odc2.
Pojechaliśmy do Hłaski drugi raz. (Żyliśmy bardzo oszczędnie, żeby   odłożyć tą niemałą sumę.) Wielogodzinna podróż pociągiem znowu była   gehenną. Wanda próbowała sama jeździć autobusem, ale skończyło się to   niepowodzeniem. Nie mogła postępować jak normalny zdrowy człowiek. Każdy   ruch w ubraniu sprawiał dodatkowy ból obruszając pas na otwartej ranie. I   jeszcze dodatkowe niebezpieczeństwo... bo przecież to działo się po za   jej wolą, bez jej udziału. Pozbawiona była możliwości sterowania swoim   organizmem. Co wycierpiała, to ona tylko wiedziała. Była bardzo dzielna.   Pot z bólu na czole lecz z ust nawet najmniejszy jęk, wszystko w nadziei   że jedzie po zdrowie, jedzie po życie. Hłasko mówił mi, że poprawa raczej   chwilowa, ale Bog raczy wiedzieć...   Po powrocie znowu poprawa. Nabór sił i przypływ nadziei. Namówiłem   na zdjecia.  - Chcesz mieć pamiątkę, uważasz że szybko umrę... -zauważyła, a ja coż   mogłem odpowiedzieć. Znowu zmobilizowalem się i starałem się uwierzyć w   to co mówię.   Na zdjęciach na ulicy w Poznaniu i w studio, Wandeczka urodziwa jak   gwiazda filmowa. W nowym płaszczu, bardzo ją w nim lubiłem, z modną   fryzurą i zalotnym uśmiechem pozostała na zawsze młodą, piękną,   dziewiętnastoletnią dziewczyną. Jedyna dedykacja jaka się zachowała  w "naszym języku"  brzmiała "Kochanemu Misiowi - Lewek Hipka. Poznań   8.04.1956."  Wzloty nadziei i bolesne aż do granic rozpaczy zwątpienia, to było   nasze przeżywanie świata, a tymczasem życie wokół toczyło się swoim   normalnym, wojskowym rytmem.  Jeszcze na jesieni potrzebowanio do Dęblina instruktorów do   szkolenia Syryjczyków na Mig - 15. Nawet i ja miałem propozycje ale tylko   przez kurtuazje, ostatecznie nie znalazł się taki gbur, by w mojej   sytuacji nalegać... Pojechał Kajetańczyk. Teraz na wiosnę, na Świeta   Wielkanocne przyjechał na urlop i przywiózł Araba. Prawdziwego Araba.   Cały garnizon zbiegał sie obejrzeć. Telewizji wtedy nie było i ledwie   który w kinie w Kronice obejrzał. Mnie też zaprosił na brydża. Arab taki   sobie Żyd, pomimo że pachniał kolońską najwyższej klasy, to jakby   śmierdział. Nie czułem sympatii. Był zresztą starszy od nas, chyba   dochodził czterdziestki i dla nas był wielkim bogaczem. Studiował w   Sorbonie i Cambridge, znał więc angielski i francuzki a nawet rosyjski,   zresztą bardzo słabo. Tak jak i my.  Siedział pry kartach ale patrzył tylko na Zosię Kajetańczykową. Ta   jak zwykle parowała pupcią, że nie tylko Arabowi mogło w głowie się   zakręcić. Bolek chwalił się, że on dopiero teraz wie że żyje, miał się   dorobić na interesach z nimi. Nauczył się angielskiego, wszystkim o tym   opowiadał ale jeśli chodzi o licytację to używaliśmy najstarszego języka   świata, migowego. Ręce, miny i nieokreślone dźwięki, ważne było ich   brzmienie, zastępowały mowę dżemojadów.
Graliśmy ostro i wygrywaliśmy. Arab zresztą nie przywiązywał   specjalnej uwagi do gry, wodził bez przerwy wzrokiem za tyłkiem Zosi, a   że był bogaty płacił bez zmrużenia oka, nawet wydawałoby się duże dla nas   sumy. Cały czas, podczas tego brydża czułem w powietrzu jakąś   niecierpliwość, oczekiwanie. Czulem to, ale nie umiałem tego niepokoju   zdefiniować. Dopiero po brydżu kiedy Bolek zaczął się zbierać na nocne   polowanie, a na semickiej twarzy Araba pojawił się uśmiech zadowolenia,   zrozumiałem...   Był bogaty jak i pozostali z dziesięcioosobowej grupy. Zetkniecie   ich wychowanych w kulturze zachodnio-islamskiej z naszym siermiężnym   socjalistycznym życiem było powodem kilku śmiesznych zatargów.   Zaczęło się gdy wystawili buty wieczorem w hotelu (wojskowym) na   korytarz. Rano wyglądają, a one stoją jak stały. To oni szum, dlaczego im   nie oczyszczono, nie wyjdą na zajęcia. Ogólne zamieszanie. Nie po to   żeśmy socjalizm budowali, żeby Arabom buty czyścić. Problem   międzynarodowy. Kwatermistrz, do komendanta Szkoły, ten do Warszawy do   Dewulot: co robić. Z Warszawy telefon do komendanta. Sam dowódca Turkiel:
- Ty pułkownik?
- Tak toczno tow.generał - sprężony służbiście komendant.
- Ot ty durak nie pułkownik. Ty znajesz skolko oni dolarów dajut? Tak i   ty mnie nie pytaj tylko porządek zaprowadź.   Potem już poleciało. Komendant do kwatermistrza majora:  - Czego jeszcze stoicie, ma zaraz być to zorganizowane.   Ten do zarządzajacego kasynem i hotelem (żywnościowego).  - Dość kapitanie klepania bab po tyłkach (aluzja do podległych mu   kucharek i kelnerek) mają być wyczyszczone Arabom buty i to zaraz.   Kapitan nie robił problemu:  - Które chcą do hotelu obsługiwać Arabów?   Wybrał chętne i zasłużone od których mógł oczekiwać wdzięczności i sprawa   przestala istnieć, ku zadowolniu wszystkich zainteresowanych. Arabowie   przestali nawet wyjeżdżać na sobotnie wieczory do Stolicy. Pilnowali   "czyszzczenia butów", a podobno ostrzy byli, gorący.  To byli rewolucyjni milionerzy. Pewnego razu zabawili się do późna   w Stolicy i nie znaleźli chętnego do odwiezienia. Kupili więc ad hoc auto   (warszawę) i sami przyjechali, porzucając je przed bramą.   A że uczyli się u nas nie tylko latania, zresztą piloci z nich raczej   mierni, to się okazało zaraz po powrocie do Syrii. Zrobili rewolucję,   objęli władzę i wprowadzili socjalistyczny islam. (Partia Baas.)   Naturalnie deklarując wielką przyjaźń do ZSSR.   Po wyjeździe Araba pozostała mi wiedza, że Arab to taki trochę inny   Żyd, a Zosi złoty naszyjnik z jakimiś, podobno, bardzo drogim kamieniem,   "kupiony tanio", przez sprytnego Bolka.  W sąsiedniej klatce kapitan Sokołowski, kierownik klubu   garnizonowego, wygonił żonę i sprowadził matkę. Niby nic nadzwyczajnego,   niejeden wojskowy chłop pędził kurwę flejtucha, jak przy takiej okazji   nazywał swoją ślubną, ale akurat w tym przypadku było inaczej. Matka   kapitana okazała się wróżką i to zawodową. Naturalnie syn zabronił jej   praktyki i fakt ten był do pewnego czasu ukrywany, chodziło o karierę   syna. No bo jakże to pogodzić. On oficer polityczny o skrystalizowanym   materialistycznym światopoglądzie, mający propagować naukę Marksa,   Lenina, Stalina, a matka wróżbitka, kontaktująca się z ciemnymi   metafizycznymi siłami. Oj, kapitanie źle pracujecie nad swoją matka...   Więc cicho sza.   W końcu jednak staruszka nie wytrzymała i zaczęła bezinteresownie,   ot tak dla zajęcia wróżyć. Była to zresztą bardzo sympatyczna, szczupła   pani, znająca kilka językow i jak twierdziła, obdarzona szczególnymi   zdolnościami do zaglądania w przyszłość. Zwierzyła mi się nawet, że już   przed wojną w Warszawie zawodowo wróżyła i nawet przepowiedziała   Powstanie Warszawskie.   Naturalnie w naszej sytuacji byliśmy wdzięcznymi klientami,   słuchalibyśmy zresztą każdego, kto by dawał chociaż cień nadziei...   Wandeczce jednak nie chciała stawiać kabały. Za młoda, wykręcała się.   Wyglądało to głupio i tendencyjnie. Dopiero po naleganiach powiedziała   parę banałów.  Mnie za to powiedziała, że przede mną długie życie, ale pod warunkiem   żebym wystrzegał się miejsc odludnych, leśnych. Spotkają mnie trzy   wypadki lotnicze, które jeśli przeżyję to będę ...żył. Oprócz tego karty   jej się ułożyły podobnie jak przed powstaniem. Maksymalnie   skoncentrowana, aż pot wystąpił na czole, próbowała bardziej ściślej   określić co karty mówią, ale miała trudności...Będzie jakaś walka,   powstanie... Ale jakie powstanie, jaka walka? Nie umiała wyjaśnić.  W kraju spokój. Wiosenny spokój 1956 roku.Skąd powstanie?...   Wzbudziła sceptycyzm do swoich wróżb.  A jeszcze potem, gdy wychodząc, przy drzwiach szepnęła, że muszę być   przygotowany na najgorsze, bo karty tak Wandzie powiedziały...   Zacząłem żałować, że zgodziłem się na całą imprezę. Tylko zdenerwowała.   Wszyscy kraczą jak wrony nad umarłym, a to przecież nie może się stać...   taka niesprawiedliwość. Bóg nie może dopuścić.  Bóg mi się przypomniał. Jeśli jesteś i sprawy ludzkie nie są ci   obojętne to spraw, żeby Wanda wyzdrowiała, a ja uwierzę w Ciebie. I nawet   będę się modlić, chociażby za to z wojska mieli wyrzucić. Przyrzekałem   żeby odwrócić ponure przepowiednie, ale sam w to nie miałem już siły   wierzyć.   Niedługo potem, w pewien czerwcowy poniedziałkowy poranek, kiedy po   dwóch godzinach zajęć politycznych, w poniedziałki z rana zawsze zajęcia   polityczne, jedliśmy drugie śniadanie, podszedł oficer żywnościowy i   zaszeptał, że coś w Poznaniu się dzieje. Na Armii Czerwonej taki tłum, że   przejść nie można. Wzruszyliśmy ramionami. Co też tam może się dziać. Są   targi, może pokazują jakie zachodnie cuda.  Zabraliśmy się do dalszego pałaszowania bułek z szynką i masłem   popijając kakao z tym większym apetytem i radością, że nie przyszło nam   życ u imperialistów. Przed chwilą właśnie przypomniał nam o tym na   zajęciach jak zwykle oficer polityczny:  - Na przykład w Ameryce, gdzie wyzyskiwani robotnicy nie jedzą jak my   bułek z szynką ale giną z głodu. Nie mają mieszkań, ale sypiają pod   mostami a jeśli który się sprzeciwi to zaraz go mordują bandyci z CIA,   strzegący kapitalistów. Ogólna nędza i rozboje. Chęć zysku i panowania   nad światem doprowadziły do ogólnego zdziczenia i powszechnego bezprawia,   gdzie człowiek niepewny jest życia i jutrzejszego losu - tłumaczył   zastępca d-cy pułku d/s politycznych. Brr, dreszcze po plecach...  Śniadanie przebiegało w normalnym trybie. Lekkie kłótnie o gorętszą   lub chłodniejszą herbate czy kawę. Głośno wygłaszane domysły o kolorze   bielizny podających kelnerek i klepanie po opiętych w białe fartuszki   pupciach, wszystko zgodnie z codziennym zwyczajem.   Rytm dnia został zakłócony dopiero wtedy gdy podczas przygotowania do   lotów około południa zjawił się zastępca i powiedział patetycznym tonem   spikera moskiewskiego radia:  - W Poznaniu agenci imperialistyczni przygotowali prowokację i chcą   wywołać kontrerewolucję.  Zaraz po tym dowódca przerwał przygotowanie do lotów i kazał iść do   domów. Czekać w gotowości na dalsze rozkazy.   Podekscytowany jak i inni pobiegłem do domu. Wanda słabła. Po   początkowych efektach siedlcowej kuracji, za drugim razem odrodzenie było   mniejsze. Organizm wyraźnie zaczynał ulegać. Zakrzątnąłem się przy kuchni   szykując lekki posiłek - ze względu na protezę Wandeczka mogła jeść tylko   określone potrawy (zaburzenia żołądkowe w tym stanie mogły okazać się   fatalne) - i opowiadałem co tam w Poznaniu się dzieje.  Ale zainteresowanie okazywala mierne, o tyle żeby sprawić mi przyjemność.   Gnębił ją ból i sprawy otaczającego świata przestawały ją obchodzić. Żyła   coraz bardziej swoim światem. Bolesnym, pełnym cierpienia.   Nagle z rumieńcami na bladych policzkach wpadła sąsiadka - kierowniczka   wojskowego sklepu. Podniecona napełniła mieszkanie intensywnym zapachem   kobiecego potu.
- Nie macie pojęcia co się tam dzieje. Ledwośmy uszli z życiem. Tłumy,   mówię wam tłumy. Transparenty nad nimi. "Chleba i Boga", "Chleba i   Wolności". Gdy zauważono nasz samochód, że wojskowy, otoczyli i zaczęli   krzyczeć. "Dawajcie tych krwiopijców klasy robotniczej. Pachołków   Stalina." Kierowca zablokował drzwi i na szczęście Zis ma mocną szoferkę.   Bo nie wiem co by ze mną zrobili. Wrzeszczeli: "Dawajcie tę kurwę   oficerską niech sobie lud popierdoli". Na szczęście nadbiegli jacyś z   opaskami białoczerwonymi na rękawach i odpędzili tamtych, a nam kazali   szybko zmykać. Mówię wam koniec świata...  A mnie jej zapach przywołał opowiadanie jednego z kolegów, który   chwalił się jaka ona dobra jest... taka myśl w takiej chwili, ale nieraz   wbrew woli wyłazi paskudztwo siedzące w naszej jaźni. Musiała dojrzeć coś   w moim wzroku, bo nagle zamilkła i zmieszała się.  Machinalnie mieszałem na kuchni kaszkę nie mogąc oderwać od niej wzroku,   aż Wanda przypomniała:  - Zdejmij garnek z płyty bo przypalisz.   Wszedł mąż kierowniczki, szef łączności pułku. Oddał jej klucze bo dostał   telefoniczne powiadomienie o alarmie. Zdziwił się, że ja nie idę.   Wytłumaczyłem, że nie mam telefonu i nic oficjalnie nie wiem. Za chwilę   jednak przez otwarte okno jęk syreny. Napięcie równie jak szybko przyszło   tak i odeszło. Nie było czasu zastanawiać się nad sobą. Głos syreny   zapędzał bez reszty w wyznaczone regulaminem tryby. Przeistaczał   człowieka w wojskowego robota, kierowanego przez anonimowe kregi władzy.   Zbiórka na lotnisku. Niewielu nas. Kadra z dwóch eskadr i dowództwo   pułku razem piętnastu pilotów. Samoloty wyciągnięte wcześniej z hangaru,   teraz tylko podłączają taśmy amunicyjne do działek.   Dobrzeniecki, dowódca mówi, że otrzymał rozkaz alarmu bo Cyrankiewicz   leci samolotem z Warszawy i zdaje się będzie lądował u nas. Przyjęliśmy   tą wiadomość w milczeniu. Siedzieliśmy na trawie przy SD i każdy   zastanawiał się co go czeka. Nikt się nie odzywał bo się bał, że mogą go   potem "za myślenie" wsadzić.  Nie wiedzieliśmy właściwie co się dzieje. Kontrrewolucja czy rewolucja.   Oficer polityczny też nie wiedział jak się ustawić. Nie dostał   wytycznych. Bąkał, że agenci imperialistyczni z okazji targów zjechali z   zagranicy i chcą kosztem narodu polskiego załatwić swoje brudne interesy.   To znowu, że tajna neohitlerowska organizacja, znak rozpoznawczy   członkowie ostrzyżeni na jeża, chce wywołać rozruchy by oderwać Ziemie   Odzyskane.   Na rozpoznanie poleciał na sparce Dobrzeniecki z Halerzem. Lewek   podkręcił głośnik na SD i przez otwarte okno posłyszeliśmy głos dowódcy:  - Olbrzymi tłum na skrzyżowaniu ulic Stalina i Rokossowskiego. Tramwaje w   poprzek jezdni. Również ogromny tłum na Starym Mieście przed Ratuszem. Na   Młyńskiej przed więzieniem też mnóstwo ludzi.  Głos rozlegał się donośnie wśród powszechnego milczenia. Zaczęli   podchodzić zaciekawieni żołnierze służby czynnej, ale politrucy wyganiali   ich do rzekomej roboty. Podeszli też oficerowie innych służb, politrucy   patrzyli niechętnie ale nie śmieli zaczepić. Nikt jednak ani słowa   komentarza. Wszyscy jakby zamurowani. Zamurowani strachem przed   Informacją.   Znowu głos z powietrza:  - Stalina jadą dwa czołgi. Dojeżdżają do barykady. Nie strzelają. Stają   przed barykadą. Ludzie włażą na czołgi.  Po chwili:  - Żołnierze wyszli z czołgów. Są razem z tłumem. W wieżach czołgow siedzą   cywile. Jeden czołg jedzie na Stare Miasto. Na Młyńskiej ludzie wdarli   się do więzienia. Wyrzucają przez okna akta. Cały dziedziniec zasłany   papierami. Dym z dziedzińca. Kończy się paliwo, lądujemy.   Po wylądowaniu zbiórka. Dobrzeniecki trzyma w ręku telefonogram -   rozkaz. "Natychmiast wysłać samoloty celem rozpędzenia tłumów i   udzielenia pomocy broniącym budynku UB". O użyciu broni nie ma mowy, ale   czujemy że taki rozkaz też lada chwila może nadejść. Co wtedy?   Pilot inaczej widzi cel niż żołnierz na ziemi. Nie ma kontaktu   fizycznego. Nie widzi urwanych kończyn, trupów, nie czuje smrodu   wyprutych kiszek, nie słyszy zawodzeń, lamentów. Człowiek na ziemi to   maleńki ludzik, tłum to zlepione z sobą w szarą plamę figurki. Bez szans   dla obrony czy ucieczki. Może to być świetna zabawa. Ludzik biegnie,   biegnie, ostatkiem sił skręca, kluczy, a ty nad nim, pan życia i śmierci,   obserwujesz jak robaczka na talerzu. Lekkie dotknięcie sterów i trzymasz   na muszce. Wystarczy tylko nacisnąć guzik by zobaczyć jak śmiesznie   zamajta nogami.   Ale strzelać do bezbronnych? Chyba nie zdecyduję się. Najwyżej, jak   będzie wyraźny rozkaz, to gdzieś w puste pole.  Startujemy kluczem. Dowodzi Bill ja prowadzę drugą parę. Już w powietrzu   otrzymujemy rozkaz, żeby straszyć atakujących budynek UB na   Kochanowskiego rakietami sygnalizacyjnymi. Mig ma zamontowane cztery   rakiety w kadłubie, każda w innym kolorze. Wystrzeliwuje się je pod katem   prostym w stosunku do linii lotu tak, że w powietrzu prawie niewidoczne.   Krótki błysk i po wszystkim. Na szybkości 600 km/godz, najlepsza szybkość   manewrowa dla klucza, lecimy nad samymi dachami. Muszę podwójnie uważać.   Na wystające kominy, anteny oraz na prowadzącego Billa, żeby utrzymać   nakazany szyk. Nie za najszczęśliwszy to pomysł, patrolowanie na małej   wysokości nad miastem czterema odrzutowymi samolotami. Trudno coś   zauważyć, do tego niebezpieczne i kosztowne.  Mig na małej wysokości jest szczególnie żarłoczną maszyną. Tona   nafty na godzinę nie zaspokoi apetytu. Ale widać chodzi o pokazanie   potęgi, o zastraszenie... Więc grzmimy między domami i spędzamy z dachów   kontrrewolucjonistów. Na jednym z nich, gdzie znajduje się centrumn   zagłuszania "wrogich radiostacji" migają ostrza siekier i łomów, cywile   rąbią anteny jak las. Plątanina drągów, stalowych siatek, kabli. Ostatnie   maszty walą się w gruzy. Nic nie możemy jednak zrobić. Ludzie kładą się   plackiem ale zaraz po przelocie grożą zaciśniętymi pięściami. Za   następnym przelotem nawet się nie kładą, tylko pięści w górę. A na nasze   rakiety odpowiadają dobrze znanym gestem: "tu się zgina dziób pingwina".   Śmiejemy się z tego przez radio w kabinach, aż ziemia się niepokoi co nam   tam wesoło...   Na Młyńskiej już pusto. Tylko dziedziniec i ulica przed więzieniem   jakby przysypana śniegiem, zasłana kartkami papieru. Akta z rozbitego   więziennego archiwum. Brama wjazdowa szeroko otwarta. Koło Dąbrowskiego   znowu tłum. Przed budynkiem UB (chyba na Kochanowskiego) pusto, leży   kilkanaście ciał. Za to za kamienicami wokół i na dachach pełno ludzi.  Pytają z SD czy UB się broni. Na rozkaz Billa przelatuję nad ulicą   tuż nad drutami tramwajowymi. Kątem oka w sekundowym mgnieniu zauważam w   oknach jakieś barykady, worki z piaskiem?, i spoza nich lufy   dichtiarowów. Znaczy się bronią. Od startu mija dziesięć minut, paliwo   się kończy, lecimy bez podwieszonych zbiorników, idziemy do lądowania.
do03depr
 

 wysi?ku.