odc.4
23.03.1953, niedziela, cd.
A więc zaczynam nową historię, a raczej ciąg dalszy opowieści która   nazywa się życiem. Pogoda w dalszym ciągu piękna. Dostałem dzisiaj list   od Edka i Mundka. Żyją jak w bajce szkoda, że nie jesteśmy razem. A ja?   Zerwałem wszystkie znajomości ponieważ zakochałem się, a teraz zdaje się   że moja miłość puszcza mnie w trąbę i zostałem znowu samotny. Postąpiłem   pochopnie jak zresztą często mi się zdarza, a potem po niewczasie żałuję.      Zbliżają się święta, wszyscy szykują się do odjazdu, a ja chyba   pozostanę w tej zapadłej dziurze. Bo nawet do Poznania nie pojadę bo po   co? Głupio żyć człowiekowi samemu. Żeby chociaż jakieś kulturalne   towarzystwo, z którym można by porozmawiać, trochę się odprężyć, ale nie   znam nikogo. Absolutnie nikogo. Dobrze chociaż, że pogoda sprzyja.   Opaliłem się na brązowo i wyglądam podobno w "dechę". Co prawda nieładnie   się chwalić ale to opinia... kelnerek, a piszę tylko dla siebie. Chyba   wybaczalne.

30.03.1953, poniedziałek.
Zachmurzenie 4/8 przez białe jak śnieg cumulusy. Wiatr dość silny   ale po pasie. Lecę na zapoznanie się z maksymalna szybkością Jaka 23. Lot   wykonuje się po specjalnej trasie, przebiegającej nad kórnickimi   jeziorami. Startuję. Nad Poznaniem skręt o 180o na kurs 90 i lecę obok   linii jezior. Nabieram wysokość. Na 1500 m jestem już nad cumulusami.   Białe kępki płyną pode mną jak grudki bitej śmietany w porannej kawie.   Cień ich pokrywa rozsłonecznioną ziemię ciemnymi plamkami. Czuję się   lekko i swobodnie. Samolot bardzo czuły na stery, reaguje natychmiast,   wystarczy pomyśleć.   Mijam Kórnik i znowu zwrot o 180 stopni na kurs 270. Ustawiam się   wzdłuż linii utworzonej przez, jakby nanizanych na nitkę jezior. Trymuję   samolot na ciężki nos i zwiększam obroty do maksymalnych. Po kilku   sekundach turbina osiąga maksymalne 14.000 obr/min i samolot zaczyna się   rozpędzać. Szybkość rośnie: 500, 600, 700, potem powyżej 800 przyrasta   już dużo wolniej. Pomimo wytrymowania, w miarę wzrostu prędkości coraz   bardziej rośnie tendencja do wznoszenia. Muszę mocno naciskać drążek i bez   przerwy kręcić trymerem by samolot utrzymać w locie poziomym.     Szybkość 900. Stery stają się twarde, ciężkie, trudno poruszyć,   jakbym płynął z tą szybkością w wodzie, a nie leciał w powietrzu. A kiedy   samolot przekracza 900km/godz zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Najpierw   wysuwa do przodu jedno skrzydło, potem drugie. Zaczynam lecieć   trawersami, jak sanie na śniegu. Rzuca mną w kabinie to na lewą to na   prawo burtę. Jakbym odbijał się od ścian tramwaju jadącego po krętych   torach. To z powodu konstrukcji, prostych skrzydeł, na których przy tej   szybkości są miejsca w których jest przekraczana szybkość dźwięku i   powstają lokalne "skaczkyj upłynnienia" (sprawdzić- rosyjski), które   wywołują gwałtowny wzrost oporu czołowego. Powstają nierównomiernie, i   stąd to zjawisko. To może przejść w drgania, a wtedy samolot rozpęknie   się jak bańka mydlana. Muszę zmniejszyć szybkość. Okazuje się, że silnik   mocniejszy niż płatowiec. Trzeba zmniejszyć szybkość bo skrzydła mogą   wpaść w drgania, a wtedy nic ich nie uratuje, odpadną. Ubieram gaz i   wszystko wraca do normy. Rozglądam się za jeziorami, już dawno je   przeleciałem nawet się nie spostrzegłem kiedy. Minąłem też trawers   lotniska i Poznań. Przez chwilę ustalam swoje położenie, daleko za zachód   od miasta i powracam na lotnisko.   Kiedy ląduję słyszę kierownika lotów, który poważnym głosem   nakazuję ciszę w powietrzu. I po chwili wywołuje:  866, 866 jak mnie słyszysz, jak mnie słyszysz.   Głos brzmi monotonnie ale czuje się w nim zaniepokojenie.
To indeks Józka   Kabycza. Poleciał po mnie na takie samo ćwiczenie. Podchodzę do SSD. W   "budzie" kierownika lotów naprężone milczenie, słychać tylko monotonne   nawoływania innych radiostacji. Wszyscy w napięciu, z wytężonym słuchem   wpatrzeni w mały głośnik. Odpowie czy nie odpowie? Kierownik znowu wzywa:   - 866, 866 odpowiedz: jak mnie słyszysz... jak mnie słyszysz.   Robi się coraz dramatyczniej. Samolot, bez zbiorników dodatkowych ma   paliwa teoretycznie na 40 minut, a praktycznie na 35 minut lotu.   Cisza. Wtem głośnik zaskrzeczał:  - Słyszę was dobrze.   - Powiedz gdzie jesteś.     - Jestem nad kolejowym torem i rzeką.   Błyskawicznie błysnęło siedem mapników i palce drżąc ze zdenerwowania   zaczęły szukać na mapie torów i rzek.     - Stań w krąg - kierownik lotów stara się mówić bez emocji.     - O tu, chyba tu jest, albo tutaj - padają domysły.  - Wszystko jedno niech bierze kurs 290.     - 866, 866, dla ciebie kurs 290.   - Zrozumiałem - wyraźna odpowiedź z głośnika. Trochę ulgi i nadzieja,   może wszystko skończy się dobrze. Wszyscy teraz na zegar. Od meldunku   chronometrażysty, że 866 nie powrócił ze strefy minęło 15 minut.   Od chwili startu 30 minut. Paliwa na powrót powinno jeszcze wystarczyć.    - Melduj nad czym lecisz.   Cisza. Wiatr bębni tylko blaszanym dachem budy i pędzi obłoki. Cumulusy   zgęstniały i zakrywają połowę błękitu.     Rozdarł się jakiś radziecki radiopelengator:   - Wam priboj 280, wam priboj 280...   Cisza. Brak odpowiedzi. Gdyby szedł z kursem powinien już być, denerwuje   się któryś z pilotów. Wskazówki zegara niezauważalnie ale uparcie   przesuwają się, czas upływa. Już tylko na pięć minut lotu ma paliwa,   licząc najbardziej optymistycznie. A tu niebo puste. Rzadko tylko mkną   poszarpane obłoki. Dzwoni telefon. To z radiolokatora meldują, że   "złapali" samolot i prowadzą. Oczy wszystkich zabłysły nadzieją, chociaż   wyliczenie wskazuje, że już nie ma paliwa, nadzieja silniejsza. W   głośniku słychać rozkazy radiolokatora. Prowadzi jakiś samolot po kursie   jakby do nas, ale coś tu nie pasuje.   Mija 60 minut, paliwo musiało się skończyć, a ten leci. Nie, to   niemożliwe to nie może być Józek, ale...  łudzimy się, że jednak może...   Bardziej trzeźwi już wiedzą, że sprawa w jednym wyjaśniona, 866 nie   powróci do bazy. Lecz jeszcze są naiwni i wierzą, że coś stanie się wbrew   oczywistości. Rozwiewa ich złudzenia dopiero potężny Duglas, którego   radiolokator doprowadził na lotnisko. Wtedy alarm. Sanitarka, straż   pożarna, wozy awaryjne w gotowości czekają.   Ale dopiero po dwóch godzinach telefon. Józkowi nic się nie stało,   ale samolot rozbity. Lądował na brzuchu na zaoranym, miękkim polu i tylko   rozciął sobie skroń o lusterko. Wszyscy cieszymy się że żyje, a   najbardziej chyba on. Bo trzeba przeżyć ten ułamek sekundy już u bramy   wieczności, żeby potem zrozumieć radość życia z powrotu na ziemię. [38]   Nazajutrz narada personelu latającego z dowódcą naszego korpusu,    radzieckim generałem Czeremuchinem. Generał, gruby, czarny, o semickiej   czy raczej gruzińskiej drapieżnej twarzy, a Kabycz drobny, mniejszy od    Stojowskiego, z obandażowaną głową przed nim na baczność.    Rozchodzi się o to, że przed przymusowym lądowaniem Kabycz nie wypuścił   klap skrzydłowych (zakryłki). Kabycz jeszcze oszołomiony, z błędnym   trochę wzrokiem, tłumaczy że bał się, że po wypuszczeniu nie utrzyma   samolotu, trymer nie pomoże, i nosem uderzy w ziemię...    - No i ot tak, regulaminu nie wykonał, maszynu utracił - krzykiem   wylicza generał półprzytomnemu z podwójnego strachu Kabyczowi. W miarę   jak generał ryczy, Kabycz cały czas na baczność, zaczyna się chwiać,   blednie, wyraźnie zbliża się do granicy przytomności.   Zauważył widocznie to i generał bo kończy bez okruchu współczucia:     - Nu ot, wam za naruszenie regulaminu piat sutok.      - Lepiej bym się zabił - szepcze zmaltretowany Józek.   Teraz oczywiście trują jaja rejonem lotów. Rysujemy i rysujemy.    Egzaminy bez końca. Można oszaleć.    Zbliżają się święta. Wybieram się do Hali ale właściwie nie jestem   zaproszony, chyba że potraktuję jako zaproszenie powiedziane kiedyś w    trakcie czułego pocałunku, że mogę do niej przyjść o każdej porze.    Jeszcze zobaczę jak to się wszystko ułoży.

31.03.1953, wtorek.
Dzisiaj latałem na ataki. Namiastka tego co dla myśliwca jest   podstawowym zadaniem - walki powietrznej. Znajdujemy się w chwili   technicznego skoku, przełomu w lotnictwie porównywalnemu chyba do   zastąpienia żagli na statkach, maszynami parowymi. Samoloty z silnikami   tłokowymi zastępują z silnikami odrzutowymi. Wraz z nieporównywalnymi do   samolotów śmigłowych osiąganymi prędkościami i wysokościami ,   wypracowywane są nowe techniki pilotażu, taktyki, walki powietrznej,   prowadzenia orientacji etc. i tego wszystkiego co wiąże się z   eksploatacją.   W drugiej wojnie światowej, samoloty myśliwskie walczyły podobnie   jak średniowieczni rycerze. Po pierwszym uderzeniu w szyku (ławą), dalsza   walka wyglądała jak szereg pojedynków, w których żeby zwyciężyć - to   znaczy nie dać się zabić - należało się wykazać wyższym kunsztem techniki   pilotażu niż przeciwnik. Podczas takiej walki wykonywano najbardziej   skomplikowane akrobacje, niejednokrotnie na pograniczu sterowności, byle   tylko zaskoczyć przeciwnika, byle tylko "zajść w ogon".   Obecnie teoretycy twierdzą, że wobec ogromnych szybkości osiąganych   przez samoloty oraz śledzenia radarowego, ba nawet podobno wyposażania   samolotów w pokładowe radary, nie będzie wiązania się jak dotychczas   myśliwców w walki "kołowe" lecz atak składać się będzie: z naprowadzenia   przez stację naziemną, przechwycenia i odpalenia pocisków z dużej   odległości, nierzadko bez widoczności celu.   Na razie jesteśmy jednak w okresie przejściowym. Latamy na   samolotach niewiele wyprzedzających dotychczasowe śmigłowe i teoretycznie   uczymy się przyszłości ale w praktyce walczymy w "kółeczku", kto komu w   ogon...    W odróżnieniu od Jak 9, Jak 23 ma już celownik półautomatyczny. Celownik   sam uwzględnia poprawkę, wystarczy tylko opisać cel rombikami i trzymać   markę centralną przez trzy sekundy na celu.   Ale wbrew pozorom jest to bardzo trudne i wymaga dużej wprawy.   Szczególnie gdy różnica prędkości samolotów jest niewielka, a celowanie   ma odbywać się przy 1/4. Najgorsze to te trzy sekundy.   Dobrze się napociłem by w końcu trafić - fotokaemem. Manewru jednak   nie mam jeszcze opanowanego, ale najważniejsze, że ćwiczenie wykonane.   Reszty nauczę się w pułku. Byle by szybciej zakończyć program do   Wrocławia. Jak się uda wcześniej skończyć to może jaki urlop się złapie.   Przydałoby się bardzo z 15 dni. Ciekawe jak tam Kajtek żyje, ostatnio   nie pisze.     Najgorzej teraz, przed pierwszym. Pieniędzy nie mam, a w planie   zakupy: pantofle i rękawiczki skórkowe. Może jednak na święta do Haliny,   ale tak bez  zaproszenia ani listu? Nie lubię być natarczywym, ale to   chyba nie będzie narzucaniem się. Zresztą będę zwracał uwagę na   najmniejsze ruchy i jeśli wyczuję sytuację to albo, albo.

3.04.1953, piątek.
Skończyłem dzisiaj jeszcze raz czytać "Germinal" Zoli. I jeszcze    raz przepełniony jestem zachwytem i podziwem dla autora. Naprawdę trzeba   być niepospolitym pisarzem by przewidzieć i z taką wyrazistością i tak   malowniczo  przedstawić dzisiejszą rzeczywistość.   Pogoda śliczna. Ciepło, wiosna. Kończymy program. Drzewa nabrzmiałe   pąkami liści.

8.04.1953, środa.
A więc już po świętach. Podróż w tamtą stronę miałem fatalną.   Dotarłem do Zamościa dopiero na drugi wieczór po 28 godzinach jazdy.   Halina przyjęła nawet dosyć serdecznie, tak mi się wydawało, ale jakby   nie zauważyła, że byłem ponad dobę w drodze. Nie dała umyć się, ani   odpocząć, tylko zaraz jakaś zabawa, tańce. Później o dziwo, przyszli   Kajtek i Klituś. Klituś (Leszek Czerski) jest w demblińskiej szkole,   tylko na szkoleniu obsługi naziemnej, nielotnym. Wyrósł, zmężniał, jednym   słowem chłop jak dąb. Kajtek jeszcze bardziej wyłysiał, w wyleniałym   garniturze, staromodnym - chyba ojcowskim - kapeluszu wyglądał jeszcze   starzej niż dawniej. Ale najgorsze to to, że nie może pić. Siedział więc   smutny.     Ja z Haliną tańczyłem pomimo zmęczenia, ale coraz bardziej miałem   wszystkiego dość. Irytowało mnie wszystko, a oprócz zmęczenia, miałem    ciasne buty. Cisnęły niemiłosiernie i jak tu robić dobre miny. Później,   kiedy wszyscy poszli i zostałem sam w pokoju, mimo woli usłyszałem jak w   kuchni matka udzielała reprymendy Halinie. Mówiła bardzo głośno i   zorientowałem się, że ta mowa skierowana była do mnie, bo z córeczką już   zdaje się wcześniej się rozmówiła.   - Co ona wyprawia - wykrzykiwała matka. Czemu mi nie powiedziała, żebym   sobie poszedł. Czyż nie widzi, że jestem komunistą i do kościoła nie chodzę, a do tego   wariatem i pijakiem.  Naturalnie strasznie mnie to zdenerwowało, bo któż by spokojnie    mógł znieść takie oszczerstwo. Żebym miał broń przy sobie, to nie wiem co   by się stało. Chciałem zaraz wyjść, i to zdaje się byłoby   najstosowniejszym, ale człowiek nieraz postępuje wbrew rozsądkowi. Tak i   wtedy się stało. Pod wpływem próśb Haliny zostałem jeszcze parę godzin.   Rozstaliśmy się dobrze, ale małżeństwo rozpłynęło się w przestrzeni   jak kropla oleju w morzu. Zdaje się, że z tej mąki nie będzie chleba.   Okazało się, że nie wystarczy w życiu czegoś chcieć i kochać. Trzeba   jeszcze mieć szczęście, którego ja niestety nie mam.   Aż śmiać mi się chce i płakać. Ja, który na każde skinienie mógłbym   mieć kilkanaście kobiet, nie wspominając nawet o małżeństwie, tu chcę i   kocham i oddaję wszystko i nic. Niestety nie pierwszy to raz, świat   wydaje mi się inny niż jest. Cóż zrobić, dziwne są losy i koleje istnień   ludzkich na tym świecie. Czas pokaże. Jeszcze będzie żałować, ale będzie   za późno. Zobaczymy.   Obserwuję swoje życie i stwierdzam, że za dużo miejsca zajmuje w nim   zupełnie nowy pierwiastek jakim jest miłość i to w najczystszym tego   słowa znaczeniu. Stałem się bardzo kochliwy. Ciekawe czy będą to lekkie   epizody zakończone happy endem, czy tragedia klasyczna. Ale nie bądźmy za   niecierpliwi. Nie zaglądajmy w nierozcięte kartki czasu, same w   odpowiedniej chwili się otworzą.   Wracając spotkałem w pociągu Stasia Wronę. Dostał już drugą   gwiazdkę (po promocji był chorążym) i wracał od żony z Lublina. Natomiast   w poczekalni dworcowej w Warszawie spotkałem Czajkowskiego. Został   dowódcą klucza po aresztowaniu Łudojcza. Tego samego , który po locie ze   mną kazał "rudaskowi "dalej szkolić. Opowiadał o moich kolegach którzy   pozostali w szkole. Szczególnie interesował mnie mój druh z nocnych   wypraw do   Tomaszowa Mazowieckiego, Józek Grasela. Podobno kończy program i niedługo   promocja. Tylko trochę dziwne, że kończy tak już od roku i nie może   skończyć. [39]
 

 9.04.1953, czwartek.
Dzisiaj do tamtego świata przeniósł się Tadek Chudzik. Ubył drugi z   naszej grupy. Poleciał normalnie na trasę.    Zgubił się z prowadzącym i lądował przymusowo. [40] Przed lądowaniem    chciał na niedużej wysokości zrzucić zbiorniki. Jeden odpadł, drugi   został pod skrzydłem. Samolot zrobił pół zwitki korkociągu i wyrżnął w   ziemię. Z samolotu trochę blaszek, a z Tadzia kawałek ręki. Worek   uzupełniono ziemią. Bardzo głupio, przed chwilą był na starcie, śmiał   się.   Jeszcze żalił się mnie, że nie zdążył na "Litkę", do lotu do Warszawy,   miał tam dziewczynę, a za chwilę już nie żyje. Dziko jakoś. A najgorzej,   że wszystko idzie dalej jakby nic się nie stało. Ot, był przed chwilą, a   już go nie ma. Normalnie. Ale wielka szkoda, że go nie ma. Taki dobry   chłopak, chciał się żenić, a tu go nie ma.     Nastrój hierowy. Nawet noc czarna, żałobna, bez gwiazd.   Radio w sali wyłączyliśmy na żałobę. Panuje smętna cisza, ale cóż można   zrobić? Szkoda jego matki, narzeczonej, ale najbardziej "kwadratusa   tangiego". Bardzo pusto na sali.

10.04.1953, piątek.
Dzisiaj naturalnie lotów nie ma, pomimo że pogoda znośna. Wszyscy   chodzą podenerwowani. Z samego rana jeszcze na łóżkach wybuchła kłótnia,   o to jak się który i gdzie zabił, później o wstawanie. Kłócili się   wszyscy aż do śniadania. Potem Wacek Błaszczyński ubrał się w płaszcz, a   reszta w skóry i znowu kłótnia. (Umundurowanie grupy musi być jednakowe).   W nocy okropny sen. Śnił mi się Jaros w którego pośladkach    białe robaki drążyły korytarze. Coś okropnego, myślałem że zwymiotuję we   śnie. Najgorzej przestraszył się Majkut, któremu śnił się Tadzik.    Chłopak ze strachu aż się spocił i krzykiem obudził wszystkich.    A wiara trzyma się jak to wiara. Zaczynają się niecierpliwić, że   urlopy przepadną. Niektórzy twierdzą, a najgłośniej propaguje to   Kajetańczyk, że trzeba użyć życia póki się da. Trzeba życie czerpać pełną   garścią, bo kto wie czy jutro człowiek będzie istnieć.   Jakoś głupio mi się to wszystko pisze. Piszę to wprawdzie dla siebie, ale   zawsze przyjemniej gdy...     Jadąc niedawno w wagonie przysłuchiwałem się dyskusji na temat   wolnej woli człowieka. Jeden mężczyzna, blondyn o małej, spłaszczonej   głowie twierdził, że człowiek wolnej woli nie ma, jest tylko świadomość   konieczności. Drugi natomiast, typ zupełnie przeciwstawny, brunet o   falującej czuprynie, rzadkich zepsutych zębach i twarzy szlachetnego   szympansa, sprzeciwiał się. Mówił, że wobec tego człowiek nie powinien   odpowiadać przed sądem, lub że go można osądzić zaraz po urodzeniu.   Naturalnie była to czystej wody metafizyka, i ja osobiście nie zgadzałem   się ani z jednym ani z drugim. Jak "wolnej woli" nie ma to skąd to   pojęcie. Trzeba je w ogóle wyrugować z naszego języka. Wiadomo, że nie ma   skutku bez przyczyny, ale są różne grupy przyczyn, między którymi   człowiek może wybierać. I to właśnie ja bym nazwał wolną wolą.   Siedziałem jednak cicho ze względu na mundur. Wdając się w dyskusję zaraz   by na mnie naskoczyli. Bo wiadomo oficer, to w głowie wiadro wody w   którym pływa dialektyka marksistowsko-leninowska, a słysząc ich uczone   cytaty łatwo mogli mnie ośmieszyć. Tak toczy się światek - napisał pod   tym tytułem Boy świetny zbiór esejów. A ja? Nic nie napisałem i wątpliwa   nadzieja bym cokolwiek napisał.

13.04.1953, poniedziałek.
Wczoraj chowaliśmy Tadzia na cmentarzu w Poznaniu, na Cytadeli.    Dzień pogodny. Przyjechała narzeczona z Warszawy, średniego wzrostu,   szczupła blondynka, zakryta gęstą, czarna woalką i matka, która nie miała   już siły wejść na wzgórze, gdzie czekał grób. A może chciała potem sama   przyjść do syna? Kiedy spuszczano trumnę do dołu, cmentarną ciszę   przerywały ostrym trzaskiem salwy. Potem płacz i tylko z wysoka, gdzieś z   głębokiego błękitu, warkot jakiegoś zabłąkanego samolotu. Spłakaliśmy się   wszyscy jak bobry. Ach, smutne życie. Staliśmy długo, wpatrzeni w krzyż   ze śmigłem, nie bardzo wierząc, że to rzeczywistość. Wydawało się, że to   scena do filmu i Tadzio zaraz wyjdzie zza drzew... Pozostało mi dwa    zdjęcia: osobiste z dedykacją i z nad grobu naszej kurczącej się grupki.

14.04.1953, wtorek.
Rajdy po knajpach. Przedwczoraj poznałem wspaniałą SD. Zaprosiłem   do lokalu i zabrakło pieniędzy. Nieprzyjemna sytuacja, ale szczęściem    miałem zegarek, dałem w zastaw - pierwszy raz w życiu. Teraz pożyczam    żeby wykupić. Wczoraj spotkałem Lesińskiego z żoną. Korta podobno jest w   Bydgoszczy, Stary Żużel. Szkoda tylko, że nie miał jego adresu.    Wczorajszy wieczór piękny. Gwiazdy, cisza, ciepło. Byliśmy z SD nad   Wartą. Nie spodziewałem się takiego bogactwa intelektualnego. Świetny z   niej towarzysz. Ucięliśmy sobie dyskusyjkę filozoficzną, jak zwykle gdy   są gwiazdy. Później musieliśmy się rozstać. Byłem bardzo zmęczony, już   trzecia noc niedospana. Najgorzej trapi mnie brak pieniędzy i ciasne   buty. Ale człowiek musi wytrzymać. Lotów jeszcze nie ma i nie wiadomo   kiedy się zaczną. Zobaczymy.

18.04.1953, sobota.
Dzisiaj lotów nie ma. Odpoczynek. Wczoraj strzelaliśmy z   foto-kaemu. Tak sobie wypadło. Dziś pogoda świetna, człowiek ma całą    niedzielę wolną ale nie ma gdzie pójść.    Gienek zrobił wczoraj przelot i zarobił dwa dni paki, ale na szczęście w   nieszczęściu nie było miejsca w pierdlu (naturalnie oficerskim). Jakoś mu   się znowu nie wiedzie, od kiedy zdał egzaminy. Jest siódma rano i nie mam   co robić. Cała sobota wolna ale gdzie człowiek pójdzie? Żeby chociaż    pieniądze mieć. Pocieszam się, że gdy dostaniemy urlopy to pieniądze będą   za wyżywienie. Grunt, że do końca programu pozostało najwyżej dwa dni    lotne.

20.04.1953, poniedziałek.
W dalszym ciągu bez zmian. W sobotę byłem na zabawie, właściwie   to Jurkiewicz zaciągnął. Pierwszy raz w Poznaniu nie na dancingu ale na   zabawie. Ot taka sobie tania zabawa. Bawiłem się dość dobrze, mieliśmy   loże na wysokości pierwszego piętra i pomimo, że nie mieliśmy pieniędzy   powodzenie było ogromne. Miałem do wyboru aż trzy. Brunetkę, blondynkę,   szatynkę, każda przystojna i inny typ urody. Ale co, że jeszcze mi po   głowie Halina się kręci, tak że nie wybrałem żadnej. Ale tak naprawdę   trudno   było mi się oprzeć blondynce Steni, która na każdym kroku dokumentowała,   że jest samodzielna i prawie gwałtem ciągnęła bym odwiózł ją do domu. W   rezultacie odwiozłem taksówką, ale nic ponadto. Naprawdę.    Napisałem list do Haliny z myślą, że wreszcie wyjaśni się nasza   sprawa. Z dawnych kolegów to Kajtek "zdradził", nagadał niestworzonych    rzeczy. A tu w wojsku niestety też wszystko wredne. Nic   bezinteresowności. Od ciebie by brali ale sami dla ciebie ani odrobiny   nie zrobią.   Po skończeniu programu mamy dostać urlop. Ciekawy jestem jaką minę   będzie miał Kajtek, kiedy przyjadę. Pewnie znowu coś na mnie nagadał, ale   teraz to wszystko zdemaskuję. Dni teraz pogodne. Horyzont wieczorem   różowy na pogodę, dymy leniwie się snują. Loty już się kończą i jak   dobrze pójdzie to jedno tylko strzelanie do ziemi i program skończę. Byle   by to strzelanie wykonać. Właściwie to nic trudnego, tylko ten celownik   tak ucieka, ale może jakoś uda się. (Rysunek: Jak 23 w nurkowaniu strzela   do celu naziemnego.)
do 05pw
 
 

 Józek pozosta? .