DĘBLIN
 

3.03.1952, poniedziałek.
Jesteśmy już w Dęblinie. Przyjechaliśmy w nocy, a raczej nad ranem w niedzielę. Przywitał nas Dęblin olbrzymim Mavagiem (piękny, nowoczesny autobus produkcji węgierskiej), słoneczną pogodą, błyszczącą biało powierzchnią asfaltowych uliczek i specyficznym zapachem kawy mlecznej.    Cały dzień głodowaliśmy. Nie byliśmy zaprowiantowani. O 10 przyjechali samochodem Galimski, Żebrowski, Biegański, Woźniak - przywieźli sienniki i łóżka, oczywiście wlani na fest. Dzisiaj uczymy się regulaminów, żeby wiedzieć komu i gdzie oddawać honory. Porządkujemy salę i strzyżemy się. (Powrót do cywilizacji.) Uznano, że nasze "normalne" na lotnisku polowym włosy, tu w szkolnych koszarach są za długie i na gwałt trzeba je skracać. Jakiś piechociniec od dyscypliny osobiście u fryzjera pilnował ścinania włosów. Teraz wyglądamy jak bracia szlachta z podgolonymi głowami. W ogóle wraca koszarowy dryl.

4.03.1952, wtorek.
Siedzimy w Dęblinie. Sale jakieś przestronne, nieprzytulne, duże. Tęsknimy za naszym barakiem, o czarnych ścianach i gąszczu łóżek z małym rozgrzanym do czerwoności piecykiem. Przypominają się nam wieczory, kiedy to jasny płomień buchał z pieca, a w kącie grała nasza orkiestra jazzowa z Górnym i Biegańskim na czele. Bractwo ćmiąc papierosy podśpiewywało, grało w szachy lub tańczyło. Były to czasy zupełnej swobody i randek wieczornych. Czasy, kiedy zasypiało się przy dźwiękach Cajmera, a wstawało przy dzienniku porannym. Czasy intryg miłosnych i baterii pustych butelek po winie.
Ówczesne soboty i niedziele przesycone były miłością, a sale wirowały w strumieniach wody ożywczej. Niekończące się dyskusje do późna w nocy, a nawet kłótnie, miały też swój urok. A teraz? Teraz otacza nas pas betonek, a dni spędzamy pośród szarych murów Działu Nauk, w suchym, stęchłym powietrzu, przy słabym blasku żarówek. To wszystko na pewno nie wpływa dobrze na nasze zdrowie. Najgorzej do tego, że tak mało śpimy. Tylko 7 godzin. Głowa boli od tego zaduchu i niewyspania. W ogóle chodzi się nieprzytomnie. Człowiek tęskni za kobietami, ale spotykane to żony oficerów i tylko rozbudzają pożądanie. Są dla nas zimne. Ostudzone setkami codziennie ślizgających się po nich oczu przygaszonych żądzą. Tyle wojska.
 Mamy sale ogrzewane kaloryferami - powietrze bardzo suche - pić się ciągle chce. Chciałbym teraz mieć jakieś ciało przy sobie, móc pieścić zaokrąglenie bioder i pod ręką czuć granice jedwabnych deussu. Ale cóż, to wszystko marzenia. Tym bardziej teraz, kiedy jestem tutaj. Wszelkie możliwości sprowadzają się do zera. Może jak wyjedziemy...

8.03.1952, piątek.
No i życie biegnie normalnie. Osiem  godzin zajęć, potem nauka własna itd. Najgorzej, że teraz chce się porządnie jeść. Odebrano normę lot i zaprowiantowano jak normalnych żołnierzy. Bardzo dłuży się czas od śniadania do obiadu (brakuje drugiego śniadania). Niektórzy, jak Biegański, biorą z sobą ogromne porcje razowca - mówią, że to porcja awaryjna - i opychają się w każdym możliwym i niemożliwym miejscu. Oczywiście chodzą na napędzie odrzutowym. Smród za nimi nie do zniesienia. A życie w koszarach coraz cięższe. Wchodzą w modę zbiórki na "betonce". W ogóle wszyscy są jacyś nieśmiali. Cała buta i pewność siebie zniknęła wraz z odpruciem drugiego paska (oznaka na rękawie drugiego roku) i wiadomością, że mamy siedzieć tu trzy miesiące. Ciężko będzie wytrzymać, ale cóż, pilota powinna cechować wytrwałość, jak mówi Galimski, więc będziemy musieli wytrzymać.
Najgorzej, że końcowy punkt naszego szkolenia - promocja - oddala się w nieskończoność. Teraz wszelkie paniki ustąpiły jednej, a mianowicie tej co do naszego wyjazdu. Jedni mówią, że za tydzień, inni za dwa i tak w kółko. Ja niestety mam wrażenie, że jednak zostaniemy tu trzy miesiące. Kto miał rację czas pokaże.
Siedzimy teraz na nauce własnej. Zasadniczo nie ma się czego uczyć. Część śpi, część wstawia gadkę, ale prawie nikt się nie uczy. Oczywiście nie mówię o takich jak Żebrowski, bo ten gdzie tylko może, to uczy się. Uczy i jeszcze raz uczy. Nic dziwnego, że potem piątki zbiera.
Marzec jest okropny. Mróz jakiego przez całą zimę nie było. Zawieja śnieżna i niskie chmury sprawiają wrażenie, że nie tęskni się za plenerem i przyjemnie siedzi w ciepłej sali. Wszyscy z niecierpliwością oczekują chwili, kiedy wsiądziemy na bojowe maszyny i wreszcie będziemy mogli stać się pełnowartościowymi obrońcami naszej Ludowej Ojczyzny. Lecz cóż, można mieć wrażenie, że ktoś tak celowo manewruje, żeby nie dopuścić do tego żebyśmy się wreszcie stali bojowymi pilotami.    Nie utrzymuję żadnych stosunków, Leszki mi nie odpisali. Hela nie pisze, może wyszła za mąż. Jedna Wiesia pamięta o mnie. Co napisze to naprawdę wzrusza i interesuje. Czyżby miała jakiś inny powód po temu, niż normalne koleżeńskie stosunki? Zobaczymy. Na razie wyłączam się w ogóle z życia. Nawet Tygodnika (Powszechnego) nie ma gdzie kupić. No nic, pożyje się chyba jeszcze parę ładnych lat więc zobaczymy.

9.03.1952, niedziela.
 Nareszcie pogoda. Pogłoski o wyjeździe osiągają chyba kulminacyjny punkt. Niedziela, ładna, słoneczna, skusiła nas na spacer po ośnieżonych ulicach. Byliśmy w kinie, a potem po wojskowym miasteczku. Doszliśmy do wniosku, że powinny budowane być pełne wojskowe miasteczka. Z kinami, teatrami, czytelniami. Tak, żeby bez wyjścia na zewnątrz można byłoby zaczerpnąć kultury.   Dęblin w zimie jest jakiś puściejszy, samotniejszy, nie ma gdzie pójść. Wyfiokowane żony oficerów tylko nęcą okrągłymi biodrami, męczą jak orły Tantala. Podniecając nie spełniają. Ciekawe kiedy wyjedziemy.

13.03.1952, czwartek.
W dalszym ciągu w Dęblinie. Powietrze przesycone wilgocią, niebo szare jak w jesieni, monotonnie. Mamy po trzy godziny nauki własnej i na razie nie ma nadziei na szybki wyjazd. Dni przemijają jednostajnie, wśród popierdywań Biegańskiego, [11] i ogólnych narzekań wiecznie o coś kłócącego się Kality. Wczoraj odwiedzili nas Nowak i Okulski, są już oficerami. Świetnie wyglądają. Trochę pijani, jak mówią nie mogą wytrzeźwieć. Popiliśmy zdrowo. Mieli pieniądze z pierwszej gaży oficerskiej. Są nadal dobrymi kolegami ale jest już między nami granica. Na razie drobniutka, prawie niedostrzegalna, ale upływ czasu będzie ją pogłębiać. Ich życie idzie już inną drogą i inne są nasze interesy - mówiąc cynicznie.
Spotkała nas przykrość. Kazano odpruć jeden pasek z rękawa. Podchorążowie zawodowych szkół oficerskich, po każdym ukończonym roku naszywają sobie jeden galonowy pasek na rękaw. Ilość pasków oznacza rok nauki. Uważaliśmy, że po skończeniu pilotażu na lekkomotornych, mamy prawo do drugiego paska, zawsze to ładniej wygląda, szczególnie wobec dziewczyn. W Świdniku nikt uwagi na to nie zwracał, a tu te zające od musztry i regulaminów... niech nas w dupę pocałują. Zawsze będą tylko zającami...
Przyjechali z Ułęża szturmowcy. Zamieszanie. Ścieśniają nas, ale wesoło. Niekończące się gadki co u nich, co u nas. Jeden były matros z którym swego czasu zdawałem egzaminy wstępne, miałem być z nimi szturmowcem, a potem spaliśmy obok siebie, opowiedział mi co mu się zdarzyło podczas latania na PO-2. Na jego prośbę zapisuję relację. Mówi, że może po latach...   Lecieli po trasie na niskiej wysokości. Akurat byli nad małym miasteczkiem gdy przerwał silnik. Tadek oddał drążek i nie oglądając się na nawigatora w drugiej kabinie, skierował samolot na łąkę rozciągającą się zaraz za domami. Z szumem rozcinanego skrzydłami powietrza przemknęli nad czerwonymi dachami i ledwo, ledwo udało się przeskoczyć płot ogradzający łąkę. Wmawiając sobie spokój, tak jakby to było lotnisko, Tadek dokładnie wyrównał, przytrzymał, po czym jednak, trochę parasolem, opadł na twardą łąkę. Kiedy pociak stanął, obejrzał się za nawigatorem. Był to typowy szczur lądowy, świeżo po kursie, po którym otrzymał stopień chorążego i teraz przyjechał egzaminować podchorążych z nawigacji m.in. lotów po trasie. Teraz bez kropli krwi na twarzy odpinał się z pasów. - No, udało się nam. Myślałem że już rąbniemy w płot, ale dobry z ciebie pilot. Nie mylisz się w decyzji. - Pilot myli się tylko raz, obywatelu chorąży - uśmiechnął się Tadek. Ciekawe co, ale teraz zacznie się kłopot - wskazał na nadciągającą z miasteczka gromadę. - Ty tu poczekaj, pilnuj samolotu a ja poszukam telefonu. Poszedł, a Tadka otoczył ciasny krąg przygodnych widzów spragnionych sensacji. Milicjanta ani śladu, więc sam musiał pilnować, by ktoś nie wziął sobie kawałka szmaty z samolotu, na pamiątkę. Minęła chyba już godzina, słońce sczerwieniało i zawisło nad ziemią gdy wrócił nawigator, prowadząc dwóch milicjantów, jakiegoś cywila i młodą, zgrabną brunetkę. - Powiadomiłem lotnisko - nawigator wyraźnie był zadowolony ze swojej zaradności.- Kazali przenocować, a jutro przyślą mechanika. Ci dwaj obywatele, wskazał na milicjantów, zabezpieczą samolot do przyjazdu mechanika, a my możemy już iść odpoczywać. Spotkałem tu znajomych, którzy zapraszają na nocleg - wskazał na mężczyznę z dziewczyną - czy podchorąży zgadza się? - Naturalnie obywatelu chorąży - skwapliwie powiedział Tadek, patrząc na dziewczynę. Ta podeszła do niego. - Ach, to pan jest tym drugim pilotem, o którym Henryk zdążył już opowiedzieć - wykrzyknęła z podziwem. Tadka ukłuło w serce. Drugi pilot? A cóż to za maskarada. Ale gdy zobaczył z bliska czarne, aksamitne, głębokie, fascynujące oczy zapomniał urazy. Zapomniał o wszystkim. Widział tylko ją, stojącą przed nim, smukłą, młodą, z chmurą czarnych włosów nad marmurowo białym czołem. Stał nieruchomy jak słup i patrzył. Wydawało mu się, że już przeżywał taką scenę, kiedyś, może w śnie. Może to właśnie ta jedyna, ta wyśniona? - Henryku - zwróciła się do nawigatora - poznaj mnie. Nawigator z chłodną miną: - Ach zapomniałem. To jest podchorąży Skruszewski, a to moja kuzynka Hania.  - Och, już mnie zrobił kuzynką, widzi pan jak to w pewnych okolicznościach człowiek szybko się spokrewnia - uśmiechnęła się ciepło do Tadka. Ale to już naprawdę mój brat, wskazała na towarzyszącego mężczyznę. Opalony brunet mruknął:Brycki. Nawigator zaprosił do obejrzenia samolotu, ale poszedł tylko Brycki. Hania została z Tadkiem. A ten wbił wzrok w ziemię zakłopotany, bo kiedy spotkał jej oczy robiło mu się nieprzytomnie gorąco. Dawno już nie spotkał takiej kobiety. - Pan taki młody, a już lata samolotem. No, no - patrzyła z podziwem, a Tadek coraz bardziej się denerwował i rumienił. Co widząc Hania zawołała na Bryckiego z nawigatorem, by iść do domu na kolację. Tadek odetchnął, nawigator ucieszył się, ale wydawało się, że Brycki nie darzy entuzjazmem propozycji Hani. Może mi się tylko tak wydaje - pomyślał zachwycony Hanią Tadek.
Dom stał w sporym ogrodzie i wyglądał jak siedziba zubożałego dziedzica. Parterowy obszerny ale zapuszczony. Było widać, że jego czas już minął. Kiedy szło do niego niebrukowaną, zagumienkową ulicą, Hania opowiadała Tadkowi niskim, wibrującym głosem, o domu, rodzinie, swoim dzieciństwie. Mieszkała już tylko z mamą i bratem. Brat był naczelnikiem poczty, a ona ... uśmiechnęła się tajemniczo. Te jej zwierzenia krępowały Tadka tym bardziej, że brat jej idący z przodu z nawigatorem rzucał co chwila do tyłu złe spojrzenia.   Potem, kiedy siedzieli w dużym pokoju przy stole, a przez otwarte okno płynął z ogrodu ciepły, pachnący zmrok, po kilku kieliszkach wina, Hania podprowadziła Tadka do okna. Przy stole Brycki z nawigatorem zawzięcie dyskutowali, a ona szeptała, że bardzo się cieszy z poznania jego. W tych małych miasteczkach taka nuda... i inne słowa, które w mężczyźnie budzą dumę i dodają pewności siebie.   Potem Hania poszła przygotować im pokój do spania, a Tadek niezauważenie wyszedł do ogrodu, odetchnąć przed snem. Usiadł na ławce i oddychał z lubością zapachem dojrzewających owoców, spalonej trawy, zapachami lipcowego, ciepłego wieczoru.   Po chwili zgasło światło w ich pokoju. Nawigator poszedł spać, pomyślał, ale jemu wcale nie chciało się ruszać. Już dawno nie przeżywał takiego wieczoru. Regulamin wojskowy ściśle regulował życie i nie przewidywał takich chwil. Wtem skrzypnęły cichutko drzwi. Ktoś ostrożnie schodził po schodkach. Wytężył wzrok i poznał, to była ona. Chciał zawołać, lecz nie starczyło odwagi. Zdobył się tylko, gdy przechodziła mimo, na szept - Hania? Stanęła spłoszona.  - Tak się przestraszyłam - zaszeptała ciszej niż lot ćmy i usiadła obok niego.  Nic nie mówiąc objął ją w pasie. Poczuł, że cała drży. Nie opierała się. Powoli nachylił jej głowę do siebie i zaczął całować. Zrazu delikatnie, potem coraz gwałtowniej. Usta jej pachniały poziomkami i pocałunki oddawała z jakąś dziką pasją. Półprzytomnie sięgnął do dekoltu. Trzasnęły guziczki bluzki, a dotyk jędrnych, gorących piersi doprowadzał do szału. Pochylił na ławkę i w podnieceniu dotykając ud szeptał:- Haniu, Haniu...   Nagle zdecydowanym ruchem wyrwała mu się z objęć. Usiadł na ławce zdezorientowany. Jakby wracał do przytomności z innego świata. Hania stała przed nim spokojnie i zapinała bluzkę. Bez żadnego wzburzenia, podniecenia, ot tak jakby zwyczajnie ubierała się po nocy. - Przepraszam panią - wybąkał zmieszany. - Chyba już nie panią, po tylu pocałunkach? - zaśmiała się cicho, ale swobodnie. - Pani się ze mnie śmieje - zaczął, ale przerwała. - Nie wygłupiaj się, jestem Hania, a ty Tadzio.  - No dobrze, ale muszę ci to powiedzieć, że nawet nie zdajesz sobie sprawy jakie wrażenie na mnie wywarłaś. Stała przed nim i słuchała w milczeniu. - Nie zdajesz sobie sprawy, jaki człowiek samotny. A teraz zjawiłaś się ty, i to tak nieszczęśliwie. - Dlaczego? - Bo przecież to nierealne. - Co? - Ty wiesz że cię kocham, że weszłaś już w moją krew - brnął dalej podniecony winem, wieczorem, nią. - A przecież to jest niemożliwe - znowu wpadł w żałosny ton.- Dlaczego Tadziu- powiedziała miękko, prawie czule. -No, ale już dosyć. Późno, chodźmy do domu. Wzięła go za rękę. - Myślę, że miłość tak szybko nie przychodzi - mówiła z odcieniem lekkiego smutku w głosie. Zresztą mamy czas. Zobaczymy. - Jutro odlatuję - szepnął Tadek - To nic, napiszesz, masz mój adres.  Weszli do przedpokoju. - A teraz pa, kochany - lekko musnęła go ustami i zniknęła za drzwiami.   Nawigator już spał, ale Tadek nie mógł zmrużyć oka. Kiedy tylko zaświtało wymknął się z domu na łąkę, do samolotu. Przechodząc wzdłuż domu zachciało mu się zajrzeć do pokoju, do którego wczoraj poszła Hania. Może zobaczy śpiącą, a może też spać nie może. Okno było nisko, nie musiał nawet stawać na palce. Powoli, w szarym mroku zobaczył jakieś miotające się po łóżku kształty. Czarne loki rozpływały się po bieli poduszki. Patrzył jak zahipnotyzowany. Czyżby to była Hania? Pod wpływem gwałtownych ruchów zsunęła się kołdra i ujrzał nagi pośladek. Po chwili mężczyzna osunął się na bok i Tadek dojrzał jego profil. Poznał Bryckiego. Hania, Brycki - dłużej nie wytrzymał. Biegiem ruszył na łąkę do samolotu. Niebawem zjawili się mechanicy. Pracował zajadle, nie skorzystał nawet z zaproszenia na śniadanie, jakie w imieniu czarnowłosej przyniósł nawigator. Około południa samolot był gotów do lotu i zmęczenie ugasiło trochę Tadkowe emocje. To co widział strasznie go zabolało. Ale teraz spokojniej zastanowił się, że chyba niemożliwe, żeby była to Hania. Siostra z bratem? A może to wcale nie jest brat. Tak podejrzanie popatrywał na Tadka, jak na rywala. Brycki mógł przecież sobie przyprowadzić jaką dziewczynę. Nie chciał już o tym myśleć. Nawet nie poszedł się pożegnać. Czuł, że... nie wiedziałby jak się zachować. Że gdy ją zobaczy, zaraz o wszystkim znowu zapomni. Nawet gdy Brycki nie okaże się bratem?Musi się skupić na starcie. Wsiadają z nawigatorem do kabin. Milicjanci przepędzają ludzi z pola startowego. Uruchamia silnik. Mechanicy trzymając skrzydła pomagają się ustawić pod wiatr. Nagle nawigator trąca go w ramię i pokazuje za siebie. Ogląda się i widzi z daleka nadbiegającą Hanię. Macha czymś trzymanym w ręku... Odwraca głowę i daje pełny gaz. Na małej wysokości wykonuje wiraż na kurs powrotny. Pod skrzydło wpływają czerwone dachy domków miasteczka. Skraj łąki, a na niej dziewczyna powiewająca białym szalem. Nawigator wychyla się z kabiny i odmachuje z zapałem. Tadek stara się nie widzieć Hani ani jej pożegnania. Z determinacją staje na kurs na lotnisko. W sercu pozostaje jednak dręcząca niepewność i żal. [12] Tyle opowiadania Tadka. Jest i druga cześć, ale już wymyślona przeze mnie. Rzeczywistość wydawała mi się za nudna i niejasna.

16.03.1952, niedziela.
Życie jak w "bajce". Wczoraj do 11 sprzątaliśmy sale oficerskie. Nie bardzo to mi się podobało. Socjalizm rozumiałem trochę inaczej. Praca nie hańbi, byleby dobrze była wykonywana, ale sprzątanie po młodych, zdrowych bykach, wynoszenie petów, prezerwatyw itp. trudno pogodzić z socjalistycznym rozumieniem pracy.
Rano mieliśmy alarm. Bractwo klęło z niewyspania. Całe szczęście że koce mieliśmy zrolowane. Brak w tym alarmie było podstawowej organizacji. Zmarnowaliśmy masę czasu na czekanie na dowódcę, no i wypadliśmy źle. Nic dziwnego, zawsze tak wypadnie, gdy nie będziemy trenować i doskonalić. Ale z drugiej strony to chyba chodziło o to, żeby dać nam w dupę. No i teraz nareszcie niedziela. Zapowiada się pogodnie, ale jaka będzie to zobaczy się później...

22.03.1952, sobota.
Zdaje się ostatecznie 28 wyjeżdżamy. Egzaminy wszystkie pozdawaliśmy, ja normalnie na pięć (gorzej z Wackiem, dwa razy podchodził) i teraz to już naprawdę śpimy na nauce własnej.
Pogoda dopisuje. Życie leci bez treści. "Dzień podobny do dnia". Dostałem wczoraj list od Albiny. Wg. niej to szaleje za mną. (Echa spotkania w pociągu do Świdnika. Szkoda, że nie ma jej tu w łóżku. Byłby raj. Klituś (Leszek Czerski) napisał z wojska, że został przodownikiem. Z Helą urwały się ostatnio stosunki. Grupa się zgrywa. Wszystko się utarło, przytarło, i życie płynie bez zgrzytów i specjalnych kłótni. Razem znosimy trudy wojskowego życia. Żużlowi (Wacek Korta) mówiono, że jak pójdzie do wojska to urośnie (mierzy tylko 162), tymczasem gdy pojechał na krótki urlop, powiedziała mu rodzina, że chyba jeszcze zmalał. (Bardzo się tym smucił.) Tak to trudy i lata przyciskają człowieka. Cieszymy się, że niedługo stąd wyjedziemy. Alarmy, zbiórki na betonce, Dział Nauk, zostawimy za sobą. Zaczniemy znowu latać i to na nie byle jakich maszynach, na Jakach.
Czuję się bardzo źle. Nie wiem dlaczego, ale to powietrze w Dęblinie mi nie służy. Stale jestem zaziębiony. (Podczas poprzedniego pobytu przed rokiem, chorowałem na zapalenie oskrzeli. Chodziłem, ale ciężko było.)   Mieliśmy strzelanie ze Szkasa na poligonie. Taki lotniczy karabin maszynowy, montowany na różnych typach. Nawet na PO-2. Cechuje go ogromna szybkostrzelność 1600 strzałów na minutę. W serii trudno odróżnić pojedynczy strzał. Mieliśmy dużo czasu i Szewczyk, stary piłkarz, zrobił szmaciankę. Graliśmy godzinami. Kłótni przy tym było co niemiara, jak zwykle, ale czas schodził fajnie na świeżym powietrzu. Nawet Tadzio "drakus" (Kalita) zagrywał, pokłócił się przy tym ze swoim nieodłącznym towarzyszem Pichurem. (Zdziśkiem.)

24.03.1952, poniedziałek.
Panika sięga szczytu. Przenieśli nas na nowe sale i wobec tego wszyscy krzyczą, że dzisiaj w nocy, a najpóźniej nad ranem wyjeżdżamy. Ruch, rwetes. Pakowanie. Jednym słowem zrobił się bardag.    Na zajęcia jeszcze chodzimy, ale absolutnie nic nie robimy tylko słabi zdają poprawki.    Wczorajsza niedziela nie obyła się bez kilku "silniejszych wrażeń". Zaczęło się od tego, że Marian Żebrowski przyszedł pijany. Ledwo, ledwo doszedł do łóżka, ciężko zwalił się na nie, przewrócił się na bok i zaczął rzygać. Oczy wyszły na wierzch, język wylazł do połowy, ciężko rzygał. Towarzystwo zaczęło trochę się niecierpliwić bo to i smród i takie porykiwania nie należą do przyjemności, ale nagle uwagę wszystkich odwrócił trzask łamanego łóżka. To Woźniak zwalił się na Duka i zaczęli okładać się pięściami. Łóżko się rozjechało, Dukowi opadły gacie i spadł na brzuch, a Woźniak korzystając z tego wbił mu zęby w pośladek. Wyglądał jak młody szczeniak ze smakiem pożerający goły tyłek. Walkę przerwał Józek (Grasela), który wpadł nie mniej pijany od Żebrowskiego. Rozgonił zapaśników, którzy poszli do umywalki umyć się, a sam stanął nad łóżkiem Żebrowskiego i zaczął się kłócić, kto za kogo siedział w areszcie w Lublinie. Trwało to do późna wieczorem. Potem jeszcze się kłócili na temat pożyczki, której obligacje kazano nam wykupić. Każdemu za dwieście złotych. Żołdu mieliśmy co prawda tylko 30 zł miesięcznie, ale zapłacono za nas zaliczkowo i teraz po 10 zł potrącano. Wszystkich ogarnęła żądza wygrania. Tadzio Kalita z przejęcia całą noc nie spał. Marzył o szczęśliwym losowaniu.   Rano nieprzyjemna historia, Galimskiemu zginęło 100 zł. [13]. Jest jakiś złodziej, którego trzeba będzie wykurzyć.   Poprawiają stopnie co słabsi, ale nie bardzo im się udaje. Korta zdaje i zdaje i nie może zdać. Bardzo mi go szkoda, ale cóż poradzić. Robię wszystko co mogę (uczyłem).
Któregoś dnia dostałem list od Wieśki, muszę przyznać że swoją wytwornością mile zaskoczyła. Oprócz tego Albina pisze "na chama", że się kocha we mnie. Czyżby ten krótki akt w pociągu nie dawał jej spokoju. Poza tym sprawy miłosne okresowo (myślę) pasywa.

28.03.1952, piątek.
Wyjeżdżamy. Wszystkie eskadry już pojechały, my tylko z braku miejsca siedzimy na świetlicy z manatkami i czekamy. Jutro do dnia odjazd. Jedziemy najpierw do Warszawy, a potem na lotnisko. Czekam jak na Cebuli mi się powiedzie. Bardag okropny. Jedni drugim podiwaniają różne rzeczy jak koszule, krawaty, czapki...
Dziś kończy się prawie jednomiesięczny pobyt w Dęblinie. Żegnamy Szkołę bez żalu. Czeka nas nowe życie, jeszcze pełne trudu ale i przygód, a przecież żyje się poniekąd i dla przygody. (Pewnie. Nawet może tylko dla przygody. Bez nich jakież byłyby to nudy.)   Świetlica jak obozowisko. Górny gra na pianinie "Lekką Kawalerię", słońce przez okna świeci, pogoda. Przyjechał dzisiaj Śliwiński ze szpitala. Utrafił akurat na nasz wyjazd. Cholernie się źle czuję, ale podtrzymuje tylko myśl, że już za kilka godzin, już, już... Ciekawe jak wygląda Warszawa, zobaczymy. Żegnamy Dęblin bez żalu.