Przy końcu sierpnia 1946. pojechałem do Zamościa do
Gimnazjum Ogólnokształcącego in. Hetmana Jana Zamojskiego na egzamin
eksternistyczny do trzeciej klasy gimnazjum. Wiozłem z sobą pismo od
Profesora w którym było pięknie wykaligrafowane rondówką, że pobierałem
nauki u profesora Bojarskiego i jestem przygotowany do dalszego uczenia
się w gimnazjum w klasie trzeciej. Byłem jedynym kandydatem na egzamin
do tej klasy i kiedy podałem samemu dyrektorowi Bojarczukowi pismo
od prof. Bojarskiego, ten przeczytał, uśmiechnął się i egzaminu nie
było. Zostałem zapisany do trzeciej "D". Budynek gimnazjum, zbudowany
przez Hetmana - założyciela, w XVI był ogromnym, jednopiętrowym
czworobokiem, wewnątrz którego znajdował się obszerny dziedziniec.
Budynek przedzielony był wewnątrz ściankami, cienkimi, (dziedziniec
nie) na dwie połowy, żeńską i męską. Dziedziniec był wspólny, ale
w dni nauki drzwi były zamknięte i o kontaktach
z dziewczynami nie było co marzyć. Same chłopaki. Po pięćdziesięciu
w klasie i to w wieku opóźnionym przez wojnę - dwudziestoletnie dryblasy.
Podczas okupacji średnie szkoły były zlikwidowane i zagęszczony "mój
rocznik" doszedł akurat do trzeciej.
Klas trzecich więc było pięć. Od A do E. Szkoła zresztą
w ogóle pękała w szwach. Nie sprzyjało to nauce, a do tego mieszkanie...
Żeby było taniej, wynająłem wspólny pokój z dwoma, też ze Zwierzyńca.
Wackiem Polepą i Józkiem Kuczmowskim. Obaj, dużo (trzy lata) starsi ode
mnie chodzili do popołudniówki, szkoły dla dorosłych. Miało to swoje
dobre strony, bo po południu byłem sam, ale to tylko tak, teoretycznie.
Praktycznie wracali koło szóstej, a że nie musieli rano wstawać,
bałaganili do pierwszej w nocy. A jeszcze kiedy niedługo po rozpoczęciu
roku szkolnego Wacek zakochał się w jednej młodziutkiej siksie
z drugiej klasy gimnazjum dziennego, wtedy już zupełnie o nauce
nie miałem co myśleć. Tej małej tak się spodobały zabawy łóżkowe
z Wackiem, że wcale z niego nie chciała wychodzić. Przychodzę
nieraz ze szkoły, a ci leżą... Diabli mnie brali. Dobrze, że
pan Bojarski tak mnie naładował wiadomościami, że starczyło wyciągać
tylko z pamięci, by tą troję z plusem dostać. Gorzej było z łaciną.
Gimnazjum uczyło według programu przedwojennego, cztery klasy gimnazjum,
mała matura i było się prawie inteligentem. W każdym bądź razie miało
się to średnie wykształcenie i można było do urzędu albo na oficera.
Tylko na studia uniwersyteckie trzeba było jeszcze dwa lata uczyć
się w liceum i zdać dużą maturę. Wtedy już miało się tzw. cenzus
i było już pełnym inteligentem, przynajmniej w
powiecie.
Trzecia "D" była klasą specjalnie utworzoną dla tych, którzy
przez poprzednie lata nie zetknęli z łaciną. Dla klasy więc ustalono
przyspieszony program nauki łaciny. Chodziło o to, żeby po czwartej
klasie, małej maturze, szanse były wyrównane i każdy mógł bez
przeszkód kontynuować dalszą naukę. Ale krążyły już pogłoski o likwidacji
łaciny w niektórych liceach i na wyższych uczelniach. Spodziewałem się,
że w takiej sytuacji łacina zostanie potraktowana ulgowo, według
indywidualnej ochoty. Chcesz, to się ucz, a nie to nie, pies z tobą
tańcował.
Nasza łacinniczka jednak rozumiała inaczej swoje - jak
mówiła - posłannictwo. "Kto nie uczy się łaciny ten szuka łatwizny
życiowej, a łatwizną niczego się nie osiągnie, zarówno dla siebie
jak i dla społeczeństwa, tylko sumienną pracą" - rozpoczynała lekcję
ulubionym zadaniem. I zaraz po tym dla przykładu piękności
języka, recytowała z Wergiliusza: "Aurea..." Z zamkniętymi
oczami, sucha, ze staropanieńską, ściągniętą zachwytem subtelną twarzyczką,
przenosiła się na pola Arkadii, gdzie być może flirtowała z Owidiuszem,
Petrarką, Horacym... Ale trwało to zwykle krótko. Stanowczo
za krótko, bo pozostawało jej jeszcze wiele czasu by zatruwać
nam życie, a szczególnie mnie. Ratowałem się jak mogłem brykami,
chyłkiem przemykając z lekcji na lekcję aby do końca roku.
Nigdy mi do głowy nawet nie przyszło marnować swój osiemnastoletni
czas na jakiś tam martwy język. Wystarczy, uważałem, że uczę
się jeszcze dwóch współczesnych, żywych: angielskiego i rosyjskiego.
Angielskiego uczył pan Dragan. Nieduży, szczupły, trzymający
się prosto, jakby kij połknął. W battledressie, wyglądał jak
typowy angielski oficer z filmu, brakowało mu tylko służbowej trzcinki
pod pachą. Pan Dragan na drobnym tułowiu nosił jeszcze drobniejszą
główkę, z suchą, pomarszczoną, nieruchomą twarzyczką - bardzo
przypominającą główkę żółwia. Lekcje prowadził spacerując po klasie,
krokiem sztywnym, odmierzonym, cedząc z ledwo uchylonych warg pojedyncze
wyrazy. Nawet jeśli mówił po polsku, to z charakterystycznym dla
anglosasów gardłowym podźwiękiem tak, że nikt nie mógł mieć wątpliwości,
że to mówi Anglik. Początkowo śmieszył nas jego sposób mówienia,
jakby odgłos gulgotania dławiącego się gąsiora. Potem jednak, kiedy
poszła fama, że podczas wojny skończył Oxford, słuchaliśmy z podziwem
i nabożeństwem. Było to bowiem gulgotanie oxfordzkie. Pan Dragan
wobec braku podręczników wykorzystywał do nauki angielskie gazety i tygodniki.
Zaopatrywaliśmy się w nie w sklepiku na rogu podcieni u pana Obsta. Były
tam lody, ciastka, guma do żucia i zawsze był duży wybór europejskiej
prasy po przystępnych cenach. Nauka polegała na tłumaczeniu wybranego
tekstu lub formułowaniu ogłoszeń. Treść artykułów "nieocenzurowanych"
czy ogłoszeń nie z tego świata, budziła taką ciekawość, że sam nie
wiem kiedy, zupełnie dobrze opanowałem gazetowy angielski. Moje ambicje
szły jednak dalej. Pewnego razu przetłumaczyłem wierszyk z Life'u.
Długo wahałem się czy pokazać to tłumaczenie panu Draganowi. Był
taki nieprzystępny, rzeczowy, aż do przesady. A jedynymi słowami,
których używał do "dialogu" z uczniami były: dwója, trója (innych
stopni nie stawiał) lub "stop speaking boys". Na przykład, grzecznie wysłuchiwał
usprawiedliwień w rodzaju: szwagier wczoraj przyjechał i przywiózł
pół litra bimbru - a kiedy delikwent widział, że pan Dragan nie reaguje,
dodawał z nadzieją zrozumienia - z cukru panie psorze, z cukru...
Pan Dragan milczał. Dopiero upewniwszy się, że tamten już więcej
nie ma nic do powiedzenia lapidarnie cedził: nie ma związku
- dwója. Sprawiedliwym był w ocenie, to prawda, ale jednocześnie
takim suchym nieżyciowym, bez serca, nie lubiliśmy go. Dlatego
z duszą na ramieniu odczytywałem moje tłumaczenie wiersza. Było to
wolne, poetyckie tłumaczenie. Stał wyprostowany, z wzrokiem utkwionym
gdzieś w siną dal, obok mojej ławki i ani jeden muskuł nie drgnął mu na
suchej twarzyczce. Kiedy skończyłem chwilę milczał, aż gdzieś z końca
klasy dało się słyszeć "przyjazne" prośby o łaskę dla mnie "pana psora",
bo widocznie jeszcze nie zdążyłem wytrzeźwieć po nocy...itp. Pan Dragan
nie zważał jednak na nic. Stał i milczał. W końcu zakołysał się na
sztywnych nogach. Z pięt na palce i z powrotem. Energicznie zwrócił
głowę w moją stronę, jak żołnierz na komendę i o dziwo, zmarszczki
twarzy poruszyły się i ułożyły w coś, co chyba miało być uśmiechem,
bo pierwszy raz w jego oczkach pojawiło się coś więcej niż chłodny,
beznamiętny blask. Wolno, z trudem wydychając słowa, jakby każde z nich
miało być ostatnim, wycedził:
- Bezpodstawne byłoby twierdzenie, że jest pan pozbawiony
zdolności lingwistycznych. Po czym zrobił ponowny zwrot głową do
poprzedniej pozycji i odmierzonym krokiem odmaszerował.
Czas pokazał, że opinia klasy o panu Draganie była bardzo
krzywdząca. W roku 1948 (byłem już wtedy w innej szkole) doszły mnie
szeptane wiadomości: jedna, że pan Dragan został aresztowany,
inna, że pan Dragan uciekł za granicę. W końcu nigdy się nie
dowiedziałem, która z nich była prawdziwa. Nie było zbyt bezpiecznie
dowiadywać się o los tego kim zainteresowało się UB. I tak
pan Dragan został w pamięci: surowy, sztywny, w świetle dopasowanym
beatlledresie z... trzcinką pod pachą angielski dżentelmen.
Inaczej było z rosyjskim. ten język budził wewnętrzną nie
tylko niechęć lecz zwykłą nienawiść. W ostatnich latach ludzie nim
mówiący wyrządzili tyle krzywdy naszemu narodowi i niektórym z naszej
klasy osobiście, że najchętniej byśmy wcale go nie słuchali. Był jednak
przedmiotem obowiązkowym i trzeba było mieć stopień na świadectwie. Z
pomocą naszemu lekceważeniu przychodziła pozorna łatwość. Łatwość
zrozumienia tak, że zawsze można było przed lekcją liczyć na to, że jakoś
to będzie. Nie wiem czy w latach następnych oddziaływały na
jego naukę podobne czynniki, ale fakt faktem, że spotykałem uczących się
przez czternaście lat, a nie znających rosyjskiego. Czternaście lat nauki
łatwego języka... i nic. Nie wydaje się, że był to wynik jedynie zwykłego
lenistwa.
Rosyjskiego uczyła pani hrabina Jackiewiczowa,
nazywana naturalnie jak wszyscy nauczyciele rosyjskiego "Bukwą".
Dojrzała, pełna, rozłożysta kobieta, o mijającej już co prawda ale
niepospolitej urodzie i wykwintnych manierach. Dama w każdym calu.
Traktowała nas z góry, ale bez pogardliwej wyższości. Trochę tak
jak matka nierozumne dzieci. Sama zresztą miała dwóch synów, słynnych
intelektualistów, którzy zaczynali współtworzyć powojenną kulturę.
Lekcje były bardzo przyjemne, a było jeszcze przyjemniej, kiedy udało
się wywołać u pani hrabiny nostalgię za minionym czasem. Wtedy Pani
hrabina, pięknym melodyjnym głosem przenosiła nas w świat swojej
młodości (przed pierwszą wojną światową) gdzie mknęło się "trojką"
po rozległych stepach Ukrainy, jeździło do kurortów na Krym i piło
szampana kryształowymi kielichami. Płynęły barwne opowieści, o bardzo
ciekawych, a egzotycznych dla nas krajach i życiu. Oczy pani hrabiny
zachodziły mgłą, a my o dziwo, czterdziestu kilku prawie dorosłych byków,
siedzieliśmy w ciszy tak zasłuchani, i zaczarowani, że z żalem słuchaliśmy
dzwonka na przerwę.
Ze "wschodu" była również pani Zosia, młoda matematyczka.
Ta po prostu "śpiewała" wielomianami. Niewiele starsza od nas, a
przy tym o ładnej, gładkiej buzi, której mleczną cerę co chwila pokrywał
piękny rumieniec. Zosia, tak ją powszechnie nazywano, przez
jakiś czas darzyła mnie szczególną sympatią. Z matematyką nie miałem
wtedy trudności. Byłem jednak głupim szczeniakiem. Ubzdurałem sobie,
że sympatia wypływa z zainteresowania moją męskością i nie wiedziałem
jak mam się zachować. Było to krępujące i żenujące. Do tego drwiny
kolegów wyprowadzały mnie zupełnie z równowagi i wbrew temu co czułem
głęboko w sercu, gdzie schowane było, nawet przed samym sobą, utajone
uczucie do tej piwnookiej matematyczki, stałem się opryskliwy, wręcz
ordynarny. Bolało mnie to bardzo i chwilami, po takim "wyskoku" gotowy
byłem rozpłakać się z żalu, ale nie bardzo potrafiłem znaleźć wyjście,
po prostu nie umiałem się zachować...
Oj, byłem wtedy jeszcze wielkim szczeniakiem, a Zosia musiała
też jeszcze mieć w sobie dużo z "kozy", bo zaczęła się mścić. Na
szczęście to, co "włożył mi do głowy" pan Bojarski wystarczyło, by
na koniec roku wyjść "rozejmowo" z tej walki. To znaczy obroniłem
trójkę.
Przyrody i zoologii uczył sędziwy pan Müller, założyciel
pierwszego i jedynego w Polsce szkolnego ogrodu zoologicznego. Podczas
okupacji pan Müller miał duże kłopoty przez swoje nazwisko. Niemcy nawet
z powodu odmowy podpisania przez niego volkslisty zesłali go do obozu,
z którego jednak szczęśliwie po wojnie powrócił. Większość lekcji
odbywaliśmy w ZOO i były to piękne, niezapomniane chwile. Oglądając
zwierzęta, nieraz pomagając personelowi w pracach gospodarczych,
jednocześnie chłonęliśmy wiadomości o świecie zwierząt. Bez specjalnego
trudu, nie wiadomo kiedy okazywało się, że mamy materiał opanowany na
dechę... Stopnie zresztą każdy wystawiał sobie sam bo - jak twierdził pan
Müller - nikt lepiej nie zna siebie, od siebie samego. Poczciwy pan
Müller.
Z językiem polskim była zupełna frajda. Pełna tolerancja.
Pan profesor nie przeszkadzał nam, my ze swej strony też staraliśmy się
szanować jego spokój. Wyglądało to mniej więcej tak. Po dzwonku wtaczał
się do klasy zwalisty chłop, z metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu
i sto dwadzieścia kilo żywej wagi. Siadał za katedrą i wskazywał
palcem na pierwszego z brzegu.
- Powiedz baranku, co to takiego pozytywizm. Wywołany zazwyczaj
coś tam bąkał, nawet nie starając się nadawać sensu swojej wypowiedzi,
bo wiedział, że nie zmieni to scenariusza profesora, który zawsze
był taki sam. Po kilku zdaniach profesor machał ręką.
- Siadaj, głupku - rozkazywał niezmiernie znużonym głosem.
Po czym patrzył przez chwile sennie po klasie, podpierał
olbrzymią, siwą głowę ręką i zamykał oczy. Był to znak, że każdy
może zająć się tym co lubi. Najwięcej było zwolenników cymbergaja,
ale byli też i "gołębiarze". Jedni grali, drudzy puszczali papierowe
gołębie, a wszystko odbywało się przy rosnącym hałasie, aż prowadzący w
sąsiedztwie lekcje przysyłali dyżurnych z prośbą o ciszę. Naszemu
profesorowi to jednak nie przeszkadzało. Drzemał niewzruszenie z
tak rozkoszną miną, że było chyba prawdą, że ma trzy kochanki. Po
jednej przypuszczalnie by tak nie spał. Kiedy zaś przypadkiem się zdarzyło
się, że "gołąb" uderzył w pooraną zmarszczkami głowę, bywało że przebudzał
się i z dobrotliwym uśmiechem groził palcem. I to było wszystko,
na ile starczyło mu energii. Zasypiał zaraz od nowa. Jednym słowem
na polskim fajnie spędzaliśmy czas, który, gdybyśmy może pomyśleli
o przyszłej nauce, przestałby się wydawać takim fajnym. Lecz
którego ucznia w szkole, nawet osiemnasto czy dwudziestoletniego,
myśli sięgają dalej niż końca szkolnego roku. A frajdy wolnej lekcji
nic nie jest w stanie zastąpić.
Uczymy się również religii. Tu ulgówki nie ma. Katecheta -
zakonnik, postawnej postury, z krótko ostrzyżoną, okrągłą głową,
przypominał bardziej zapaśnika niż braciszka z klasztoru. Głęboki bas,
rubaszny śmiech i zamaszyste ruchy, wrażenie to jeszcze potęgowały. O
istocie wiary raczej się nie mówiło. Była bezdyskusyjną oczywistością.
Za to historię kościoła trzeba było kuć na pamięć. Daty soborów
i co na którym, od początku do końca i na odwrót, a także na wyrywki.
Człowiek się plątał, mieszał, a katecheta stawał przed nim, wypinał
brzuch i wbijał świdrujący wzrok.
- Co to basałyku, religii uczyć ci się nie chce? Jak zwierz chcesz
żyć? Jak komunista? No to ja diabła z ciebie wypędzę. Rękę odchylał
do tyłu i skórzanym paskiem na którym zamiast dewizki nosił zegarek,
trzepał po ramieniu. Odbywało się to niby żartem, ale siłę miał i
jak trzepnął to i przez marynarkę się czuło, a nieraz i o ucho zawadził...
Lepiej było się uczyć...
Był to dziwny czas. W szkole byliśmy potulnymi uczniami, a
poza nią doświadczonymi dwudziestolatkami, którzy już z niejednego pieca
chleb jedli. Szczególnie jeśli chodziło o doświadczenie z bronią. Niejeden
nosił "kawał żelaza" za paskiem, dla fasonu, ale nie tylko. Wokół wrzało
burzliwe życie. Trwały walki w Bieszczadach z Ukraińcami, NKWD i rodzime
UB polowało też coraz śmielej na pozostałych, niearesztowanych akowców.
Co gorliwsi denuncjatorzy partyjni też połykali kulki, jednym słowem gwałt
powszechny. Podstawy moralne łamały się, tracono rozpoznanie co słuszne,
sprawiedliwe, a co nie. Bywało, że uczniowie wieczorem przychodzili "po
prośbie" do profesorów o poprawienie stopni. Poprawiali, bo przecież tak
łatwo nacisnąć spust parabelki czy Visa.
Do więzienia zaczęto zwozić ukraińskich jeńców z band UPA.
Przez ażurową bramę oglądaliśmy zarośniętych, obszarpanych, brudnych,
czekających na śmierć. Mimo woli nasuwała się refleksja, jak szybko
człowiek zatraca zewnętrzne cechy człowieczeństwa, upodabnia się do
zwierzęcia, do archetypu przestępcy. Wystarczy nie myć się przez kilka
dni, nie golić i być ubranym w brudne, poszarpane gałgany. Jeńcy
siedzieli w kucki, powiązani, w milczeniu, z niewidzącym niczego
wzrokiem wbitym przed siebie, w przestrzeń. Wiedzieli, że czeka ich los
poprzedników, słyszeli serie karabinu maszynowego, która kończyła ich
życie, a mimo to trwali w bezruchu, w rezygnacji... Zdawaliśmy sobie
sprawę, że to mordercy, bandyci (może nie wszyscy), a może tylko
opętani zbrodniczą ideą, a mimo to kiedy patrzyliśmy na nich ze świadomością,
że ci ludzie za chwilę przestaną być nimi, pozostanie tylko po nich
zespół pierwiastków, budziła się w nas jakaś litość, jakiś żal. Nie
chodziłem więcej pod więzienną bramę. Nie mogłem
patrzeć.