30.03.1953, poniedziałek.
Zachmurzenie 4/8 przez białe jak śnieg cumulusy. Wiatr dość silny
ale po pasie. Lecę na zapoznanie się z maksymalna szybkością Jaka 23. Lot
wykonuje się po specjalnej trasie, przebiegającej nad kórnickimi
jeziorami. Startuję. Nad Poznaniem skręt o 180o na kurs 90 i lecę obok
linii jezior. Nabieram wysokość. Na 1500 m jestem już nad cumulusami.
Białe kępki płyną pode mną jak grudki bitej śmietany w porannej kawie.
Cień ich pokrywa rozsłonecznioną ziemię ciemnymi plamkami. Czuję się
lekko i swobodnie. Samolot bardzo czuły na stery, reaguje natychmiast,
wystarczy pomyśleć. Mijam Kórnik i znowu zwrot o 180 stopni
na kurs 270. Ustawiam się wzdłuż linii utworzonej przez, jakby
nanizanych na nitkę jezior. Trymuję samolot na ciężki nos i
zwiększam obroty do maksymalnych. Po kilku sekundach turbina
osiąga maksymalne 14.000 obr/min i samolot zaczyna się rozpędzać.
Szybkość rośnie: 500, 600, 700, potem powyżej 800 przyrasta
już dużo wolniej. Pomimo wytrymowania, w miarę wzrostu prędkości coraz
bardziej rośnie tendencja do wznoszenia. Muszę mocno naciskać drążek i
bez przerwy kręcić trymerem by samolot utrzymać w locie poziomym.
Szybkość 900. Stery stają się twarde, ciężkie, trudno poruszyć,
jakbym płynął z tą szybkością w wodzie, a nie leciał w powietrzu. A kiedy
samolot przekracza 900km/godz zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Najpierw
wysuwa do przodu jedno skrzydło, potem drugie. Zaczynam lecieć
trawersami, jak sanie na śniegu. Rzuca mną w kabinie to na lewą to na
prawo burtę. Jakbym odbijał się od ścian tramwaju jadącego po krętych
torach. To z powodu konstrukcji, prostych skrzydeł, na których przy tej
szybkości są miejsca w których jest przekraczana szybkość dźwięku i
powstają lokalne "skaczkyj upłynnienia" (sprawdzić- rosyjski), które
wywołują gwałtowny wzrost oporu czołowego. Powstają nierównomiernie, i
stąd to zjawisko. To może przejść w drgania, a wtedy samolot rozpęknie
się jak bańka mydlana. Muszę zmniejszyć szybkość. Okazuje się, że silnik
mocniejszy niż płatowiec. Trzeba zmniejszyć szybkość bo skrzydła mogą
wpaść w drgania, a wtedy nic ich nie uratuje, odpadną. Ubieram gaz i
wszystko wraca do normy. Rozglądam się za jeziorami, już dawno je
przeleciałem nawet się nie spostrzegłem kiedy. Minąłem też trawers
lotniska i Poznań. Przez chwilę ustalam swoje położenie, daleko za zachód
od miasta i powracam na lotnisko. Kiedy ląduję słyszę kierownika
lotów, który poważnym głosem nakazuję ciszę w powietrzu. I
po chwili wywołuje: 866, 866 jak mnie słyszysz, jak mnie słyszysz.
Głos brzmi monotonnie ale czuje się w nim zaniepokojenie.
To indeks Józka Kabycza. Poleciał po mnie na takie samo
ćwiczenie. Podchodzę do SSD. W "budzie" kierownika lotów naprężone
milczenie, słychać tylko monotonne nawoływania innych radiostacji.
Wszyscy w napięciu, z wytężonym słuchem wpatrzeni w mały głośnik.
Odpowie czy nie odpowie? Kierownik znowu wzywa: - 866, 866
odpowiedz: jak mnie słyszysz... jak mnie słyszysz. Robi się
coraz dramatyczniej. Samolot, bez zbiorników dodatkowych ma
paliwa teoretycznie na 40 minut, a praktycznie na 35 minut lotu.
Cisza. Wtem głośnik zaskrzeczał: - Słyszę was dobrze.
- Powiedz gdzie jesteś. - Jestem nad kolejowym
torem i rzeką. Błyskawicznie błysnęło siedem mapników i palce
drżąc ze zdenerwowania zaczęły szukać na mapie torów i rzek.
- Stań w krąg - kierownik lotów stara się mówić bez emocji.
- O tu, chyba tu jest, albo tutaj - padają domysły. - Wszystko jedno
niech bierze kurs 290. - 866, 866, dla ciebie kurs
290. - Zrozumiałem - wyraźna odpowiedź z głośnika. Trochę ulgi
i nadzieja, może wszystko skończy się dobrze. Wszyscy teraz
na zegar. Od meldunku chronometrażysty, że 866 nie powrócił
ze strefy minęło 15 minut. Od chwili startu 30 minut. Paliwa
na powrót powinno jeszcze wystarczyć. - Melduj nad czym
lecisz. Cisza. Wiatr bębni tylko blaszanym dachem budy i pędzi
obłoki. Cumulusy zgęstniały i zakrywają połowę błękitu.
Rozdarł się jakiś radziecki radiopelengator: - Wam priboj 280,
wam priboj 280... Cisza. Brak odpowiedzi. Gdyby szedł z kursem
powinien już być, denerwuje się któryś z pilotów. Wskazówki
zegara niezauważalnie ale uparcie przesuwają się, czas upływa.
Już tylko na pięć minut lotu ma paliwa, licząc najbardziej
optymistycznie. A tu niebo puste. Rzadko tylko mkną poszarpane
obłoki. Dzwoni telefon. To z radiolokatora meldują, że "złapali"
samolot i prowadzą. Oczy wszystkich zabłysły nadzieją, chociaż
wyliczenie wskazuje, że już nie ma paliwa, nadzieja silniejsza. W
głośniku słychać rozkazy radiolokatora. Prowadzi jakiś samolot po kursie
jakby do nas, ale coś tu nie pasuje. Mija 60 minut, paliwo
musiało się skończyć, a ten leci. Nie, to niemożliwe to nie
może być Józek, ale... łudzimy się, że jednak może...
Bardziej trzeźwi już wiedzą, że sprawa w jednym wyjaśniona, 866 nie
powróci do bazy. Lecz jeszcze są naiwni i wierzą, że coś stanie się wbrew
oczywistości. Rozwiewa ich złudzenia dopiero potężny Duglas, którego
radiolokator doprowadził na lotnisko. Wtedy alarm. Sanitarka, straż
pożarna, wozy awaryjne w gotowości czekają. Ale dopiero po
dwóch godzinach telefon. Józkowi nic się nie stało, ale samolot
rozbity. Lądował na brzuchu na zaoranym, miękkim polu i tylko
rozciął sobie skroń o lusterko. Wszyscy cieszymy się że żyje, a
najbardziej chyba on. Bo trzeba przeżyć ten ułamek sekundy już u bramy
wieczności, żeby potem zrozumieć radość życia z powrotu na ziemię. [38]
Nazajutrz narada personelu latającego z dowódcą naszego korpusu,
radzieckim generałem Czeremuchinem. Generał, gruby, czarny, o semickiej
czy raczej gruzińskiej drapieżnej twarzy, a Kabycz drobny, mniejszy od
Stojowskiego, z obandażowaną głową przed nim na baczność.
Rozchodzi się o to, że przed przymusowym lądowaniem Kabycz nie wypuścił
klap skrzydłowych (zakryłki). Kabycz jeszcze oszołomiony, z błędnym
trochę wzrokiem, tłumaczy że bał się, że po wypuszczeniu nie utrzyma
samolotu, trymer nie pomoże, i nosem uderzy w ziemię...
- No i ot tak, regulaminu nie wykonał, maszynu utracił - krzykiem
wylicza generał półprzytomnemu z podwójnego strachu Kabyczowi. W miarę
jak generał ryczy, Kabycz cały czas na baczność, zaczyna się chwiać,
blednie, wyraźnie zbliża się do granicy przytomności. Zauważył
widocznie to i generał bo kończy bez okruchu współczucia:
- Nu ot, wam za naruszenie regulaminu piat sutok.
- Lepiej bym się zabił - szepcze zmaltretowany Józek. Teraz
oczywiście trują jaja rejonem lotów. Rysujemy i rysujemy.
Egzaminy bez końca. Można oszaleć. Zbliżają się święta.
Wybieram się do Hali ale właściwie nie jestem zaproszony, chyba
że potraktuję jako zaproszenie powiedziane kiedyś w trakcie
czułego pocałunku, że mogę do niej przyjść o każdej porze.
Jeszcze zobaczę jak to się wszystko ułoży.
31.03.1953, wtorek.
Dzisiaj latałem na ataki. Namiastka tego co dla myśliwca jest
podstawowym zadaniem - walki powietrznej. Znajdujemy się w chwili
technicznego skoku, przełomu w lotnictwie porównywalnemu chyba do
zastąpienia żagli na statkach, maszynami parowymi. Samoloty z silnikami
tłokowymi zastępują z silnikami odrzutowymi. Wraz z nieporównywalnymi do
samolotów śmigłowych osiąganymi prędkościami i wysokościami ,
wypracowywane są nowe techniki pilotażu, taktyki, walki powietrznej,
prowadzenia orientacji etc. i tego wszystkiego co wiąże się z
eksploatacją. W drugiej wojnie światowej, samoloty myśliwskie
walczyły podobnie jak średniowieczni rycerze. Po pierwszym
uderzeniu w szyku (ławą), dalsza walka wyglądała jak szereg
pojedynków, w których żeby zwyciężyć - to znaczy nie dać się
zabić - należało się wykazać wyższym kunsztem techniki pilotażu
niż przeciwnik. Podczas takiej walki wykonywano najbardziej
skomplikowane akrobacje, niejednokrotnie na pograniczu sterowności, byle
tylko zaskoczyć przeciwnika, byle tylko "zajść w ogon". Obecnie
teoretycy twierdzą, że wobec ogromnych szybkości osiąganych
przez samoloty oraz śledzenia radarowego, ba nawet podobno wyposażania
samolotów w pokładowe radary, nie będzie wiązania się jak dotychczas
myśliwców w walki "kołowe" lecz atak składać się będzie: z naprowadzenia
przez stację naziemną, przechwycenia i odpalenia pocisków z dużej
odległości, nierzadko bez widoczności celu. Na razie jesteśmy
jednak w okresie przejściowym. Latamy na samolotach niewiele
wyprzedzających dotychczasowe śmigłowe i teoretycznie uczymy
się przyszłości ale w praktyce walczymy w "kółeczku", kto komu w
ogon... W odróżnieniu od Jak 9, Jak 23 ma już celownik
półautomatyczny. Celownik sam uwzględnia poprawkę, wystarczy
tylko opisać cel rombikami i trzymać markę centralną przez
trzy sekundy na celu. Ale wbrew pozorom jest to bardzo trudne
i wymaga dużej wprawy. Szczególnie gdy różnica prędkości samolotów
jest niewielka, a celowanie ma odbywać się przy 1/4. Najgorsze
to te trzy sekundy. Dobrze się napociłem by w końcu trafić
- fotokaemem. Manewru jednak nie mam jeszcze opanowanego, ale
najważniejsze, że ćwiczenie wykonane. Reszty nauczę się w pułku.
Byle by szybciej zakończyć program do Wrocławia. Jak się uda
wcześniej skończyć to może jaki urlop się złapie. Przydałoby
się bardzo z 15 dni. Ciekawe jak tam Kajtek żyje, ostatnio
nie pisze. Najgorzej teraz, przed pierwszym. Pieniędzy
nie mam, a w planie zakupy: pantofle i rękawiczki skórkowe.
Może jednak na święta do Haliny, ale tak bez zaproszenia
ani listu? Nie lubię być natarczywym, ale to chyba nie będzie
narzucaniem się. Zresztą będę zwracał uwagę na najmniejsze
ruchy i jeśli wyczuję sytuację to albo, albo.
3.04.1953, piątek.
Skończyłem dzisiaj jeszcze raz czytać "Germinal" Zoli. I jeszcze
raz przepełniony jestem zachwytem i podziwem dla autora. Naprawdę trzeba
być niepospolitym pisarzem by przewidzieć i z taką wyrazistością i tak
malowniczo przedstawić dzisiejszą rzeczywistość. Pogoda
śliczna. Ciepło, wiosna. Kończymy program. Drzewa nabrzmiałe
pąkami liści.
8.04.1953, środa.
A więc już po świętach. Podróż w tamtą stronę miałem fatalną.
Dotarłem do Zamościa dopiero na drugi wieczór po 28 godzinach jazdy.
Halina przyjęła nawet dosyć serdecznie, tak mi się wydawało, ale jakby
nie zauważyła, że byłem ponad dobę w drodze. Nie dała umyć się, ani
odpocząć, tylko zaraz jakaś zabawa, tańce. Później o dziwo, przyszli
Kajtek i Klituś. Klituś (Leszek Czerski) jest w demblińskiej szkole,
tylko na szkoleniu obsługi naziemnej, nielotnym. Wyrósł, zmężniał, jednym
słowem chłop jak dąb. Kajtek jeszcze bardziej wyłysiał, w wyleniałym
garniturze, staromodnym - chyba ojcowskim - kapeluszu wyglądał jeszcze
starzej niż dawniej. Ale najgorsze to to, że nie może pić. Siedział więc
smutny. Ja z Haliną tańczyłem pomimo zmęczenia,
ale coraz bardziej miałem wszystkiego dość. Irytowało mnie
wszystko, a oprócz zmęczenia, miałem ciasne buty. Cisnęły
niemiłosiernie i jak tu robić dobre miny. Później, kiedy wszyscy
poszli i zostałem sam w pokoju, mimo woli usłyszałem jak w
kuchni matka udzielała reprymendy Halinie. Mówiła bardzo głośno i
zorientowałem się, że ta mowa skierowana była do mnie, bo z córeczką już
zdaje się wcześniej się rozmówiła. - Co ona wyprawia - wykrzykiwała
matka. Czemu mi nie powiedziała, żebym sobie poszedł. Czyż
nie widzi, że jestem komunistą i do kościoła nie chodzę, a do tego
wariatem i pijakiem. Naturalnie strasznie mnie to zdenerwowało, bo
któż by spokojnie mógł znieść takie oszczerstwo. Żebym
miał broń przy sobie, to nie wiem co by się stało. Chciałem
zaraz wyjść, i to zdaje się byłoby najstosowniejszym, ale człowiek
nieraz postępuje wbrew rozsądkowi. Tak i wtedy się stało. Pod
wpływem próśb Haliny zostałem jeszcze parę godzin. Rozstaliśmy
się dobrze, ale małżeństwo rozpłynęło się w przestrzeni jak
kropla oleju w morzu. Zdaje się, że z tej mąki nie będzie chleba.
Okazało się, że nie wystarczy w życiu czegoś chcieć i kochać. Trzeba
jeszcze mieć szczęście, którego ja niestety nie mam. Aż śmiać
mi się chce i płakać. Ja, który na każde skinienie mógłbym
mieć kilkanaście kobiet, nie wspominając nawet o małżeństwie, tu chcę i
kocham i oddaję wszystko i nic. Niestety nie pierwszy to raz, świat
wydaje mi się inny niż jest. Cóż zrobić, dziwne są losy i koleje istnień
ludzkich na tym świecie. Czas pokaże. Jeszcze będzie żałować, ale będzie
za późno. Zobaczymy. Obserwuję swoje życie i stwierdzam, że
za dużo miejsca zajmuje w nim zupełnie nowy pierwiastek jakim
jest miłość i to w najczystszym tego słowa znaczeniu. Stałem
się bardzo kochliwy. Ciekawe czy będą to lekkie epizody zakończone
happy endem, czy tragedia klasyczna. Ale nie bądźmy za niecierpliwi.
Nie zaglądajmy w nierozcięte kartki czasu, same w odpowiedniej
chwili się otworzą. Wracając spotkałem w pociągu Stasia Wronę.
Dostał już drugą gwiazdkę (po promocji był chorążym) i wracał
od żony z Lublina. Natomiast w poczekalni dworcowej w Warszawie
spotkałem Czajkowskiego. Został dowódcą klucza po aresztowaniu
Łudojcza. Tego samego , który po locie ze mną kazał "rudaskowi
"dalej szkolić. Opowiadał o moich kolegach którzy pozostali
w szkole. Szczególnie interesował mnie mój druh z nocnych wypraw
do Tomaszowa Mazowieckiego, Józek Grasela. Podobno kończy program
i niedługo promocja. Tylko trochę dziwne, że kończy tak już
od roku i nie może skończyć. [39]
9.04.1953, czwartek.
Dzisiaj do tamtego świata przeniósł się Tadek Chudzik. Ubył drugi
z naszej grupy. Poleciał normalnie na trasę.
Zgubił się z prowadzącym i lądował przymusowo. [40] Przed lądowaniem
chciał na niedużej wysokości zrzucić zbiorniki. Jeden odpadł, drugi
został pod skrzydłem. Samolot zrobił pół zwitki korkociągu i wyrżnął w
ziemię. Z samolotu trochę blaszek, a z Tadzia kawałek ręki. Worek
uzupełniono ziemią. Bardzo głupio, przed chwilą był na starcie, śmiał
się. Jeszcze żalił się mnie, że nie zdążył na "Litkę", do lotu
do Warszawy, miał tam dziewczynę, a za chwilę już nie żyje.
Dziko jakoś. A najgorzej, że wszystko idzie dalej jakby nic
się nie stało. Ot, był przed chwilą, a już go nie ma. Normalnie.
Ale wielka szkoda, że go nie ma. Taki dobry chłopak, chciał
się żenić, a tu go nie ma. Nastrój hierowy. Nawet
noc czarna, żałobna, bez gwiazd. Radio w sali wyłączyliśmy
na żałobę. Panuje smętna cisza, ale cóż można zrobić? Szkoda
jego matki, narzeczonej, ale najbardziej "kwadratusa tangiego".
Bardzo pusto na sali.
10.04.1953, piątek.
Dzisiaj naturalnie lotów nie ma, pomimo że pogoda znośna. Wszyscy
chodzą podenerwowani. Z samego rana jeszcze na łóżkach wybuchła kłótnia,
o to jak się który i gdzie zabił, później o wstawanie. Kłócili się
wszyscy aż do śniadania. Potem Wacek Błaszczyński ubrał się w płaszcz,
a reszta w skóry i znowu kłótnia. (Umundurowanie grupy musi
być jednakowe). W nocy okropny sen. Śnił mi się Jaros w którego
pośladkach białe robaki drążyły korytarze. Coś okropnego,
myślałem że zwymiotuję we śnie. Najgorzej przestraszył się
Majkut, któremu śnił się Tadzik. Chłopak ze strachu aż
się spocił i krzykiem obudził wszystkich. A wiara trzyma
się jak to wiara. Zaczynają się niecierpliwić, że urlopy przepadną.
Niektórzy twierdzą, a najgłośniej propaguje to Kajetańczyk,
że trzeba użyć życia póki się da. Trzeba życie czerpać pełną
garścią, bo kto wie czy jutro człowiek będzie istnieć. Jakoś
głupio mi się to wszystko pisze. Piszę to wprawdzie dla siebie, ale
zawsze przyjemniej gdy... Jadąc niedawno w wagonie
przysłuchiwałem się dyskusji na temat wolnej woli człowieka.
Jeden mężczyzna, blondyn o małej, spłaszczonej głowie twierdził,
że człowiek wolnej woli nie ma, jest tylko świadomość konieczności.
Drugi natomiast, typ zupełnie przeciwstawny, brunet o falującej
czuprynie, rzadkich zepsutych zębach i twarzy szlachetnego
szympansa, sprzeciwiał się. Mówił, że wobec tego człowiek nie powinien
odpowiadać przed sądem, lub że go można osądzić zaraz po urodzeniu.
Naturalnie była to czystej wody metafizyka, i ja osobiście nie zgadzałem
się ani z jednym ani z drugim. Jak "wolnej woli" nie ma to skąd to
pojęcie. Trzeba je w ogóle wyrugować z naszego języka. Wiadomo, że nie
ma skutku bez przyczyny, ale są różne grupy przyczyn, między
którymi człowiek może wybierać. I to właśnie ja bym nazwał
wolną wolą. Siedziałem jednak cicho ze względu na mundur. Wdając
się w dyskusję zaraz by na mnie naskoczyli. Bo wiadomo oficer,
to w głowie wiadro wody w którym pływa dialektyka marksistowsko-leninowska,
a słysząc ich uczone cytaty łatwo mogli mnie ośmieszyć. Tak
toczy się światek - napisał pod tym tytułem Boy świetny zbiór
esejów. A ja? Nic nie napisałem i wątpliwa nadzieja bym cokolwiek
napisał.
13.04.1953, poniedziałek.
Wczoraj chowaliśmy Tadzia na cmentarzu w Poznaniu, na Cytadeli.
Dzień pogodny. Przyjechała narzeczona z Warszawy, średniego wzrostu,
szczupła blondynka, zakryta gęstą, czarna woalką i matka, która nie miała
już siły wejść na wzgórze, gdzie czekał grób. A może chciała potem sama
przyjść do syna? Kiedy spuszczano trumnę do dołu, cmentarną ciszę
przerywały ostrym trzaskiem salwy. Potem płacz i tylko z wysoka, gdzieś
z głębokiego błękitu, warkot jakiegoś zabłąkanego samolotu.
Spłakaliśmy się wszyscy jak bobry. Ach, smutne życie. Staliśmy
długo, wpatrzeni w krzyż ze śmigłem, nie bardzo wierząc, że
to rzeczywistość. Wydawało się, że to scena do filmu i Tadzio
zaraz wyjdzie zza drzew... Pozostało mi dwa zdjęcia:
osobiste z dedykacją i z nad grobu naszej kurczącej się grupki.
14.04.1953, wtorek.
Rajdy po knajpach. Przedwczoraj poznałem wspaniałą SD. Zaprosiłem
do lokalu i zabrakło pieniędzy. Nieprzyjemna sytuacja, ale szczęściem
miałem zegarek, dałem w zastaw - pierwszy raz w życiu. Teraz pożyczam
żeby wykupić. Wczoraj spotkałem Lesińskiego z żoną. Korta podobno jest
w Bydgoszczy, Stary Żużel. Szkoda tylko, że nie miał jego adresu.
Wczorajszy wieczór piękny. Gwiazdy, cisza, ciepło. Byliśmy z SD nad
Wartą. Nie spodziewałem się takiego bogactwa intelektualnego. Świetny z
niej towarzysz. Ucięliśmy sobie dyskusyjkę filozoficzną, jak zwykle gdy
są gwiazdy. Później musieliśmy się rozstać. Byłem bardzo zmęczony, już
trzecia noc niedospana. Najgorzej trapi mnie brak pieniędzy i ciasne
buty. Ale człowiek musi wytrzymać. Lotów jeszcze nie ma i nie wiadomo
kiedy się zaczną. Zobaczymy.
18.04.1953, sobota.
Dzisiaj lotów nie ma. Odpoczynek. Wczoraj strzelaliśmy z
foto-kaemu. Tak sobie wypadło. Dziś pogoda świetna, człowiek ma całą
niedzielę wolną ale nie ma gdzie pójść. Gienek zrobił
wczoraj przelot i zarobił dwa dni paki, ale na szczęście w
nieszczęściu nie było miejsca w pierdlu (naturalnie oficerskim). Jakoś
mu się znowu nie wiedzie, od kiedy zdał egzaminy. Jest siódma
rano i nie mam co robić. Cała sobota wolna ale gdzie człowiek
pójdzie? Żeby chociaż pieniądze mieć. Pocieszam się,
że gdy dostaniemy urlopy to pieniądze będą za wyżywienie. Grunt,
że do końca programu pozostało najwyżej dwa dni lotne.
20.04.1953, poniedziałek.
W dalszym ciągu bez zmian. W sobotę byłem na zabawie, właściwie
to Jurkiewicz zaciągnął. Pierwszy raz w Poznaniu nie na dancingu ale na
zabawie. Ot taka sobie tania zabawa. Bawiłem się dość dobrze, mieliśmy
loże na wysokości pierwszego piętra i pomimo, że nie mieliśmy pieniędzy
powodzenie było ogromne. Miałem do wyboru aż trzy. Brunetkę, blondynkę,
szatynkę, każda przystojna i inny typ urody. Ale co, że jeszcze mi po
głowie Halina się kręci, tak że nie wybrałem żadnej. Ale tak naprawdę
trudno było mi się oprzeć blondynce Steni, która na każdym
kroku dokumentowała, że jest samodzielna i prawie gwałtem ciągnęła
bym odwiózł ją do domu. W rezultacie odwiozłem taksówką, ale
nic ponadto. Naprawdę. Napisałem list do Haliny z myślą,
że wreszcie wyjaśni się nasza sprawa. Z dawnych kolegów to
Kajtek "zdradził", nagadał niestworzonych rzeczy. A tu
w wojsku niestety też wszystko wredne. Nic bezinteresowności.
Od ciebie by brali ale sami dla ciebie ani odrobiny nie zrobią.
Po skończeniu programu mamy dostać urlop. Ciekawy jestem jaką minę
będzie miał Kajtek, kiedy przyjadę. Pewnie znowu coś na mnie nagadał, ale
teraz to wszystko zdemaskuję. Dni teraz pogodne. Horyzont wieczorem
różowy na pogodę, dymy leniwie się snują. Loty już się kończą i jak
dobrze pójdzie to jedno tylko strzelanie do ziemi i program skończę. Byle
by to strzelanie wykonać. Właściwie to nic trudnego, tylko ten celownik
tak ucieka, ale może jakoś uda się. (Rysunek: Jak 23 w nurkowaniu strzela
do celu naziemnego.)
do 05pw