odc 2.
 W tym czasie PKWN, powołany zresztą w ZSRR, dla pokazania  swojej popularności i poparcia, jakie rzekomo ma wśród mas, zarządził  referendum. Powszechne głosowanie, z którego miało wynikać... no właśnie  co? Miało nie wynikać, ale posłużyć - frekwencja głosujących miała być  dowodem poparcia PKWN przez naród.  Pytania referendum brzmiały:
1. Czy jesteś za granicą na Odrze i Nysie? - Tak jak byśmy mogli coś  zmienić, albo mieli jakąkolwiek możliwość wyboru - oddać 110.000 km kw. na  wschodzie, w tym ziemie lwowskie, łuckie od lat polskie, czy iść na  zachód. A w ogóle dlaczego takie przewrotne pytanie. Nam, którzyśmy pomimo  rozbioru naszego państwa przez Stalina i Hitlera, zwycięskiej koalicji  walczyli z Niemcami przez sześć lat bez przerwy, ma zostać zabrane  110.000 km2. Dlaczego mieliśmy tracić na rzecz ZSRR całe karpackie  zagłębie naftowe, nie mówiąc już o innych bogactwach naturalnych. O tym  w ogóle się w referendum nie wspominało. Bo było ustalone przez komunistów w  interesie Rosji.
2. Czy jesteś za reformą rolną? - Reforma była już przeprowadzona, majątki  rozparcelowane, tak, że pytanie było bezprzedmiotowe. Jego obłuda polegała  jednak na czymś innym. Na tym, że za cztery lata miało nastąpić odbieranie  nadanej ziemi i tworzenie tzw. spółdzielni produkcyjnych, odpowiednika  ruskich "kołchozów".
3. Czy jesteś za zniesieniem, senatu? - To pytanie również było już bez  znaczenia, bowiem powstające instytucje, jak je tam zwał, czy Rada  Państwa, Sejm, czy jakie tam inne jeszcze, są to tylko hasła - omamy. W  rzeczywistości w socjalizmie zasiadają w nich wyznaczeni poplecznicy  głównych hersztów sprawujących władzę. Firmują oni tylko przed obcymi  państwami socjalistyczną praworządność.
 Ale te wszystkie refleksje to mogę sobie teraz pisać,  po latach doświadczeń. Wtedy ludzie byli dosłownie otumanieni, a samo  dyskutowanie na temat wątpliwości, w związku z referendum, było bardzo  niebezpieczne. Tacy "filozofowie", wrogowie ludu, jak ich określano w  prasie,  ginęli bez śladu. Czas był niespokojny, szalał terror, a jednak ludzie mieli  nadzieję, że lada moment, lada dzień, komuna się rozleci. Nadzieję tą  podtrzymywały jeszcze zachodnie radiostacje, stwarzające swoimi audycjami  atmosferę tymczasowości i wrażenie, że trzecia wojna wisi na włosku, że  jest tuż tuż.  Być może obudzimy się któregoś ranka, a tu za oknem Amerykanie, hurra!
Ludzie widzieli oznaki słabnięcia komuny nawet w tym, że Mikołajczyk  powrócił do kraju. Alianci zachodni "pokojowo" przywracali "demokrację i  suwerenność" w Polsce.  Kupieckim sposobem wytargowali u sowietów wicepremierostwo w rządzie dla  Mikołajczyka w zamian za oficjalne uznanie rządu komunistycznego jako  legalnego rządu "jedności narodowej".  Następnym krokiem według  anglosasów miały być wybory do Sejmu: wolne,  powszechne, tajne. Stalin przymrużył swoje bandyckie oczka i pyknął z  uśmiechem z fajki. Durne te kupce, ale wiadomo, kapitaliści, pieniądze im  rozum zabierają.  Nie darmo Lenin powiedział, że jeśli korzystnie, to każdy z nich  sznur  sprzeda, choćby  miano go na nim powiesić.
Na razie jednak - do "wyborów" - pozwolono Mikołajczykowi założyć legalne,  chłopskie stronnictwo PSL, a nawet wydawać swoją "Gazetę Ludową", jednym  słowem prowadzić działalność... Ale cóż to była za działalność! Co  dzielniejszych działaczy UB. aresztowało bez skrupułów tak, że strach  paraliżował pozostałych.  Zaraz też utworzono Stronnictwo Ludowe, sojusznika PPR, z gazetą Zielonym  Sztandarem,  a Gazetę Ludową obstawiono taką cenzurą, że właściwie nie  było co w niej czytać. Więcej białych plam niż tekstu. Tak, że trzeźwo  patrząc nie można było mieć wątpliwości kto ma władzę, ale ludzie mieli  nadzieję...  Wszyscy wzdychali, aby do wyborów...  Zresztą wiara w Amerykanów była tak powszechna, że niejeden mówił mamie:
- Pani, po co chłopakowi czas marnować, męczyć go,  po co się uczyć,  przecież i tak nie skończy, bo lada dzień wszystko się rozleci...  Lepiej dorywczo coś złapać, ot, trochę grosza zarobić, aby na teraz, a po  wojnie...
Mama jednak widziała swoje. Komuna nie komuna, a żyć trzeba. A z czego?  Rodziny żadnej, tata nie wraca - ostatni jego ślad, to pocztówka z końca  1939 roku z obozu w Ostaszkowie.  Akowcy, z którymi działała wybici lub wymarli po "ubeckich śledztwach",  więc jedyna nadzieja we mnie, w mojej pracy. Ale praca pracy nie równa.  Czemuż mam być jakimś wyrobnikiem bez wykształcenia, mało zarabiać i  przeżywać ciągłe upokorzenia?  Mama  zaznała tego, własnym cierpieniem. Nie chce żebym miał życie podobne  więc, więc tylko  uczyć się.

 Przy końcu sierpnia  1946. pojechałem do Zamościa do  Gimnazjum Ogólnokształcącego in. Hetmana Jana Zamojskiego na egzamin  eksternistyczny do trzeciej klasy gimnazjum. Wiozłem z sobą pismo od  Profesora w którym było pięknie wykaligrafowane rondówką, że  pobierałem nauki u profesora Bojarskiego i jestem przygotowany do dalszego  uczenia się w gimnazjum w klasie trzeciej. Byłem jedynym kandydatem na egzamin do tej klasy i kiedy podałem samemu  dyrektorowi Bojarczukowi pismo od prof. Bojarskiego, ten przeczytał,  uśmiechnął się i egzaminu nie było. Zostałem zapisany do trzeciej "D".  Budynek gimnazjum, zbudowany  przez Hetmana - założyciela, w  XVI był  ogromnym, jednopiętrowym czworobokiem, wewnątrz którego znajdował  się obszerny dziedziniec.  Budynek przedzielony był wewnątrz ściankami,  cienkimi, (dziedziniec nie)  na dwie połowy, żeńską i męską. Dziedziniec był wspólny, ale w  dni nauki  drzwi były zamknięte  i  o kontaktach z dziewczynami  nie było co marzyć. Same chłopaki. Po pięćdziesięciu w klasie i to w wieku  opóźnionym przez wojnę - dwudziestoletnie dryblasy. Podczas okupacji  średnie szkoły były zlikwidowane i zagęszczony "mój rocznik" doszedł  akurat do trzeciej.
 Klas trzecich więc było pięć. Od A do E. Szkoła  zresztą w ogóle pękała w szwach. Nie sprzyjało to nauce, a do tego  mieszkanie... Żeby było taniej, wynająłem wspólny pokój z dwoma, też ze  Zwierzyńca. Wackiem Polepą i Józkiem Kuczmowskim. Obaj, dużo (trzy lata) starsi ode mnie chodzili do  popołudniówki, szkoły dla dorosłych. Miało to swoje dobre strony, bo po  południu byłem sam, ale to tylko tak, teoretycznie. Praktycznie wracali  koło szóstej, a że nie musieli rano wstawać, bałaganili do pierwszej w  nocy. A jeszcze kiedy niedługo po rozpoczęciu roku szkolnego Wacek  zakochał się w jednej młodziutkiej  siksie  z drugiej klasy  gimnazjum  dziennego, wtedy już zupełnie o nauce nie miałem co myśleć.  Tej małej tak się spodobały zabawy łóżkowe z Wackiem, że wcale z niego nie  chciała wychodzić. Przychodzę  nieraz ze szkoły, a ci leżą... Diabli mnie  brali.  Dobrze, że pan Bojarski tak mnie naładował wiadomościami, że starczyło  wyciągać tylko z pamięci, by tą troję z plusem dostać. Gorzej było z  łaciną. Gimnazjum uczyło według programu przedwojennego, cztery  klasy gimnazjum, mała matura i było się prawie inteligentem. W każdym bądź  razie miało się to średnie wykształcenie i można było do urzędu albo na  oficera.  Tylko na studia uniwersyteckie  trzeba było jeszcze dwa lata uczyć się w   liceum i zdać dużą maturę. Wtedy już miało się tzw. cenzus i było  już   pełnym inteligentem, przynajmniej w  powiecie.
 Trzecia "D" była klasą specjalnie utworzoną dla tych, którzy  przez poprzednie lata nie zetknęli z łaciną. Dla  klasy więc ustalono przyspieszony program nauki łaciny. Chodziło o to, żeby po  czwartej klasie, małej maturze, szanse  były wyrównane i każdy mógł bez  przeszkód  kontynuować dalszą naukę. Ale krążyły już pogłoski o likwidacji  łaciny w niektórych liceach i na wyższych uczelniach. Spodziewałem się,  że w takiej sytuacji łacina zostanie  potraktowana ulgowo, według indywidualnej ochoty. Chcesz, to się ucz, a  nie to nie, pies z tobą tańcował.
 Nasza łacinniczka jednak  rozumiała inaczej swoje - jak mówiła -  posłannictwo.  "Kto nie uczy się łaciny ten szuka łatwizny życiowej, a łatwizną niczego  się nie osiągnie, zarówno dla siebie  jak i dla społeczeństwa, tylko  sumienną pracą" - rozpoczynała lekcję ulubionym zadaniem.  I zaraz po tym dla przykładu piękności  języka, recytowała z Wergiliusza:  "Aurea..."  Z zamkniętymi   oczami, sucha, ze staropanieńską, ściągniętą zachwytem  subtelną twarzyczką, przenosiła się na pola Arkadii, gdzie być może  flirtowała z Owidiuszem, Petrarką, Horacym...  Ale trwało to zwykle  krótko.  Stanowczo za krótko, bo pozostawało jej  jeszcze wiele czasu by  zatruwać nam życie, a szczególnie mnie.  Ratowałem się jak mogłem brykami, chyłkiem przemykając z lekcji na lekcję  aby do końca roku.  Nigdy mi do głowy nawet nie przyszło marnować swój  osiemnastoletni czas na jakiś tam martwy język.  Wystarczy, uważałem,  że uczę się jeszcze dwóch współczesnych, żywych: angielskiego i rosyjskiego.
 Angielskiego uczył pan Dragan. Nieduży, szczupły, trzymający  się prosto, jakby  kij połknął. W  battledressie, wyglądał jak typowy  angielski oficer z filmu, brakowało mu tylko służbowej trzcinki pod pachą.  Pan Dragan na drobnym tułowiu nosił jeszcze drobniejszą główkę, z  suchą,  pomarszczoną, nieruchomą twarzyczką - bardzo przypominającą główkę  żółwia. Lekcje prowadził spacerując po klasie, krokiem sztywnym,  odmierzonym, cedząc z ledwo uchylonych warg pojedyncze wyrazy. Nawet jeśli  mówił po polsku, to z charakterystycznym dla anglosasów gardłowym  podźwiękiem tak, że nikt nie mógł mieć wątpliwości, że to mówi Anglik.  Początkowo śmieszył nas jego sposób mówienia, jakby odgłos gulgotania  dławiącego się gąsiora. Potem jednak, kiedy poszła fama, że podczas wojny skończył  Oxford, słuchaliśmy z podziwem i nabożeństwem. Było to bowiem gulgotanie  oxfordzkie.  Pan Dragan wobec braku podręczników wykorzystywał do nauki angielskie gazety i tygodniki.  Zaopatrywaliśmy się w nie w sklepiku na rogu podcieni u pana Obsta. Były  tam  lody, ciastka, guma do żucia i zawsze był duży wybór europejskiej  prasy po przystępnych cenach. Nauka polegała na tłumaczeniu wybranego  tekstu lub formułowaniu ogłoszeń.  Treść artykułów "nieocenzurowanych" czy ogłoszeń nie z tego świata,  budziła taką ciekawość, że sam nie wiem kiedy, zupełnie dobrze opanowałem  gazetowy angielski. Moje ambicje szły jednak dalej. Pewnego razu  przetłumaczyłem wierszyk z Life'u. Długo wahałem się czy pokazać to  tłumaczenie panu Draganowi. Był taki nieprzystępny, rzeczowy, aż do  przesady. A jedynymi słowami, których używał do "dialogu" z uczniami były:  dwója, trója (innych stopni nie stawiał) lub "stop speaking boys". Na przykład, grzecznie wysłuchiwał usprawiedliwień w  rodzaju: szwagier wczoraj przyjechał i przywiózł pół litra bimbru - a  kiedy delikwent widział, że pan Dragan nie reaguje, dodawał z nadzieją  zrozumienia - z cukru panie psorze, z cukru...  Pan Dragan milczał. Dopiero upewniwszy się,  że tamten już więcej nie ma  nic do powiedzenia  lapidarnie cedził: nie ma związku - dwója.  Sprawiedliwym był w ocenie, to prawda, ale jednocześnie takim suchym  nieżyciowym, bez serca, nie lubiliśmy go.  Dlatego z duszą na ramieniu odczytywałem moje tłumaczenie wiersza. Było to  wolne, poetyckie tłumaczenie. Stał wyprostowany, z wzrokiem utkwionym  gdzieś w siną dal, obok mojej ławki i ani jeden muskuł nie drgnął mu na  suchej twarzyczce. Kiedy skończyłem chwilę milczał, aż gdzieś z końca  klasy dało się słyszeć "przyjazne" prośby o łaskę dla mnie "pana psora", bo widocznie jeszcze nie zdążyłem wytrzeźwieć po nocy...itp. Pan Dragan nie zważał jednak na nic. Stał i milczał. W końcu  zakołysał się na sztywnych nogach. Z pięt na palce i z powrotem.  Energicznie zwrócił głowę w moją stronę, jak żołnierz na komendę i o  dziwo, zmarszczki twarzy poruszyły się i ułożyły w coś, co chyba miało być  uśmiechem, bo pierwszy raz w jego oczkach pojawiło się coś więcej niż  chłodny, beznamiętny blask. Wolno, z trudem wydychając słowa, jakby każde z nich miało  być ostatnim, wycedził:
- Bezpodstawne byłoby twierdzenie, że jest pan  pozbawiony zdolności lingwistycznych. Po czym zrobił ponowny zwrot głową do  poprzedniej pozycji i odmierzonym krokiem odmaszerował.
 Czas pokazał, że opinia klasy o panu Draganie była bardzo krzywdząca. W  roku 1948 (byłem już wtedy w innej szkole) doszły mnie szeptane  wiadomości: jedna,  że pan Dragan został aresztowany, inna,  że pan Dragan  uciekł za granicę. W końcu nigdy się nie dowiedziałem,  która z nich była  prawdziwa. Nie było zbyt bezpiecznie dowiadywać się o los tego kim  zainteresowało się UB.  I tak pan Dragan został w pamięci: surowy, sztywny, w świetle dopasowanym  beatlledresie z... trzcinką pod pachą angielski dżentelmen.
 Inaczej było z rosyjskim. ten język budził wewnętrzną nie  tylko niechęć lecz zwykłą nienawiść. W ostatnich  latach ludzie nim  mówiący wyrządzili tyle krzywdy naszemu narodowi i niektórym z naszej  klasy osobiście, że najchętniej byśmy wcale go nie słuchali. Był jednak  przedmiotem obowiązkowym i trzeba było mieć stopień na świadectwie. Z  pomocą naszemu lekceważeniu przychodziła pozorna łatwość. Łatwość  zrozumienia tak, że zawsze można było przed lekcją liczyć na to, że jakoś  to będzie.  Nie wiem czy w latach następnych oddziaływały na  jego naukę podobne czynniki, ale fakt faktem, że spotykałem uczących się  przez czternaście lat, a nie znających rosyjskiego. Czternaście lat nauki  łatwego języka... i nic. Nie wydaje się, że był to wynik jedynie zwykłego  lenistwa.
 Rosyjskiego uczyła   pani hrabina Jackiewiczowa, nazywana  naturalnie jak wszyscy nauczyciele rosyjskiego "Bukwą".  Dojrzała, pełna,  rozłożysta kobieta, o mijającej już co prawda ale niepospolitej urodzie i  wykwintnych manierach. Dama w każdym calu. Traktowała nas z góry, ale bez  pogardliwej wyższości. Trochę tak jak matka nierozumne dzieci. Sama  zresztą miała dwóch synów, słynnych intelektualistów, którzy zaczynali  współtworzyć powojenną kulturę. Lekcje były bardzo przyjemne, a było jeszcze przyjemniej,  kiedy udało się wywołać u pani hrabiny nostalgię za minionym czasem.  Wtedy Pani hrabina, pięknym melodyjnym głosem przenosiła nas w świat  swojej młodości (przed pierwszą wojną światową) gdzie mknęło się "trojką"  po rozległych stepach Ukrainy, jeździło do kurortów na Krym i piło  szampana kryształowymi kielichami. Płynęły barwne opowieści, o bardzo  ciekawych, a egzotycznych dla nas krajach i życiu. Oczy pani hrabiny  zachodziły mgłą, a my o dziwo, czterdziestu kilku prawie dorosłych byków, siedzieliśmy w ciszy tak zasłuchani, i zaczarowani,  że z żalem słuchaliśmy  dzwonka na przerwę.
 Ze "wschodu" była również pani Zosia, młoda matematyczka. Ta  po prostu "śpiewała" wielomianami. Niewiele starsza od nas, a przy tym o  ładnej, gładkiej buzi, której mleczną cerę co chwila pokrywał piękny  rumieniec.  Zosia, tak ją powszechnie nazywano, przez jakiś czas darzyła mnie  szczególną sympatią. Z matematyką nie miałem wtedy trudności. Byłem jednak  głupim szczeniakiem. Ubzdurałem sobie, że sympatia wypływa z  zainteresowania moją męskością i nie wiedziałem jak mam się zachować. Było  to krępujące i żenujące. Do tego drwiny kolegów wyprowadzały mnie zupełnie  z równowagi i wbrew temu co czułem głęboko w sercu, gdzie schowane było,  nawet przed samym sobą, utajone uczucie do tej piwnookiej matematyczki,  stałem się opryskliwy, wręcz ordynarny. Bolało mnie to bardzo i chwilami, po takim "wyskoku" gotowy  byłem rozpłakać się z żalu, ale nie bardzo potrafiłem znaleźć wyjście, po  prostu nie umiałem się zachować...
 Oj, byłem wtedy jeszcze wielkim szczeniakiem, a Zosia musiała też jeszcze  mieć w sobie dużo z "kozy", bo zaczęła się mścić. Na szczęście to, co  "włożył mi do głowy" pan Bojarski wystarczyło, by na koniec roku wyjść  "rozejmowo" z tej walki. To znaczy obroniłem trójkę.
 Przyrody i zoologii uczył sędziwy pan Müller, założyciel  pierwszego i jedynego w Polsce szkolnego ogrodu zoologicznego. Podczas  okupacji pan Müller miał duże kłopoty przez swoje nazwisko. Niemcy nawet z  powodu odmowy podpisania przez niego volkslisty zesłali go do obozu, z  którego jednak szczęśliwie po wojnie powrócił. Większość lekcji  odbywaliśmy w ZOO i były to piękne, niezapomniane chwile. Oglądając  zwierzęta, nieraz pomagając personelowi w pracach gospodarczych,  jednocześnie chłonęliśmy wiadomości o świecie zwierząt. Bez specjalnego  trudu, nie wiadomo kiedy okazywało się, że mamy materiał opanowany na  dechę... Stopnie zresztą każdy wystawiał sobie sam bo - jak twierdził pan  Müller - nikt lepiej  nie zna siebie, od siebie samego. Poczciwy pan  Müller.
 Z językiem polskim była zupełna frajda. Pełna tolerancja.  Pan profesor nie przeszkadzał nam, my ze swej strony też staraliśmy się  szanować jego spokój. Wyglądało to mniej więcej tak. Po dzwonku wtaczał  się do klasy zwalisty chłop, z metr dziewięćdziesiąt pięć  wzrostu i sto  dwadzieścia kilo żywej wagi. Siadał za katedrą i wskazywał palcem na  pierwszego z brzegu.
- Powiedz baranku, co to takiego  pozytywizm. Wywołany zazwyczaj coś tam  bąkał, nawet nie starając się nadawać sensu swojej wypowiedzi, bo wiedział,  że nie zmieni to scenariusza profesora, który zawsze był taki sam.   Po kilku zdaniach profesor machał ręką.
- Siadaj, głupku  - rozkazywał niezmiernie znużonym głosem.
Po czym patrzył  przez chwile sennie  po klasie, podpierał olbrzymią, siwą głowę ręką i  zamykał oczy. Był to znak, że każdy może zająć się tym co lubi. Najwięcej  było zwolenników cymbergaja, ale byli też i "gołębiarze". Jedni grali,  drudzy puszczali papierowe gołębie, a wszystko odbywało się przy rosnącym hałasie, aż prowadzący w sąsiedztwie lekcje przysyłali dyżurnych z prośbą o ciszę.  Naszemu profesorowi to jednak nie przeszkadzało. Drzemał niewzruszenie z  tak rozkoszną miną, że było chyba prawdą,  że ma trzy kochanki. Po  jednej przypuszczalnie by tak nie spał. Kiedy zaś przypadkiem się zdarzyło się, że "gołąb" uderzył w  pooraną zmarszczkami głowę, bywało że przebudzał się i z dobrotliwym  uśmiechem groził palcem. I to było wszystko, na ile starczyło mu energii.  Zasypiał zaraz od nowa. Jednym słowem na polskim fajnie spędzaliśmy czas, który,  gdybyśmy może pomyśleli o przyszłej nauce,  przestałby się  wydawać takim fajnym. Lecz którego ucznia w szkole,  nawet osiemnasto czy  dwudziestoletniego,  myśli sięgają dalej niż końca szkolnego roku. A  frajdy wolnej lekcji nic nie jest w stanie zastąpić.
 Uczymy się również religii. Tu ulgówki nie ma. Katecheta - zakonnik, postawnej postury, z krótko ostrzyżoną, okrągłą głową,  przypominał bardziej zapaśnika niż braciszka z klasztoru. Głęboki bas,  rubaszny śmiech i zamaszyste ruchy, wrażenie to jeszcze potęgowały. O  istocie wiary raczej się nie mówiło. Była bezdyskusyjną oczywistością. Za  to historię kościoła trzeba było kuć na pamięć.  Daty soborów i co na którym, od początku do końca i na odwrót, a także na  wyrywki. Człowiek się plątał, mieszał, a katecheta stawał przed nim,  wypinał brzuch i wbijał świdrujący wzrok.
- Co to basałyku, religii uczyć ci się nie chce? Jak zwierz chcesz żyć?  Jak komunista? No to ja diabła z ciebie wypędzę. Rękę odchylał do tyłu i  skórzanym paskiem na którym zamiast dewizki nosił zegarek, trzepał po  ramieniu. Odbywało się to niby żartem, ale siłę miał i jak trzepnął to i  przez marynarkę się czuło, a nieraz i o ucho zawadził... Lepiej było się  uczyć...

 Był to dziwny czas. W szkole byliśmy potulnymi uczniami, a  poza nią doświadczonymi dwudziestolatkami, którzy już z niejednego pieca  chleb jedli. Szczególnie jeśli chodziło o doświadczenie z bronią. Niejeden  nosił "kawał żelaza" za paskiem, dla fasonu, ale nie tylko. Wokół wrzało  burzliwe życie. Trwały walki w Bieszczadach z Ukraińcami, NKWD i rodzime  UB polowało też coraz śmielej na pozostałych, niearesztowanych akowców.  Co gorliwsi denuncjatorzy partyjni też połykali kulki, jednym słowem gwałt  powszechny. Podstawy moralne łamały się, tracono rozpoznanie co słuszne,  sprawiedliwe, a co nie. Bywało, że uczniowie wieczorem przychodzili "po  prośbie" do profesorów o poprawienie stopni. Poprawiali, bo przecież tak  łatwo nacisnąć spust parabelki czy Visa.
 Do więzienia zaczęto zwozić ukraińskich jeńców z band UPA.  Przez ażurową bramę oglądaliśmy zarośniętych, obszarpanych, brudnych,  czekających na śmierć. Mimo woli nasuwała się refleksja, jak szybko  człowiek zatraca zewnętrzne cechy człowieczeństwa, upodabnia się do  zwierzęcia, do archetypu przestępcy. Wystarczy nie myć się przez kilka  dni, nie golić i być ubranym w brudne, poszarpane gałgany.  Jeńcy siedzieli w kucki, powiązani, w milczeniu, z niewidzącym niczego  wzrokiem wbitym przed siebie, w przestrzeń. Wiedzieli, że czeka ich los  poprzedników, słyszeli serie karabinu maszynowego, która kończyła ich  życie, a mimo to trwali w bezruchu, w rezygnacji...  Zdawaliśmy sobie sprawę, że to mordercy, bandyci (może nie wszyscy), a  może tylko opętani zbrodniczą ideą, a mimo to kiedy patrzyliśmy na nich ze  świadomością, że ci ludzie za chwilę przestaną być nimi, pozostanie tylko  po nich zespół pierwiastków, budziła się w nas jakaś litość, jakiś żal.  Nie chodziłem więcej pod więzienną bramę. Nie mogłem patrzeć.