale   nie, jest. Siedzi skulona na tapczanie, pije herbatę i chlipie. Łezki po   policzkach, buzia zapuchnięta, żałośnie rozmazana, jak skrzywdzone   dziecko.  Oho, katastrofa myślę. Dobrze że mam wyżywienie w kasynie. Wanda   pojedzie do mamy i z głodu nie umrzemy. Ale narazie trzeba jak z   niemowlakiem. Objąć i kołysać. Pomaga. Płacz ustaje i dowiaduję się, że   oszukali, okradli i w końcu po rozliczeniu okazało się, że nic nie   zarobiła.
- Nic nie musisz płacić - upewniam się.
- Nic, nie zarobiłam. Cały miesiąc pracy i zero.   Znowu w płacz, a mnie radośnie. Ciężar spada z serca. Nie będę musiał   płacić. Cholernie fajne uczucie, tak jak bym zarobił.
- Nie martw się, dostałem urlop i jedziemy na wczasy. Na całe dwa   tygodnie do Szklarskiej Poręby.   Buzia obsycha i oczy jeszcze pełne łez ale już się uśmiechają,
- Naprawdę?            Jedziemy jak w podróż poślubną. Ja w mundurze, Wanda w płaszczyku,   ubogo ale chędogo. Kiedyś jechało się elektrycznym, ale po wojnie ruskie   ukradli przewody i teraz na węgielkach. Pociąg sapie, sypie sadzami, z   trudem wspina się na górki, a w nas dusze śpiewają. Cały dzień będziemy   razem, wypoczęci, najedzeni. Drżyjcie góry, gorącem naszych serc   roztopimy resztki marcowego śniegu, sprowadzimy wiosnę.   Oboje jesteśmy pierwszy raz na wczasach. Ja bywałem na obozach, a Wanda z   wiadomych przyczyn tylko na koloniach. Ale o wieczorku zapoznawczym oboje   słyszeliśmy.         Zaraz po przyjeździe się przebieramy, ja się golę, Wanda kremem   Nivea poprawia rysunek brwi. Ma bardzo ładne naturalne ale zawsze jakiś   włosek nie lubi dyscypliny. Schodzimy do świetlicy. Najważniejsza to na   wczasach impreza. Na niej dobierają się pary narzeczonych na dwa   tygodnie, lub jedną noc. Zwąchują się brydżyści i pijacy. Jednym słowem   "wejście" do świelicy jest bardzo ważne. Przesądza nieraz o spędzeniu   całych dwóch tygodni.           Zaraz gdy tylko usiedliśmy, przysiadła się para. Starsza para   piechocińska. On major, gruby, z mięsistym czerwonym nosem, ona też   lubiąca pojeść. Major z miejsca zamówił butelkę.
- No, moi państwo, musimy się poznać - zaczął pierwszy toast. Potem już   tylko nalewał i znacząco patrzył na mnie. Nic nie mówił, widocznie   uważał, że już się poznaliśmy.   Za to ona zachwycała się Wandeczką, jaka młodziutka, śliczna tylko   pozazdrościć panu i jednocześnie, pod stołem, grube uda coraz bliżej   moich. Tygrysica wczasowa. Spragniona młodego mięsa. Major jednak nie   folgował i Wanda dojrzała w moich mętnych oczach zagrożenie i poczuła się   zmęczona. Poszliśmy więc do swego pokoju odprowadzani zawiedzionymi   spojrzeniami obojga, chociaż z różnych powodów. Wanda zaczęła od razu   dydaktykę na temat pijaństwa, którą potulnie przyjmowałem, pocieszając   się co by mnie czekało, gdyby zobaczyła harce pod stołem. W końcu   postanowiłem uciec spod tego potoku słów pod prysznic. Nie dowierzała,   więc zdjąłem spodnie i w dynamówkach poszedłem do łazienki.   Tam sama proza. Boso poślizgnąłem się w brodziku i wybiłem   przedniego zęba. Wróciłem zrozpaczony. A ta przewrotna istota zamiast   pocieszać cieszy się. że dziura w gębie będzie odstraszać chutliwe   wczasowiczki. Widocznie jednak coś pod stołem zauważyła.   A dla mnie koniec świata. Jeden ząb, a wydaje się jakbym stracił   wszystkie. Ani jeść ani mówić. Życie towarzyskie na dwa tygodnie z głowy.   O żadnych też "spojrzeniach " na spragnione wczasowiczki mowy nie ma. Co   otworzę gębę to ślina tryska. Pozostała mi tylko kręgielnia. Ale nie ma   złego co by na dobre nie wyszło. Wanda wyspała się, odżywiła i tym razem   Van de Walde prawidłowo przewidział, zaczęła się "rozwijać". Rozpoczęła   się prawdziwa podróż poślubna.
Po powrocie dowiadujemy się żę już nie ma kapitana Lipskiego, tego   "do przooodu, do przoooodu". Zniknął. Jak w poprzednim roku Błądek czy   Stręk. Żadnych wyjaśnień. Pomocnik d-cy pułku d/s pilotażu jeszcze   wczoraj prowadził przygotowanie do lotów, a dzisiaj już go nie ma. Nikt o   niego się nie pyta. Już się wszyscy przyzwyczaili, że lepiej się nie   interesować. Ja tym bardziej. Niepokój jednak wchodzi w serce i jak łyżka   dziegciu psuje przeżywane szczęście małżeńskie.   Na zajęciach politycznych podają Lipskiego jako przykład maskowania   się wroga władzy ludowej. Zataił, że ma wuja w Argentynie. I to jest coś   nowego, nowość. Podają nawet w jaki sposób został zdemaskowany. Wuj w   przypływie uczuć kupił siostrzeńcowi, w ramach tak zwanego "exportu   wewnętrznego" w Polsce "warszawę". Tak nazwano niedawno rozpoczętą na   Żeraniu produkcję "pobiedy" z ZSSR. I doszli.   Ten wuj Lipskiego trochę mnie uspokoił. Widocznie teraz czujność   idzie w kierunku zagranicznym, a ja za granicą nie mam nikogo. Mogę więc   chyba spać spokojnie, tym bardziej, że radziecki doradca d-cy pułku, płk.  Aloszkin zauważa mnie, życzliwie zagaduje.
- Nu parucznik, kak idiot? Charaszo?   A kiedy odpowiadam: - Oczeń charaszo tawariszcz pałkownik - kiwa   głową z aprobatą:  - Nu ładno.   Przecież by nie zajmował się facetem szykowanym pod ściankę lub na Sybir.   I jeszcze zaplanował się ze mną na lot kontrolny. Normalnie ze   zwykłymi pilotami nie lata. Z dowódcą pułku, pomocnikiem, to co innego   ale z takim szaraczkiem jak ja ? To wyróżnienie. Pilot frontowy z   żółtodziobem. Mam tremę. I chociaż Aloszkin, niewysoki grubasek z   okrągłymi foczymi oczami, wygląda dobrodusznie i sympatycznie to jednak   nigdy nie wiadomo, czy nie rugnie jobami po jakimś błędzie. U ruskich, a   szczególnie frontowych to naturalne. Ciągle pamiętam Grebieniuka jak mnie   zmieszał z błotem, czy Czeremuchina znęcającego się nad Kabyczem.   Wsiadam więc do kabiny i wiedząc, że temperament nieraz mnie gubi,   a szczególnie przy kontroli, postanawiam robić wszystko wolno i   rozważnie. Jak Hindus mantrę powtarzam swoje zaklęcie: spokojne, tylko   spokojnie. Tak się uspokajam, aż Aloszkin woła:  -  Gotów? To dawaj w wozduch!   Startuję. Stery chodzą lekko, normalnie, znaczy nie trzyma. Ma   zaufanie. No to ja po oderwaniu lekko miga przyduszam, i gdy rozbujał się   do 800 km/godz, w lewo zwrotem bojowym, aż porządnie przydusiło do   siedzenia i czekam. Będą joby czy aprobata. Ale nic, cisza. Lecę więc do   strefy za Brochów nad autostradę.   Autostrada dobra rzecz, pozwala łatwiej trzymać kierunek przy   figurach pionowych.
- Razruszytie zadaczu, pytam czekając na jakieś uwagi, dodanie ducha.   Zawsze na ziemi taki chętny do rozmowy ze mną, ale on ani słowa. Tylko   regulaminowo:
- Razruszaju.   No to zaczynam. W ćwiczeniu najpierw są wiraże płytkie 15 stopni.   Na szybkości 500 promień ogromny. Mówimy "wojewódzki". Długo trwają,   można się zanudzić. Próbuję wiec od razu głębokie. Pochylenie 60 stopni,   czekając czy zwróci uwagę, ale Aloszkin milczy. Jakby go nie było. Więc   zakładam lewy, potem prawy. A po każdym samolot aż drży z rozkoszy, wpada   w swoje zawirowania. Znak, że wiraż został wykonany na jednej wysokości,   idealnie w płaszczyźnie.   Potem zgodnie z programem idę w pion. Według autostrady bujam się   jak na "młyńskim kole" w wesołym miasteczku. Tylko proporcje inne. Raz w   górę w błękit, aż strach, że nie wrócę na ziemię, to znowu huś prosto w   autostradę by znowu "odbić się w górę". Po jednym komplecie Aloszkin   daje znak, że przejmuje stery.   Porywa lotnicza dusza.
- Smatrytie tak ja z Germańcami. Zawija migiem, aż ciemno w oczach.   Ziemia, niebo hulają w "nieprzepisowych" manewrach, mig harcze pompażem -   to jednak nie śmigłowy jak-9, pod jego ręką szaleje po niebie, że nigdy   bym nie przypuszczał, że można na nim to robić.   Potem jeszcze beczkami nad oporowski basen. Kosimy niziutko, tak   że widać tłuste pupy w kostiumach kąpielowych i w górę znowu beczkami.
- Ot dziewuszki - słyszę jak Aloszkin się śmieje i oddaje stery.   On i dziewuszki, w tym wieku? Ma chyba z 35 lat. Stary już, ale podoba mi   się.   Po wylądowaniu, kiedy się zameldowałem, żadnych uwag tylko   roześmiał się szeroko.  - Ot mołodiec, budziesz asem?    Co to znaczy? Nie wiedziałem co odpowiedzieć, ale jak Aloszkin proponuje   to jak odmówić?
- Tak toczno tawariszcz pałkownik.
- Charaszo, charaszo - Aloszkin klepie po ramieniu, a ja sobie myślę: As.   as lotniczy, jak to ładnie brzmi.   Okazało się, że przyszedł rozkaz o wytypowaniu spośród pilotów   najlepszych, na asów. As to ma być pilot, coś w rodzaju kamikadze z   możliwością jednak powrotu po wykonaniu zadania. Ma wypełnić w pewnym   sensie lukę techniczną między naszymi samolotami a zachodnimi. As bowiem   będzie startował bez względu na pogodę i porę doby, a gdy pogoda   uniemożliwi lądowanie, ma się katapultować.   Taki as będzie miał przywileje: telefon w domu, samochód do użytku   służbowego (dojazd na lotnisko ) i podobno wyższą pensję. Dopiero bym   Wandzie imponował, ale niestety, rozkaz o asach nigdy nie został   wykonany.   Jednak wytypowanie mnie na kandydata, tak myślałem, było   potwierdzeniem, że moja sprawa została zakończona i teczka personalna   została odłożona ad acta na wieki.

A tymczasem latamy. Naradzamy się z Edziem Cużytkiem przed lotem.


 
 

Pewnego dnia spotykam Wandę idącą razem z majorem G. Oddaję honor,   ale zaraz ostro:  - Co ty tu robisz, wracaj do domu. Na tego   bazyliszka w ogóle nie patrzę.
- Panie kolego - jaki uprzejmy, wredna wywłoka - idziemy właśnie z panią   Wandzią z posiedzenia komitetu Ligi Kobiet i omawiamy jeszcze pewne   sprawy.  Jaka Liga Kobiet, pierwszy raz słyszę. Że też w domu nie może usiedzieć.   Ale dalej stanowczo:  - W domu sobie załóż ligę kobiet jak bez niej nie możesz wytrzymać.   Idziesz czy nie ? Zostawiła go poszła. A potem:  - Ale byłeś niegrzeczny. To taki miły, człowiek i uczynny. Opowiadał ile   się nastarał, żebyśmy mieszkanie dostali. Powinniśmy być mu wdzięczni.   Myślałem, że mnie krew zaleje na tą gadzinę. Ale wiedziałem z literatury,   że wobec młodej małżonki, trzeba ostrożnie. Nie wzbudzać zainteresowania   nadmiernym oburzeniem itd. Mówię więc już w miarę spokojnie:  -  To stary łgarz. Oszukał cię. Zapytaj Rupali jak to było. A miły to on   chyba taki, jak gówno musze. Widziałaś jakie gały ma na wierzchu, to   choroba. Można się nią zarazić, szczególnie gdy jest się młodym. Ja już   mam swoje lata ale ręki bym mu się bał podać.   Wanda słucha, przekrzywia głowę jak psiak, widocznie niezupełnie   przekonana, ale wydaje mi się, że jakąś osłonę przed tym paskudnym   lowelasem postawiłem.     Rozkaz z korpusu, przebazować 10 migów z Warszawy do Krzesin. W 11   plm jeszcze latają na jakach- 23, ale widocznie będą się przeszkalać.   Zostaje wyznaczona pierwsza eskadra w pełnym składzie. Maurycy dowódca,   Antoś Stojowski do pomocy. Jedziemy na lotnisko. Na lotnisku każdy   spadochron na plecy i do brzuchatej litki jak do wieloryba. Nie siadam   już z tyłu. Chociaż pochmurno i nie rzuca, nie chcę kusić licha. Lądujęmy   na Babicach. Oddajemy na przechowanie spadochrony i w czekający,   specjalny autobus, do hotelu na Mazowiecką. Zaledwie trzy godziny minęło,   a my już sobie odpoczywamy w Warszawie. Lubię lotniczą organizację. Jest   jeszcze wczesne popołudnie i zjawia się "opiekun", pytając gdzie sobie   życzymy obiad. W hotelowej stołówce czy może w GKO, samochód czeka.   Naturalnie wszyscy są za GKO. Jedziemy więc w Aleje Ujazdowskie.   Klub ma rozległy "ogródek". Parasole, altanki, w centralnym miejscu   parkiet. Pogodnie, przyjemnie, podają kelnerzy w białych smokingach i   czarnych muszkach, wydają się nam trochę dziwni tacy czarno biali jak   pingwini. Przyzwyczajeni jesteśmy do kelnerek. Człowiek do baby zawsze   śmielszy i popatrzeć nieraz jest na co.   Ale nic to, obiad można zjeść. Naturalnie trochę się przedłuża i   ani się spostrzegamy, a tu już orkiestra zaczyna grać. Ludzi więcej.   Tańczyć zaczynają. Zdajemy sobie sprawę, że czeka nas jutro   odpowiedzialny lot i musimy odpocząć, ale co innego wiedzieć, a co innego   robić. Tu tak   przyjemnie, jeden kieliszek nie zaszkodzi, a werwy doda.   Obok, przy drugim stoliku, towarzystwo coraz weselsze. Kilku   jakichś sztabowców i kobiet. Trzeba przyznać, że damy są eleganckie, mają   ten warszawski sznit. A szczególnie jedna wysoka, z długimi do bioder   włosami. Co chwila odrzuca do tyłu głowę potrząsa włosami jak grzywą i   zagłusza orkiestrę głośnym śmiechem ho, ho, ho. Rży jak klacz - mówi   Maurycy, ale coś w niej jest.   W końcu po kieliszku - kto by tam liczył, którym - idę prosić do   tańca. Spasieni sztabowcy patrzą na mnie jak na opryszka, ale kobiety   uśmiechają się przychylnie. Jeszcze nie wybrałem, a ta z włosami i   rżeniem, zostawia bez słowa wszystkich i od razu obejmuje do tańca. Jest   trochę wyższa ode mnie i muszę podnosić się na palcach by ponad ramieniem   widzieć gdzie prowadzić. I jest starsza niż z daleka wyglądała, ma już   chyba z 35-37 lat, ale szczupła i pełna energii. W fokstrocie dostaje   takich obrotów, że włosy jak proporzec na wietrze aż łopocą od pędu. A w   tangu, taka płaska, że wszystko co ma oddaje partnerowi.   Nie tańczy z nikim tylko czeka na mnie. Chłopaki zazdroszczą i   chyba dlatego Maurycy zarządza odmarsz. Tańczę więc z nią pożegnalnego   walca,
- Szkoda?
- Szkoda - powtarza. Ale ma pomysł. Starego - jakiegoś pułkownika z   Akademii Sztabu Generalnego w Rembertowie, nie ma w domu. Na poligonie.   Córka z babcią na letnisku, więc czemu bym nie wpadł do niej na kawę.   Chyba, że mi się nie podoba.   Po takim pytaniu nie ma odwrotu.   Spotykamy się na postoju taksówek. Rzuca adres i wbrew oczekiwaniom   siedzi sztywno - nie wypada. Tylko obiecująco ściska rękę. Zajeżdżamy   przed bloki pachnące z daleka wojskiem. Jednakowe w całej Polsce.
- O, tu mieszkam, pokazuje okna na pierwszym piętrze.   Niewysoko, rejestruję w pamięci, i trawnik pod ścianą, jakby co skakać   można.   Jest około dziesiątej, ale jeszcze noc nie osiągnęła apogeum, szara   godzina jak w lecie. Patrzymy dokładnie w okna, ciemno.
- Dobra, idziemy - decyduje kładąc palec na usta. Przed drzwiami wyjmuje   klucz, i chwilę nadsłuchuje. Widzę wyraźnie, że ją brawura opuszcza i   mnie niestety też.
- Zadzwoń - szepczę - dla sprawdzenia.
- E tam, przecież nie świeci się, będę hałasować, mam czujnych sąsiadów.   Szepcząc dotyka mnie do ucha i lekko gryzie.   Ma chyba rację - myślę - po co robić hałas.   Ale w tym momencie jednak dotyka guzik dzwonka. Delikatnie jak motyl.   Odpowiada przerywane bim, bim, bim i cisza. No to śmiało klucz w dziurkę,   a wtem jakiś skrzek:  - Kto tam?   Sparaliżowało nas. Słychać było tylko łopotanie naszych serc. Gdy znowu   starczy skrzek:
- Kto tam?   Dłużej już nie czekałem, odwagi nie starczyło. Poczułem tylko gorące usta   na policzku i znalazłem się pod blokiem. Dalej ostrożnie pod ścianą,   cholera go wie, pamiętałem jeszcze krewkiego sierżanta, przemknąłem na   główną ulicę.     Rano byłem nawet zadowolony z takiego obrotu sprawy. I wyspałem   się i dotrzymałem przyrzeczenia. Szybko też zapomniałem o Marcie M.   Mężatka, żonaty, kilka godzin zapomnienia się i zaraz refleksje po co?   Jedziemy na Bemowo. Lotnisko ogromne, pas startowy jak dla   bombowców i blisko śródmieścia. W jednej z kieszeni stoją w szeregu   przygotowane dla nas samoloty. Ale najpierw odprawa przedlotowa.   Przyjeżdża jakiś major z DWLOT z obrzękniętą gębą jak dynia. Nerki,   myślę, czy spiryt. Chyba jednak nerki, bo wodnisto blady. Przygląda się   nam po kolei, a złość w nim aż kipi.
- No, zahulali wczoraj obywatele oficerowie, i jak to będzie z   dzisiejszym lotem, ha?   Stojowski najstarszy stanowiskiem odzywa się trochę lekceważąco:  - E, obywatelu majorze Bulak, nikt nie hulał, obiad zjedliśmy i tyle.
- Wy mnie Stojowski nie róbcie z babci dziadka, sam widziałem. Ot,   popatrzmy na porucznika. Zatrzymał się przed Jasińskim. - Cały jeszcze   zapuchnięty od rozpusty jak można go wypuścić w powietrze!  Akurat Jasiński wrócił zaraz po obiedzie do hotelu i spał. Słynął z tego,   że potrafił spać po czternaście godzin na dobę. I zawsze rano miał silny   obrzęk twarzy.  - Obywatelu majorze ja nigdzie się nie bawiłem...
- Milczeć - przerwał major. Nie bądźcie bezczelni, byłem w towarzystwie.   Tak zapiliście, że już nie pamiętacie. Spadochron na plecy i pociągiem na   własny koszt do Wrocławia.   Teraz mi zaświtało, że jednym z towarzyszy przy stoliku Marty był   ten porzucony zalotnik. Upiekło mi się.   Lecimy więc w dziewiątkę. Dwa klucze w szyku, klin kluczy i Stojowski   jako luzak na końcu.   Idziemy do samolotów, ale czym bliżej wydają się nam coraz   brzydsze. Jakieś szare i poodpryskiwanym lakierem, kostropate jakby krup   przechodziły, nasze czeskie to przy nich luksus.

do 03.
 

dalej.