odc.2.
Porównałem ją do dobrej wróżki,   która czarodziejskim   napojem leczy samotność opuszczonych. . Zarzuciłem wędkę. .   Opuszczony,   samotny? Wyraźnie ją to zainteresowało.  Spławik drgnął. Popatrzyliśmy sobie w oczy,   a oczy miała czarne,   gorące.  Zobaczyłem w   nich rozpalające się pożądanie.  Zauważyła to i zarumieniła się po nasadę   włosów.  Chwilkę patrzyła niezdecydowana,   po czym wychyliła się przez ladę   tak blisko,   że poczułem zapach rozgrzanego ciała i - wskazując oczami na   pobliski stolik,   gdzie rej wodził młody mężczyzna - z nutką smutku   szepnęła:   - Mąż.  Ale jutro pracuję do południa - zaraz zachęcająco dodała. Spławik stanął znowu nieruchomo. Jutro,   to znaczy dzisiaj pozostaje mi tylko wódka więc jeszcze kielicha. I do niej przez bufet.  I ogromna chęć chociaż dotknąć.  O psiakość czyżby   to działała zmiana klimatu?   - Idź już,   idź - ucieka za bufet.  Poczekaj do jutra,   to tak niedługo. Pomyśl o Halince i przyjdź przed południem. Może ma rację? Ten jej byczek przy stoliku coś za natarczywie zaczyna mi   się przyglądać.  W głowie mi się kręci.  Może rzeczywiście lepiej jutro. Spotkam ją koniecznie,   przyrzekam sobie.  I spotkałem,   ale po trzech   latach.  To co ma jednak wisieć,   nie utonie.  Przeżyliśmy to,   co nam było   sądzone.     Wyszedłem o dziesiątej pełen energii i odwagi.  Taki kieliszkowy   zdobywca świata.  Idę pustą ulicą w stronę tej cholernej bramy,   która w   kierunku Wolsztyna na samym końcu koszarowego ogrodzenia,   gdy nagle ze   śnieżnego mroku wyłania się jakaś niepozorna dziewczyna.  Okutana w   wiejską chustę spod której w świetle ulicznej latarni widać tylko   spierzchnięte od mrozu policzki i błyszczące oczy.  Pyta o godzinę i   autobus do Wolsztyna. O tej porze do Wolsztyna? Wzruszyłem ramionami.  Jakaś nienormalna,   czy   co?   - Nie ma autobusu? Cóż ja teraz zrobię? -jęknęła.  Ale nie odchodzi. Odgarnia z oczu chustkę i patrzy na mnie,   błyszczącymi jak u kota w mroku   oczami.  Zaszumiała we mnie krew z wódką.  Podświadomie wziąłem za rękę. Podobno gdy mężczyzna bierze kobietę za rękę - twierdzą psychologowie -   to odpowiada na zew,   daje znak,   że chciałby ją wziąć całą.   Tak sobie   naukowcy twierdzą ale coś w tym jednak jest,   bo dziewczyna potulnie daje   się prowadzić.  Przypomniały mi się takie skrócone zaloty w Radomiu.  Niezgłębiona jest dusza kobiety.
W bramie zastąpił wartownik:
  - Obywatelu kapitanie.
  Przyłożyłem palec do ust.
  - Cyt.  Przed pobudką wyprowadzę.
  - Ech,   ci marynarze,   szepnął do kolegi i ustąpił z drogi.
        Nie zdejmując munduru usiadłem ciężko na łóżku.  W cieple wódka   zaczęła intensywniej działać.  Poczułem zmęczenie.  Pijane myśli z trudem   dawały się przetworzyć na sensowne zdania.   Po co ja właściwie przyciągnąłem tą dziewczynę? Nie wiadomo z kim to   sypia,   może jaka.  ? Twarz wygląda zdrowo.  Spytać? To nic nie da,   powie   co zechce,   a tylko urazić mogę.  Młode są drażliwe.   Spać mi się w końcu zachciało,   ciepło przygniatało głowę stukilogramowym   ciężarem.  Nic mi się nie chce,   ale gdzie ją teraz,   o tej porze,   wygonię?   A jak męskość zawiedzie? Kompromitacja.  Będzie potem rozpowiadać,   że   marynarz.   Ośmieszę się.  Przypomniałem sobie Gdynię i diagnozę lekarza.  Dziewczyna rozbierała się bez słowa.  W bladej,   śniegowej poświacie   idącej od okna chwiały się jej pełne piersi i błyskały szczupłe,   prawie   chłopięce pośladki.  Kiedy z twarzą okrytą rozpuszczonymi włosami,   na   długich bocianowatych nogach starała wsunąć się pod kołdrę,   jej   nieskładne ruchy przywołały mi na myśl młodego,   nieopierzonego ptaka. Musi być bardzo młoda,   pomyślałem,   ale nic nie powiedziałem.
 - Śpi pan w ubraniu? - dziewczyna zaszeptała otulając się kołdrą.
  Ocknąłem się.  Zdjąłem mundur zostając w podkoszulce i spodniach. Zapraszającym gestem odchyliła kołdrę.  Poczułem parzące młode ciało i   zapach,   zapach rozpalonej pożądaniem kobiety. Było już widno kiedy wynurzyłem się z miłosnego szału zapomnienia.  Zaraz   będzie zbiórka,   szybko wyskoczyłem z łóżka i zacząłem wyciągać   dziewczynę.  Była śpiąca i cicho prosiła:
  - Daj  pospać,  chwilkę,   odrobinkę.  Przez całą noc nie zmrużyliśmy oka ani   na moment.   Musiałem jednak być twardy.  Nieubłagany.  Serce mi się krajało ale bałem   się,   że w każdej chwili ktoś może wejść.  Odkrycie w moim pokoju nieznanej   dziewczyny,   mogło wywołać lawinę zdarzeń o których wolałem nie myśleć. Drżący z niewyspania i alkoholu,   wyprowadziłem ją chyłkiem za bramę.  Po   kilku krokach powiedziałem do widzenia i odwróciłem się zdecydowany.  Po   chwili jednak zrobiło mi się jej żal.  Poczułem kłucie w sercu. Przywróciła mi wiarę w siebie,   uleczyła: Mój Boże,   jakim ja stałem się   przy niej mężczyzną - a nawet nie znam jej imienia.  Może to dziewczyna   mojego życia.  Może właśnie ona jest dla mnie tym szukanym nieomal od   urodzenia szczęściem? Cały byłem przesiąknięty jej zapachem. Podniecającym aż do bólu.  Niech się dzieje co chce,   nie mogę jej tak   zostawić. .  Idiotyczne myśli w skacowanej głowie.   Jeszcze wódka szumiała   w głowie jak górska rzeka.    Wybiegłem za bramę ale ulica już pusta.  Zniknęła.  Pokazali się   pierwsi oficerowie idący na zbiórkę,   musiałem zawrócić.   Potem,   gdy wytrzeźwiałem,   a kac zaczął męczyć poczułem wstręt do siebie. Jakiż słaby jestem.  Jakże kruche wszelkie postanowienia.   Przyrzekałem sobie,   że tu w Babimoście rozpocznę nowe życie,   zacznę żyć   inaczej.   A tymczasem.   Nie mogłem się przezwyciężyć.  Temperament   rozwalał wszystkie dawane sobie przyrzeczenia.  Może gdybym taką   dziewczynę spotkał wcześniej,   u progu życia,   nie potrzebne by były te   ślubowania.   Ale nawet nie zdawałem sobie sprawy,   że taka dziewczyna może istnieć.  Wydawało mi się,   że pupa nie ma wielkiego wpływu na miłość.   A nikt nie   podpowiedział,   że dopiero całość dusza i.   czynią człowieka szczęśliwym. W skrytości ducha,   pomimo rozterek wewnętrznych i poczucia winy tęskniłem   za nią.  Szukałem jej,   chociaż nigdy nie miałem spotkać.  Pytałem kolegów,     kelnerek,   ba,   nawet żołnierzy,   ale nikt o takiej dziewczynie nie słyszał. Jedno było pewne,   że nie była to kawiarniana kurewka z okolicznych   miasteczek.  Te dokładnie były "zbadane" przez kadrę naszej jednostki. Potem czas,   jak zwykle,   uleczył tęsknotę.  Pozostało tylko wspomnienie   i.   tajemnica.     Po latach wpadła mi w ręce książka: Doniesienie naukowe o leczeniu   nerwic płciowych w USA,   wydana przez Katedrę Nerwic Płciowych AM w   Gdańsku.  Leczenie polegało na kładzeniu do łóżek pacjentów razem z   odpowiednio przeszkolonymi ale nieznanymi im kobietam.I to co zdarzyło  się owej nocy było właśnie naukowo opracowaną terapią,   uspokoiłem   sumienie.
Koniec jednego i początek drugiego roku w socjalizmie to tak jak  byśmy przekraczali granicę dwóch światów. Przechodzimy z pierwszego, zapisanego przez działaczy, podsumowanego przez buchalterów, do  następnego  świata,  świata dalszej walki. Wytyczne do niej wyznacza ocena  minionego, wskazująca na ile dogoniliśmy kapitalizm i ile nam jeszcze tej   drogi pogoni pozostało. To bardzo ważne,  bo inaczej nie wiedzielibyśmy   jakie hasła przyjąć do pracy i szkolenia. Bowiem całe nasze życie, cała działalność, to wyścig z kapitalizmem. Dwadzieścia lat trwa już ta pogoń.  I czasami aż strach człowieka bierze co się stanie gdy go dogonimy, z kim   będziemy się ścigać.
W wojsku początków roku jest kilka: szkolenia politycznego, szkolenia teoretycznego,   szkolenia praktycznego zwanego utylitarnym no i  szkolenia partyjnego, najważniejszego. Ono właśnie wytycza kierunki walki   najbardziej świadomej awangardzie klasy robotniczej.   "Początki" wiązały się z niezliczonymi naradami,  konferencjami,  wykreślaniem mnóstwa grafików,  schematów,  pisaniem referatów itp. Praktycznie do końca stycznia,  a nawet do połowy lutego, nie odbywały się   loty tylko "początki roku".
W partii oprócz rozpoczynania nowego roku szkolenia partyjnego tj.  uroczystym odczytaniem referatu  specjalnie przygotowanego przez Biuro   Polityczne, odbywały się jeszcze pompatyczne ceremonie nazywane konferencjami sprawozdawczo-wyborczymi. Musieli w nich brać udział  wszyscy członkowie POP,   a ich przebieg był ściśle ustalony specjalną instrukcją przez Biuro  Polityczne. Żadnej improwizacji. Żadnego "warcholstwa". Wszystko według jednego schematu,  "zgodnego z linią   partii".  Były to długie "nabożeństwa" wzorowane trochę na obyczajach kościelnych, trochę na zachodnich zwyczajach parlamentarnych,   odprawiane w specjalnym języku partyjnym,  ukształtowanym przez Stalina. (Cechowało ten język liczne używanie przymiotników w rodzaju: zgniły, śmierdzący, degenerat, sługus, poplecznik, krwiopijca,   itd. Ciekawych odsyłam do   referatów KC PZPR.) Pamiętam pierwsze moje uczestnictwo w zebraniu założycielskim ZWM. Po zwołaniu młodzieży do auli  nauczyciele wykazali się kompletną   indolencją organizacyjną,  nie wiedzieli co robić dalej,  jak zacząć. Wtedy  zaimponował nam kolega z młodszej klasy, Matczuk, który już znał ten leninowski wzór, był jak się okazało w partii. Od razu ustalił porządek zebrania,   przewodniczącego,   prezydium,   itd. Wiedział, że każde zebranie powinno być   przygotowane. Polega to na przydzieleniu odpowiednich ról poszczególnym  członkom. Ty wygłosisz referat,   dostarcza się gotowy,   zatwierdzony lub  ocenzurowany prze wyższą instancję. Ty,   ty,   ty,   i  ty zabierzecie   głos w dyskusji. Wypowiedzi sprawdzone tak jak referat. Następnie -  wolne  wnioski i uchwała. Ty postawisz  taki  i  taki wniosek,   na kandydata  zgłosisz tego  i  tamtego,   ty wystąpisz o zamknięcie listy mówców. Dyskutantów i wnioskodawców prosi się o odpisanie przed zebraniem z  protokółu zebrania treści swoich wystąpień. Również komisja Uchwał  i  Wniosków musi zapoznać się z Uchwałą,   którą powinno kończyć się każde  zebranie. Taką demokrację leninowsko-marksistowską czyli socjalistyczną, najlepiej tłumaczy książka Orwella "Rok 1984" (napisana w 1944 !!!). Co prawda za jej  posiadanie groziło w PRL więzienie,  ale warto było ryzykować. (W podziemiu wydano ją w 1984). Bo dopiero po jej przeczytaniu,  człowiekowi   zaczadzonemu propagandą rozjaśniała się prawda o cynizmie Partii PZPR  i    jej przewrotnym języku. Prawda o sposobach tworzenia sztucznej  rzeczywistości  i  historii przez komunistów.
W połowie stycznia w babimojskim garnizonie miał się odbyć taki   właśnie spektakl pod tytułem: zebranie sprawozdawczo wyborcze POP PZPR. Z   reguły wymigiwałem się od tego rodzaju imprez,  ale tu,  na początku nie za dobrze zapowiadającej się służby, z nie wyjaśnioną sprawą mieszkania,  wolałem się politrukom nie narażać. Chociaż,   jak to nieraz bywa,   lepiej   zdaje się było "zachorować". Od samego rana szorowano stołówkę by usunąć zastały odór kiszonej  kapusty i gnijących ogórków. Zionęło nim wszystko:  stoły,   ściany,     podłoga.  Dekorowano też salę czerwonymi bibułkami, a nad obitym czerwonym płótnem prezydialnym stołem powieszono olbrzymi portret Lenina.  Sama czerwień,   ładnie,   świątecznie. Salę wypełnili po brzegi członkowie  pułkowej POP: oficerowie,   podoficerowie,   żołnierze, tych ostatnich   najmniej. Trochę cwaniaków jeszcze z cywila,   liczących na lżejsze życie. Dużo podoficerów,  ale najwięcej oficerów. Prawie sto procent stanu. Każdy   oficer jest dowódcą,  ale żeby nim zostać musi być członkiem partii.   "W jaki sposób partia realizuje swoją słuszną linię w wojsku?" brzmiało   standardowe pytanie do podchorążych w szkołach,   na które należało   odpowiedzieć: "poprzez kadrę dowódczą". Po takim "szkoleniu" wstępowali   do PZPR,   pozostali podchorążowie,  którzy byli jeszcze bezpartyjni. Tak że   99% podchorążych stawało się członkami,  a pozostały 1 % przestawał być   podchorążymi.
Pośród kłębów dymu papierosowego z przydziałowych sportów - mocne   palenie ma świadczyć o intelektualnym wysiłku towarzyszy - w smrodzie   nadpsutej kiszonej kapusty (a jednak zapachu nie wyszorowali),   za   drewnianymi,   poplamionymi zupą stołami,   drzemali towarzysze. Monotonny   głos wygłaszającego referat programowy wywoływał senność nie do   przezwyciężenia. Właściwie szkoda czasu by wspominać te bzdury,   ale tylko   w skrócie dla lepszego obrazu: było więc w referacie o historii ruchu   robotniczego,   od  Marksa  i  Lenina,   a nawet epoki kamiennej,   bo już w niej   też można odnaleźć pierwiastki socjalizmu. Potem o czujności,   którą   trzeba wzmagać,   a szczególnie na naszym terenie.  Do autochtonów coraz więcej przyjeżdża Niemców. I na zakończenie o zakłóceniach   gospodarczych. Chłopi ulegają wrogiej propagandzie,  szczególnie szerzonej   przez RWE,   i chowają mięso. Brak im świadomości socjalistycznej. Ale   coraz lepiej rozwijają się spółdzielnie produkcyjne nowego typu  i  PGR:   zwiększają produkcję tak,   że braki wkrótce zostaną usunięte.
Zaprawieni w bojach zebraniowych towarzysze słodko drzemali marząc o obiadowej przerwie. O tym rozkosznym gorącu jakie w żołądku rozlewa setka wyborowej tajemnie wypita,   pod zebraniowego schabowego.  Ożywienie   następowało dopiero przy zgłaszaniu kandydatów do nowego komitetu POP,  którego członkowie mieli wybrać spośród siebie najważniejszą osobistość, etatowego I sekretarza. Naturalnie wszystko było z góry ustalone,  ale czasami, dla kawału,  pół   żartem pół serio,   ktoś kogoś zgłosił dodatkowo. Potem ten zgłoszony   "mszcząc" się zgłaszał swego wnioskodawcę i tak leciało,   jak domino. Wprowadzało to trochę wesołości w pompatyczno sztywną atmosferę.  I właśnie kiedy przystąpiono do punktu: wybory komitetu,  niespodziewanie Tadzio Młodzianowski wyskoczył jak Filip z konopi   wykrzykując moje nazwisko. W prezydium poruszenie.  Zastępca szepcze do   ucha grubemu majorowi,   przedstawicielowi wydziału politycznego,  ten   podnosi brwi i wzrusza ramionami. Przewodniczący patrzy na nich nie  wiedząc co powiedzieć. Nie byłem zapisany w protokóle. To zastępca mu do ucha,  szuru,  szuru,   i on już wie co powiedzieć. Mówi:
- Wiecie towarzysze,   towarzysz M.  Jest u nas bardzo niedawno i nie zna naszej   organizacji, czy zgłaszający wycofuje kandydaturę?   Flacha woła na całą salę że nie, nie wycofuje.   Siedzę zbaraniały i też nie zgłaszam rezygnacji. Nikt i tak mnie nie   wybierze,  jestem przekonany. Przecież nikt tu mnie nie zna. Podnoszą się   głosy z sali:
- Wpisać na listę kandydatów!
Okazuje się, że nie jestem taki nieznany. Przewodniczący znowu pochyla   się do zastępcy,   a ten do czynnikowego ucha. Szepcze i szepcze. W końcu czynnik przyzwalająco kiwa głową.  Zastępca z widoczną ulgą aprobująco kiwa głową przewodniczącemu, a ten każe sekretarzom komisji   skrutacyjnej wpisać mnie na listę kandydatów na miejsce tak zwane niemandatowe, ostatnie.
Teraz zaczynam żałować, że w porę nie zaprotestowałem. Jedyna pociecha, że i tak nie wybiorą, wpisali przecież na niemandatowe miejsce. Do tej   pory udawało mi się unikać przyjęcia jakiejkolwiek funkcji we władzach  partii,  nawet tych najniższych,   zresztą gwoli prawdy władze też nie   kwapiły się żeby mnie powołać. Opinia "niepokornego filozofa" do tego   skażonego  karą partyjną sprawiały,  że byłem niby towarzyszem   jak inni ale jakby lekko skażonym. Takiego lepiej trzymać z daleka. Ja sam zresztą przynależność do partii starałem się traktować jako cenę,  którą muszę płacić za latanie. Chociaż była to,   jak potem stwierdziłem, bardzo wysoka cena,   cena diabelskiej transakcji systematycznie niszczącej   moją polską duszę, co zrozumiałem to dopiero po latach.
- Towarzysze, woła przewodniczący po rozdaniu kartek do głosowania,  głosujemy bez skreśleń,   pamiętajcie,   głosujemy bez skreśleń.  - powtarza.
I tu bomba. Ku zaskoczeniu mojemu,  ale bardziej aparatu, zostałem wybrany. Ostatni na liście.  A jednak skreślali.
Następny etap,   wybór sekretarza. Nowo wybrany komitet POP udaje się na zaplecze,   do małego pokoiku oficera żywnościowego. Pokoik skromnie umeblowany. Dwa żołnierskie taborety, szafa, stół  i  okazałe łóżko z   głębokim wgłębieniem pośrodku,   świadectwo współpracy oficera z żeńskim  personelem stołówki.
- Ten żywnościowy to ma dobrze - zazdrośnie rzucił któryś macając wymownie materac. Dla wszystkich nie starczyło miejsc siedzących ale wybór to formalność, trwa tylko chwilę. Usiedliśmy. Dwóch politruków z Korpusu,   czynnik,  gruby major i wynędzniały kapitan na taboretach,   a reszta rządkiem na łóżku, tylko zastępca dowódcy pułku i instruktor młodzieżowy stali oparci o   ścianę.  Jeden z tych z Korpusu,  major, potężne chłopisko o księżycowej twarzy wiejskiego plebana, pochylił głowę bojowo jak byk i patrzył przez chwilę   badawczo na nas,  członków komitetu spoza aparatu,   siedzących grzecznie na   pachnącym babami łóżku. Oczy co prawda przysłonięte były grubymi,  tłustymi powiekami, ale świder się czuło. W pewnym momencie uniósł z namaszczeniem potężną, okrągłą głowę i   wygłosił:
- Towarzysze,   mamy wybrać sekretarza,   więc pozwólcie,   że zarekomenduję   kandydata - wskazał na drugiego politruka z korpusu,  chudego kapitana.
Określenie jego sylwetki słowem chudy, byłoby dużą przesadą. Wyglądał bowiem jak szkielet obciągnięty mundurem, nie pierwszej zresztą świeżości. Żywcem wyciągnięty z trumny. Wrażenie to podkreślała twarz. Czaszka o szerokich kościach policzkowych i zapadniętych oczach,   swą   żółtą skórą przypominała wizerunek męczennika pańskiego ze starej ikony. Smutna twarz człowieka zmuszonego do życia.
- Czysty chrystusik,   przed złożeniem do grobu - szepnął któryś.
- Po wyjęciu - poprawił drugi.
Rzeczywiście,  rzadko spotyka się żyjące takie postacie, chociaż mnie   kojarzył się bardziej ze szkieletem z szkolnego gabinetu przyrodniczego   niż z trupem.
- Towarzysz kapitan służył we Wrocławiu  i  komitet korpuśny postanowił   zarekomendować towarzysza do waszej POP na pierwszego sekretarza - gruby   ciągnął dalej. - Są jakieś pytania? Nie widzę. No to przystępujemy do głosowania. Dajcie   jaką czapkę.
Głosowanie odbywało się kartkami składanymi do czapki,  na których wypisywaliśmy nazwiska naszego kandydata. Tajne.  I w tym momencie coś we mnie zachrobotało. Zakłuło w sercu. Poczułem   jakby jakaś inna istota wlazła mi do wnętrza. I nie wiedząc po co, ani na co,   nagle podniecony, z sercem u gardła, podniesionym głosem, zawołałem:
- A ja towarzysze zgłaszam na sekretarza towarzysza. - powiedziałem   nazwisko siedzącego obok mnie na łóżku technika.
Naturalnie zaraz uzasadniłem,   odpowiednią przewidzianą w tym celu   partyjną formułką,   że towarzysza znam od.  i w ogóle.  będzie wartościowym sekretarzem itp. Te formułki nieuczone, ale słyszane przez tyle, tyle lat tak weszły do  pamięci,  że potrafiłem automatycznie znaleźć odpowiednią na każdą   partyjną okazję.  Zdawałem sobie podświadomie sprawę,   że mój wniosek nie ma szans   powodzenia. Przez długi, dziesięcioletni staż partyjny nie słyszałem, by został wybrany ktoś nie wyznaczony wcześniej przez władze. Ale byłem w   takim stanie,   w którym czasami się znajduję,  jak bym nie kierował sobą,   jakby coś siedziało we mnie,   a do czego to "coś" dążyło,   trudno było   określić. Doznawałem uczucia podobnego do tego,   jakiego doznajemy w  sytuacji np. gdy się wie,  że coś nieprzyjemnie śmierdzi,   ale nie mamy   siły by się powstrzymać i nie powąchać odrażającego zapachu. Jakaś siła kieruje nami,  zniewala.
Czynnik,  polityczny korpusu, gruby major,  zastygł z otwartymi   ustami. Jakby strzelił piorun i zatrzymał czas. Filmowcy czasami   przedstawiają takim zatrzymanym kadrem śmierć na ekranie. Stał  i czerwieniał,   a twarz okrąg lała,   skóra wypełniała się jak nadmuchiwany   balon. Aż kiedy spurpurowiała w nadętą czerwoną kulę i już wydawało się, że lada chwila rozpuknie się jak stara purchawka,   zamknął usta. Zamknął,  otworzył. Znowu zamknął. Wszystko w absolutnej ciszy, w ogólnym bezruchu,  zatrzymanym czasie. W końcu wykrzywił się dramatycznym grymasem  i  wyksztusił tonem pełnym zjadliwości:
- Tu nie miejsce towarzyszu na żarty. To nie po socjalistycznemu. To rozbijacka,  prowokatorska robota. Tak wrogie elementy. rozkręcał się   coraz bardziej.
- No wiecie,   statut dopuszcza zgłoszenie drugiego kandydata - zastępca   starał się rozładować atmosferę.
- Ale weźcie towarzysze pod uwagę,   że tu mamy kandydata sprawdzonego, zarekomendowanego przez komitet korpuśny - położył rękę na kościotrupku.
- Proponuję towarzyszu wycofać wniosek - zwrócił się do mnie.
Pokręciłem w milczeniu głową. Nie wycofam. Byłem tak podniecony,   że bałem się usta otworzyć. Że ta jakby obca,  nagromadzona we mnie energia,   być może było to skumulowane przez lata zakłamanie,  fałsz i obłuda,  może wyskoczyć słowem,   które może nawet   zaprowadzić do więzienia.  Zastępca odwrócił się do technika:
- A wy zgadzacie się kandydować?
Ku ogólnemu zaskoczeniu ten wzruszył ramionami i burknął:
- Czemu nie?
Tego już gruby major nie wytrzymał.
- To bezczelność. To już przechodzi wszelkie pojęcie. Nie spodziewałem   się po was takiego zachowania - grzmiał coraz głośniej. - Toż u was żadnej świadomości politycznej. Dowódca eskadry z takim   światopoglądem. Któż was zrobił dowódcą. Nie dorośliście albo gorzej.
do c03