*        *        *
- Zostań na chwilę z małym, pójdę do WCH, cytryny przywieźli - Renia malowała usta przed lustrem.
- Wiesz że nie mam teraz czasu, muszę to skończyć - Antoś nachylił się nad sztalugami, delikatnymi ruchami pędzla wykańczał precyzyjnie "portret pilota".
- Ktoś przyjdzie dzisiaj obejrzeć - wyjaśnił wskazując na szereg obrazów stojących pod ścianą.
- Jak zwykle - Renia zniechęcona zamknęła kosmetyczkę.
- Chodź Jędruś, pójdziesz z mamą - wzięła chłopca za rękę. Stojąc w drzwiach odwróciła się nagle: - A wiesz, że tych odwiedzin to ja mam już dość. Wszystkie kończą się jednakowo, pijaństwem i rzyganiem.
- Idź już idź, nie znasz się na sztuce.
- Jak na tym sztuka polega, to ja mam gdzieś taką sztukę - ze złością trzasnęła drzwiami.

Przyszedł Tadek z mężczyzną.
- To jest pan profesor - przedstawił niestarego jeszcze człowieka o długich włosach i bajecznie kolorowym swetrze. - A to połóż do wanny - oddał Antosiowi bulgoczącą wypchaną teczkę - niech się ochłodzi.
- Bardzo miło mi pana poznać - profesor uprzejmie uścisnął powalaną farbami dłoń Antosia. - O, tu mamy obrazki - zatarł ręce - niech pan je ustawi jakoś do światła. Rozejrzał się po pokoiku. - Zresztą ja tu koło okna usiądę, a pan po kolei na tym krześle będzie je prezentował. Zapalił papierosa i pogrążył się w kontemplacji pierwszego obrazu.  Antoś z niepokojem patrzył mu w twarz.
- Nie bój się, pan profesor byczy chłop - Tadek próbował dodać mu otuchy.
- Co to ma do rzeczy, byczy czy nie byczy, ważne co to warte - szeptem obruszył się Antoś.
- Hmm - profesor odchrząknął.
- Co proszę? - pełen napięcia Antoś nadstawił ucha.
- Nic, nic. No wie pan, jak na dyletanta to wcale, wcale.
- Jak na dyletanta - Antoś marszczył groźnie brwi.
- No, na amatora - profesor pociągnął potężny haust dymu.
Antoś odetchnął.
- Ja osobiście hołduję nowoczesnemu malarstwu, pan jest raczej tradycjonalistą. Są tu duże braki natury technicznej, ale kolorystyczne rozwiązania w niektórych wypadkach są dobre, nawet świetne. Zresztą powiem panu szczerze, że w porównaniu z obrazami realizmu socjalistycznego, na których hale fabryczne z fotograficzną dokładnością, a ludzie z rękami o palcach z czterema stawami, pana obrazy stawiam wyżej. Są   pewnego rodzaju dziełami sztuki, czego o tamtych powiedzieć nie mogę. Jest w nich świeżość i prawda artystyczna.
Antosiowi zakręciło się w głowie.
- Tadek, skocz do łazienki - zadysponował.
- Z chęcią bym kupił na pamiątkę jeden z nich, o na przykład ten - profesor wskazał na wiszącego na ścianie huzara.
- Bardzo chętnie dam panu każdy inny w prezencie, ale tego nie mogę, naprawdę nie mogę - Antoś z przejęcia zaczął się jąkać.
- No, dobrze - uśmiechnął się profesor - to wezmę ten pejzaż. Ile kosztuje?
- Nie, naprawdę. Ja nic nie chcę. Niech to będzie ode mnie prezent.
- O żadnym prezencie mowy być nie może - profesor wyjął dwieście złotych i położył na stole. - Niech pan pamięta młody człowieku, czym za obraz drożej się płaci, tym zyskuje większą wartość artystyczną, nawet w oczach znawców.
- Targi targami, a żyć trzeba - zawołał Tadek stawiając wódkę na stole.
- A co, nie mówiłem, panie profesorze, że to artysta?
- O, naturalnie, duży, duży talent - profesor wychylił kieliszek. Pan się marnuje, panie poruczniku, powinien pan rzucić wszystko i poświęcić się malarstwu.
- On już się poświęcił - Tadek zaśmiał się wszystkimi piegami - poświęcił się lotnictwu. Tam, panie profesorze - wskazał ręką w górę  - jeszcze lepszy artysta.
- Ja się nie orientuję w pana przeżyciach, ale uważam, że powinien pan rozwijać swój talent. Kto wie, czy sztuka nie dałaby panu więcej radości i szczęścia w życiu - zapatrzył się proroczo w ubywającą w butelce wódkę.
- Co tu się dzieje, znowu pijaństwo- Renia wtargnęła jak burza - o, przepraszam, skonfundowała się widząc nieznanego mężczyznę.
- Widzi pan, jakie to szczęście przynosi sztuka - zaśmiał się Tadek.
 

                                  *          *            *

Gdzież jest ten rękaw - Antoś pilnie  przeglądał strefę strzelania. Pochylił samolot i w płytkim skręcie wypatrywał rękawa, ale ani samolotu holującego, ani ciągnionego przezeń rękawa nie mógł dojrzeć.
Poczuł jak ogarnia go zdenerwowanie. Bo żeby to było normalne strzelanie, ot takie dla treningu, ale na dole na wyniki czeka komisja: pułkownicy i nawet generał. Inspekcja, egzamin pułku z całorocznego szkolenia. Sam dowódca pułku, już teraz major, zawołał go przed lotem.
- Stojowski, cały honor pułku w waszych rękach - rzekł patetycznie jak Napoleon w cieniu piramid.
To już wystarczyło by się zdenerwować, a tu jeszcze jak na złość takie głupstwo, holownika nie może odnaleźć.Wołać przez radio nie chciał, bo by się zdradził, że tak długo celu nie odnalazł.  A armia pułkowników tylko na to czekała. Sprawdził jeszcze raz swoje miejsce. Pod nim łuk rzeki wypełniony ciemnym lasem. Na zachód błyszczy jezioro. Znajdował się dokładnie w centrum strefy. Muszę go odnaleźć, tylko trzeba się uspokoić.
     I nagle jakby w odpowiedzi na jego myśli, z ciemnego tła lasu na śnieżnobiały cumulus wypłynęła kreseczka samolotu. Jest. Nareszcie go mam. Zawołał przez radio o zezwolenie na otwarcie ognia.

Pilot holujący co prawda zezwolił, ale zaraz dodał drżącym głosem:
- Tylko się pospiesz, bo muszę wracać.
Antoś zrozumiał - pewno paliwo mu się kończyło.
Odstoperował  pasy. Poprawił się na siedzeniu i nacisnął przycisk przeładowania broni. Działko posłusznie odpowiedziało suchym szczęknięciem i błysnęło czerwoną żarówką gotowości. Wpatrzył się w celownik, w którym cienka kreseczka szybko zmieniała się w srebrny samolot z doczepioną z tyłu cienką jak z pajęczyny nitką, zakończoną długim, białym, płóciennym workiem.
Przełączył celownik na "żyro". Pozwolił przejść holownikowi przez centralny punkt celownika i spokojnie czekał, aż linka przewinie się przez świetlisty krąg. Gdy już rękaw dochodził do środka celownika, pochylił energicznie samolot w lewo i ściągając drążek starał się utrzymać punkt centralny na umykającym rękawie. Lewa ręka automatycznie zsunęła rombiki celownika opisujące cel.
Przez chwilę wstrzymał oddech - nawyk ze strzelania z pistoletu, jakby miało to wpływ na równowagę samolotu - po czym nacisnął przycisk spustu. Krótki nos samolotu zadrgał jak pysk warczącego psa, i wypuścił sznur świetlistych paciorków. Przez moment wydawało się, że lecą w rękaw,  lecz  jakby podziałała jakaś niewidzialna siła,  przeleciały za workiem rozbłyskując się samolikwidatorami w czystym błękicie nieba.
- Psiakrew - zaklął Antoś - za krótko trzymałem.
- To ja już wracam - pilot holujący zobaczył serię i myślał, że już po wszystkim.
- Poczekaj, nic ci się nie stanie - Antoś zacisnął zęby. Drze się jak smarkacz, jakby nie wiedział, że tam na dole siedzą i czekają z notesami na wyniki.
Gwałtownie pociągnięty samolot w skręcie lekko zadrżał.
- No, ty stary, tylko bez kawałów, teraz nie pora na pokazywanie humorów - mruknął na maszynę. Jednocześnie lekko odpuścił drążek. - Musi, musi trafić - dodawał sobie ducha. Płynnie złożył się samolotem do następnego manewru. - Żeby ktoś jajko na łyżce w kabinie trzymał, to by nie upadło - pomyślał. Samolot jakby zrozumiał wagę sytuacji, płynął w powietrzu niczym  karp w spokojnej wodzie. Ucięty nos trzymał przed rękawem i tak szedł po krzywej wytyczonej gdzieś w przestrzeni na spotkanie celu. Cały napięty czekał na sygnał swojego dowódcy. Dowódcy? A może swego mózgu, swego "ja". Bo któż będzie umiał rozgraniczyć w powietrzu gdzie kończy się człowiek, a zaczyna maszyna. Nagle decyzja przekazana impulsem elektrycznym ożywiła broń. Zagrzmiało działko ogniem. Jak żądło poleciał znowu czerwony różaniec pocisków. Zdawało się, że tym razem z przodu miną cel, ale nie - to tylko złudzenie, rękaw sam naleciał na nie.
Nadęty worek zwinął się, skręcił, stracił swój płynny lot, potem na moment się wyprostował pokazując strzępy płótna jak wyprute jelita i chybotliwym lotem zranionego ptaka podążył za ciągnącą go liną.
- Wracam już - padła decyzja z holownika.
- Wracaj, wracaj, wystarczy - Antoś zadowolony podniósł nos samolotu wysoko nad horyzont i wyładował resztę amunicji w pustkę nieboskłonu. Samolot pozbywszy się niebezpiecznego ciężaru wesoło zanurkował w dół.
Wszyscy składali mu gratulacje. Osiem trafnych na trzydzieści nie często się spotyka. Nawet generał z uznaniem pokiwał głową. Jeden tylko oficer informacji stał z boku z zasępioną jak zawsze miną. Na końcu podszedł do Antosia i patrząc ponuro powiedział:
- Wy, Stojowski jutro po inspekcji zajdźcie do mnie.

Zgasło już ognisko. Bosman wyciągnął pneumatyczny materac i chrapał na wznak prosto w twarz gwiazdom. Sierżant mamrocząc coś pod nosem, zbierał swe oporządzenie martwiąc się, czy mu benzyny w motorówce wystarczy na powrót. Chłód ciemnej nocy przeszedł Antosia dreszczem.

- Siadajcie, Stojowski - oficer informacji podsunął krzesło, zresztą jedyne wolne. W pokoju było co prawda jeszcze jedno, za biurkiem, przykryte poduszką, ale siadywał na nim sam informacyjny.
- No? Cóż mi powiecie? - informacyjny starał się nadać swoim oczom przenikliwy wyraz, ale Antoś widział tylko blade bezbarwne oczy płaza.
- Ja przecież nic od obywatela porucznika nie chciałem - delikatnie przysiadł na brzeżku krzesła. - To mnie wezwano - odważył się zauważyć.
Całą siłę woli, osłabioną jednak nieprzespaną nocą, skupił, żeby nie okazać strachu.

Bał się, i to okropnie. Nigdy nic nie wiadomo. Chociaż całą noc gubił się w domysłach, niczym nie mógł wyjaśnić dzisiejszego spotkania. Może ta przedwczorajsza gadka o Mediolanie, gdzie był na robotach podczas okupacji? Posądzą go, że chce uciekać i zamkną do więzienia? Brrr... Nikt zresztą nie był wolny od podejrzeń. Nawet Tadka, gdy na loty przyszedł w wyjściowym mundurze, kazano pilnować, nie pozwolono mu latać. Musi więc uważać na każde słowo. I najważniejsze,  uspokoić się.

- Jak nic nie macie do mnie, to ja mam do was - przerwał ciszę informacyjny.
- Najpierw posłuchajcie, oto malutki paragrafik. Kto tai prawdę i ... - przez chwilę niezrozumiale mruczał - podlega karze więzienia do lat siedmiu - zakończył dobitnie.  - To tak dla formalności - odłożył czerwoną książeczkę.
- A teraz sobie porozmawiajmy, ale tak szczerze, Stojowski, tak z ręką na sercu. Z kim wy utrzymujecie znajomości, kto do was przychodzi?
- Do mnie? - zdziwił się Antoś - no, koledzy, czasami jakaś znajoma do żony, trochę się pogada, trochę wypije...
- A co wy macie wspólnego z bikiniarzami, co?
- Jakimi?
- A takiego z długimi włosami i kolorowym swetrze nie znacie?
- To profesor historii sztuki.
- Profesor nie profesor, ale kto wie czy to nie obcy agent i was do roboty szpiegowskiej nie wciąga. Ja wam, Stojowski, dobrze radzę, coś podchwyci u was i zacznie szantażować.
- Ależ skąd, myśmy tylko o obrazach.
- O obrazach, a słyszałem. Czym wy się zajmujecie! Malujecie jakichś obszarniczych pachołków, denikinowskich kozaków... Jak już malujecie, to byście malowali ot, Matrosowa, Stachanowa czy kogoś innego z bohaterów... Uważajcie, bo sami nie wiecie, kiedy stoczycie się na pozycje wroga.
- Ja bez żadnej złej myśli - Antoś poprawił czarny kosmyk włosów z czoła.
- Któż może wiedzieć, jakie wy myśli macie.
- Przecież staram się, na inspekcji...  i strzelanie... - Antoś próbował się bronić.
- Że dobrze latacie, to nic nie znaczy, może wy celowo dobrze latacie, żeby się zamaskować, kto was wie. Jeszcze jedno - sprzedajecie obrazy.
- Tylko jeden, profesorowi.
- No, proszę, już pieniądze od niego bierzecie, a wiecie wy, że oficerom nie wolno zarabiać ubocznie? Zresztą przeprowadzimy dochodzenie jak to wszystko wygląda. Czuję, że marnie będzie z wami, Stojowski, jak się nie zmienicie.
Antoś za drzwiami otarł  pot z czoła. Przed oczami wirowały ściany pustego korytarza. Machinalnym ruchem wyciągnął z kieszeni papierek. Był to czerwony banknot. Poczuł nagle nieprzepartą chęć uwolnienia się od szumu w głowie, zapomnienia o wszystkim chociaż na parę godzin.

- Ej, Antoś, odwiąż cumę - sierżant sadowił się w motorówce majacząc białym grzybkiem czapki.
- No, to cześć - odepchnął łódź krótkim wiosełkiem. - Jutro wieczorem, jak zwykle. Zapuścił motor i zapalił światła. Hałas motoru zwielokrotniony echem pustych, cichych brzegów wdarł się rykiem w mroczną ciszę nocy. Motorówka zgrabnie zrobiła zwrot, po czym pomknęła topiąc w falach gwiazdy.

- Jeszcze nie jesteś gotowa, och, z tymi kobietami, przecież mówiłem ci, że początek o ósmej, a tu już pół do dziewiątej - Antoś znacząco pokazał zegarek.
- Wiesz, sama jeszcze nie wiem czy iść, jak ja się w tym pokażę - Renia przeginała się przed lustrem obciągając sukienkę na wydętym piątym miesiącem brzuchu. Chyba, że nie będę tańczyć.
- Co tam tańce, przecież najważniejszy  bankiet, mały już śpi?
- A ty się znowu upijesz - ociągała się.
- Nie bój się, będę pił tylko w miarę - dodał Antoś chytrze się uśmiechając. - Taka uroczystość, jak pójdę sam to powiesz, że cię nie kocham.
- A kochasz mnie jeszcze, mój maleńki - uśmiechnęła się zalotnie.
- No, masz najlepszy dowód.
     Gdy usiedli przy samym końcu ustawionych w podkowę stołów, dowódca już kończył okolicznościowe przemówienie, a zarazem toast.
- ...Mamy dobrych, a nawet bardzo dobrych, pilotów. Na przykład chluba naszego pułku, porucznik Stojowski. Z takimi ludźmi i z takim sprzętem możemy twardo powiedzieć imperialistom na ich zakusy: NIE! Wypijmy wiec za naszą socjalistyczną ojczyznę, za naszą jednostkę.
Antoś wychylił pięćdziesiątkę, skrzywił się i zawołał do siedzącego obok Tadka:
- Nalej jeszcze raz. Taki toast, to trzeba porządnie wypić.
- Przecież mówiłeś, że będziesz pić w miarę - skrzywiła się Renia.
- Kochanie, różni ludzie mają różne miary. Ja na przykład mam - wiadro.
- Racja - nachylił się Tadek. - Dzisiaj niech mu już pani nie robi wstrętów.
- Towarzyszu Stojowski, w wasze ręce - sekretarz pochylił się przez stół. - Gratuluję wam sukcesu.
- Nie pij, Antoś. Rozpijecie mi męża - żaliła się Renia.
- Co też pani - obruszył się sekretarz - dzisiaj nasze święto i taki przodownik, żeby się nie napił z nami?  Przecież nie pije gdzieś z bikiniarzami, ale z towarzyszami partyjnymi, z kolegami broni. Dawaj na pohybel kapitalizmowi - sekretarz potoczył groźnie w koło trochę mętnym już okiem.
- Wszystkiego najlepszego rodzinie Stojowskich. Jak tak dalej pójdzie - dowódca spojrzał znacząco na wystający zza stołu brzuch Reni - to otrzymacie medal za tego... no... no, za dzieci - dokończył zadowolony, że znalazł odpowiednie słowo.
Temperatura i gwar na sali wzrastał. Zagrała orkiestra.
- Żeby pani wiedziała jakiego orła trzyma pani w domu - Tadek nachylił się do nietańczącej Reni. - To jest artysta nie pilot, mówię  pani. Renia nie słuchała. Od gorąca i wyziewów alkoholu, żołądek podszedł jej do gardła. Potrząsając parokrotnie za ramię, próbowała Antosiowi przerwać jego wywody o pętlach, beczkach, immelmanach, ale na to trzeba by może trzęsienia ziemi, a nie jej potrząsania. Wstała i wyszła niezauważona przez pijący i tańczący tłum. Szła do domu powoli, potykając się w ciemnej alejce o korzenie i połykając łzy.
 Jak to szybko zmienia się treść słów - myślała o miłości zwracając pod drzewem skąpą kolację.

Obywatelu kapitanie, szef sztabu kazał zameldować, że eskadra stoi na zbiórce. Żołnierz stał przepisowo wyprężony z wyciągniętymi rękami wzdłuż szwów spodni. Antoś leniwie wstał z leżaka.
- Nowa musztra - pomyślał. Jak ten czas leci. Musztra się zmieniła... dowództwo też. Informacja zniknęła jak zły sen. I jemu przybyło gwiazdek i siwych włosów. Ale jak przyjemnie brzmi "obywatelu kapitanie, eskadra czeka". Jego eskadra.
Na betonce, jak w sztampowych reportażach gazet wojskowych, stał szereg żołnierzy, w znowu stalowego koloru  mundurach, poprzetykany czarnymi bluzami  pilotów. Za nimi drugi szereg, srebrzystych, rozkraczonych samolotów. Wszystko oświetlone jesiennym, łagodnym słońcem pod zimnym błękitem nieba sprawiało wrażenie jakiejś filmowej parady.  Brakowało tylko  podkładu  muzycznego i głosu  komentatora:
"...proszę państwa, oto nasi obrońcy powietrznych granic", etc. Ale ani kamer, ani komentatora nie było. Antoś usłyszał tylko meldunek szefa sztabu o gotowości eskadry do lotów. Po krótkich przepisanych regulaminem meldunkach: meteorologa, nawigatora i lekarza,  Antoś udzielił kilku wskazówek co do aktualnej sytuacji w powietrzu, po czym usiadł w SSD za mikrofonem.
Przepełniała go duma. On, tak drobnej postury, a przecież jego rozkazy kierują tymi krzątającymi się wokół samolotów ludźmi. Przedłużeniem jego woli są te ryczące i mknące w przestworzach groźnie uzbrojone stalowe potwory.
"Warszawa" dowódcy pułku zatrzymała się bezszelestnie koło SSD. Dowódca machnął ręką do Antosia szykującego się do składania meldunku i zapytał:
- Jak idzie?
- Zgodnie z planem, już dzisiaj kończymy przeszkolenie - Antoś z satysfakcją pokazał "Planową tablicę lotów".
- Wspaniale. Przybędzie nam nowych pilotów. Przez chwilę obserwował komendy wydawane przez Antosia.
- Podoba mi się wasza praca, już dawno wiedziałem, że zdolny z was oficer. Jestem  zadowolony - poklepał go po ramieniu.
Antosia przepełniała radość. Żyć się chce, gdy  jest się potrzebnym i jest uznanie dla wykonywanej  pracy. Wieczorem otwierając mu drzwi Renia poczuła wódkę.
- Znowu, Antoś - spojrzała z wyrzutem, że też zawsze droga prowadzi cię koło knajpy. Masz nerwy tak roztrzęsione służbą?
- Co ty wygadujesz, tak się dzisiaj złożyło, skończyłem szkolenie młodych pilotów, no i poprosili na mały bankiet, miałem odmówić?
- Tak, tak - Renia kiwała głową - już bym wolała, żebyś dalej malował...
- A jak malowałem, to krzyczałaś, że cię nie kocham i jak tu dogodzić...
- Daj spokój, widzę że nie warto ci nic mówić - Renia zniechęconym ruchem wzięła "skórę" Antosia i schowała do szafy.
- Wszyscy piją, i jeszcze jak - Antosia gdzieś w środku gnębiło poczucie winy. Szkoda mu się zrobiło wieczoru, który mógł spędzić w domu. W domu, przy kochającej żonie i dwojgu uroczych dzieciach, jak niedawno napisał o nim pewien redaktor miejscowej gazety.
Psiakrew, przypomniał sobie artykuł. - Im łatwo pisać. Mają już z góry ułożony schemat. - Służba, dom, dzieci. Chcieliby w człowieku widzieć doskonały automat, albo niewolnika.
- Tak, niewolnika - wrzasnął.
- Co ci podać? Może wody z sodą - zaniepokoiła się Renia.
- Nie obawiaj się, już wytrzeźwiałem, tylko diabli mnie biorą jak pomyślę co ja, co my mamy z życia. Latam, dzień i noc już czternaście lat. Nie mamy świąt, ani dni ni nocy spokojnej. Do kina nie mamy czasu pójść. Wiecznie na straży, wiecznie obrońca, a zobacz jak inni żyją. To jest życie?
- Tak nie można mówić Antoś, posłuchaj, każdy pracuje, a ty po tylu latach  na pewno dostaniesz awans, wyższe stanowisko. Pomyśl, będziemy mieli więcej pieniędzy. Ty więcej czasu, dzieci dorosną. No już, uspokój się, jeszcze trochę trzeba się przemóc - Renia pogładziła go po głowie.
Antoś spojrzał ze zdziwieniem. Nigdy mu do głowy nie przychodziło, że tej jego Reni może zależeć na tym, żeby on awansował, robił karierę.
- Widzę, że nie wiesz jak to z nami pilotami jest. Wszystko dobrze póki zdrowie dopisuje, a później dostaje się kopniaka w tyłek,  i po krzyku - Antoś nie mógł pozbyć się pesymizmu.
- Nie mów tak, przecież nie żyjemy w dżungli, lepiej chodźmy spać, już późno.

Antosiem targnął dreszcz. Przekroczył chrapiącego bosmana i wyciągnął z szopy czarny pled. Otulił się nim szczelnie. Gwiazdy zaczęły blednąć. Rzeka cicho szeleściła. Zapalając papierosa poczuł ciepło w dłoniach. Porządnie się ochłodziło. Może by się jeszcze przespać? Nie warto próbować, i tak nie zaśnie. W głowie jeszcze huczy wypity alkohol.
Tak wszystko szło dobrze. A zaczęło się?...  Przez chwilę myśli przebiegały mu w głowie bezładnym chaosem, aż wyrównały się równym rytmem obrazów jak sklejona taśma filmowa.

- Chodź Antoś przeczytasz opinię - personalny z ironicznym uśmieszkiem otworzył kluczem drzwi. - Teraz taki rozkaz. Nie ma już opinii tajnych - dodał głosem, w którym czuło się żal.
- Co tam będę czytać, co napisali to chyba słuszne - śmiał się Antoś.
- Chodź, chodź, przeczytasz, podpiszesz, będziemy wszyscy w porządku - nalegał personalny.
Antoś przebiegł oczyma arkusz papieru. Było napisane jak corocznie w takich opiniach, że koleżeński, uczciwy, zdolny, wymagający. Jednymi z ważniejszych punktów było, że ogolony, oraz ma uregulowane życie płciowe. Jak bym miał założony licznik - uśmiechnął się. Nie mógł tylko zrozumieć ostatniego zdania. Przeczytał jeszcze raz i krew uderzyła mu do głowy.
- Jak to, co tu jest napisane - zająknął się.
- To co przeczytałeś - personalny był niewzruszony. - Podpiszesz? - zapytał, lecz spojrzawszy uważniej na Antosia bez słowa wziął arkusz i schował go do szuflady.
- Możesz robić odwołanie, tylko nie głupstwa - rzucił za Antosiem wypadającym z kancelarii.
Bez meldowania wpadł do gabinetu dowódcy.
- Co z wami, Stojowski - zaniepokoił się major widząc nabrzmiałą krwią twarz Antosia.
Antoś całą siłą woli nakazał sobie spokój. Głos mu tylko lekko drżał, gdy przez zęby wycedził:
- Chodzi mi tylko o jedno zdanie z mojej opinii. O zdanie, które brzmi "Używa alkoholu i to nieraz w dużych ilościach".
- Ach, o to - beztrosko roześmiał się major, no cóż, czyż nie pijecie. Ile razy ze mną piliście - major rozłożył ręce.
- Ale nałogowo nie piję - upierał się Antoś.
- A czy tam jest napisane, że nałogowo?
- Jak można mi coś takiego wpisywać do opinii, za moją pracę, za tyle lat? Jak ktoś obcy przeczyta to pomyśli, że jestem skończony pijak. Obywatelowi majorowi na pewno nic takiego nie napiszą, to taka zapłata, ja, ja... - zachłysnął się Antoś ze złości.
- Wy mnie, kapitanie, nie będziecie oceniać, a teraz wynoście się i to szybko, żebym jeszcze czego nie musiał dopisać.
Wychodząc spotkał sekretarza.
- No, powiedz jak tak można, poradź coś - prosił Antoś.
- Cóż ja mogę - sekretarz podrapał się w głowę - dowództwo decyduje, jakby tak na zebraniu, rozebrać kogoś, wytknąć błędy...
- Wy tylko od wytykania, a pomocy żadnej od was nie można oczekiwać - Antoś zrezygnowany machnął ręką.
W domu ze łzami w oczach żalił się Reni:
- To te twoje rady tak skutkują, pracuj, pracuj, pracuj, i widzisz co z tego wychodzi.
- Pamiętaj, że ci mówiłam, nie pij - opryskliwie dorzuciła Renia. I ją też ta uwaga w opinii wyprowadziła z równowagi.
- Sami mnie ciągnęli, cholera, i tak bezczelnie postąpić! Czy ja komuś wchodziłem w drogę, czy na jakieś stanowisko czyham?
- Sam sobie jesteś winien. Prosiłam tyle razy: nie pij. Gdybyś słuchał mnie, nie mieliby powodu, a tak, to sam widzisz.
Ktoś zapukał.
- Ale cię urządzili - Tadek ze współczuciem kiwał rudą głową. - Nie martw się tak bardzo,  przed nami jeszcze tyle życia. Jakoś to będzie - próbował pocieszać. Wiedział że mówi puste słowa, ale co w takiej sytuacji można powiedzieć?
- To też i przez pana - Renia ze złością spojrzała na rudego - Antoś wpadł, a pan?
- Ja tam z naczalnikami nie piłem ani nie będę. Stare żołnierskie powiedzenie mówi, że od naczalstwa z daleka, a  blisko kuchni,  próbował zażartować, ale ściany bez echa  wchłonęły słowa i nastała przykra cisza.
Antoś potrząsnął głową.
- W tej jednostce nie mam co robić.  Przeniesiemy się, Renia, i wezmę się za malowanie.
Renia milczała.
                                              *        *         *
 


 milcza?a.