Zaczynam od pierwszego wieczoru. Co chwila pytam o coś, absorbuję,
czekam na znak, ale znaku nie ma, tylko zniecierpliwionym głosem
oznajmia, że jest zmęczona i chce już spać. Niech sobie śpi,
ale mnie tu coś nie pasuje... Może dlatego, że to jest pierwszy wieczór?
Bo jak ona sobie wyobraża, przyjmować na spanie do jednego pokoju
dwudziestoletniego mężczyznę... Mijają wieczory, pani jednak
nie daje najmniejszej zachęty. Nie przeszkadza w nauce, najczęściej
wychodzi albo cichutko siedzi w kuchni. Kiedy kończę gasi światło
i idzie za parawan. Łóżko zatrzeszczy sprężynami i już słychać jej
miarowy oddech. Śpi. Ale ja nie mogę... Z dnia na dzień coraz bardziej
mi się podoba, może dlatego, że myślałem, że będzie się narzucać?.
Zostawiam kolegów i zaraz po szkole i obiedzie biegnę do domu, żeby
ją zobaczyć. Niestety często jej nie zastaję... Po powrocie
nieraz mimo woli tłumaczy się, gdzie była, co robiła, uważam
to za dobry znak. Zaczyna się czuć wobec mnie w jakiś sposób zobowiązana.
Najczęściej chodziła do sąsiadek. Cała ulica Więzienna zabudowana
jest małymi domkami, podobnymi do tego, w którym mieszkam. Domek
postawił jej mąż wspólnie z kolegami, obecnymi sąsiadami, którzy
teraz, po jego śmierci, poczuwają się do opieki nad nią - zwierzyła mi
się któregoś popołudnia, ale nic poza tym. Potem jak zwykle ruch
parawanu, skrzyp łóżka i rytmiczny sen. Nie mogłem dłużej takiej
sytuacji ścierpieć. Postanowiłem, że muszę się dowiedzieć, co ona
o tym myśli... może jest za subtelna, żeby mnie zachęcać? Wieczorem
poszedłem za parawan. W pierwszej chwili, wyraźnie zaskoczona, zrobiła
mi miejsce obok, ale zaraz gwałtownie zareagowała, spychając z łóżka.
Ledwo zatrzymałem się na krawędzi, jak bohaterski żołnierz na przyczółku.
Wisiałem tak jednym półdupkiem i nic nie mogłem zrobić. Każdy najmniejszy
nawet ruch kwitowała groźbą, że będzie krzyczeć. A w ogóle, to nie
spodziewała się takiej bezczelności z mojej strony i natychmiast
mam iść na swój tapczan. Tłumaczyłem szeptem, mimo bólu tyłka starając
utrzymać się na kancie, że przecież nic złego się nie dzieje, że
naturalnie, w każdej chwili, kiedy tylko zechce, pójdę na tapczan,
ale niech wysłucha, niech zrozumie... Jednocześnie pomalutku
ulokowałem oba półdupki na materacu. Kiedy poczuła u swego
boku moje ciało, przestała grozić krzykiem tylko szeptem, zresztą
coraz słabszym, tłumaczyła że to grzech, że nie wypada, ja jeszcze
jestem taki młody... Potem poddała się bardziej swemu spragnionemu
mężczyzny ciału niż mnie, ale za bardzo ufałem swojemu doświadczeniu
by o tym pomyśleć.
Na drugi dzień półprzytomny ze szczęścia nie mogłem doczekać
się końca lekcji. W nocy przeżyłem coś, o czym nawet nie myślałem,
że istnieje. Było delikatnie, czule i gorąco. To nie tak, jak z chutliwie
wściekłą "gospodynią", czy nieruchomym klocem, Zosią - aktywistką,
to było po prostu coś pięknego. Jej ciało znałem tylko z dotyku,
ale wydawała mi się taka subtelna, że nie odważyłbym się poprosić
by ukazała się nago. Pożądałem ale jednocześnie chciałbym ją gładzić,
tulić, kochać. Rozmarzony, podniecony, rozkochany, wpadam do
domu i... rozczarowanie. Przy stole siedzi moja pani i... płacze.
Długo widać płacze, bo oczy zapuchnięte, nos czerwony. W pierwszej
chwili myślę, że ktoś zrobił jej krzywdę, ale okazuje się, że to
nie ktoś, tylko ja. Rozpacza nad tym, co zrobiła. Od rana jest rozdygotana
i
walczy z sobą. Muszę natychmiast się wyprowadzić. Następnej nocy
już nie możemy spędzić razem... Ona nie chce się zakochać,
ona nie chce potem cierpieć... Płacze, tuli, prosi, żebym zrozumiał...
Przecież jak by tak kto się dowiedział, jest starsza ode mnie o dziesięć
lat. Ja wyjadę tak czy owak, a ona do śmierci będzie wystawiona na
pośmiewisko, że z uczniem romansowała, wszyscy się od niej odwrócą...
To wszystko naprawdę nie ma najmniejszego sensu, życie w strachu...
Na pożegnanie próbowałem położyć na tapczan, tylko troszeczkę prosiłem,
ale nie zgodziła się. Zrozumiałem wtedy, że nie powiedziała mi wszystkiego.
Ten płacz, cierpienie to komedia, po prostu mnie nie chce... Wieczorem
wyniosłem swój tobołek do Lecha tłumacząc, że nagle rodzina gospodyni
przyjechała... Długo jednak tęskniłem za nią, za tamtą nocą, po swojemu
tłumacząc sobie jej zachowanie. Na pewno kogoś ma. To, że mogłem się
nie podobać, nie przyszło mi do głowy. Ostatecznie byłem już po edukacji
nie tylko van de Velda.
Wróciłem do domu, do dojeżdżania. Jesień zaczynała się piękną pogodą,
więc mam przynajmniej okazję do podziwiania krajobrazów zamojskiej
ziemi.
W połowie września 1948 roku jedziemy z wycieczką szkolną do
Wrocławia, na wystawę Ziem Odzyskanych. Szkoła koedukacyjna, ale ulokowano
nas w wagonach towarowych osobno. A noce zimne, przymrozki dają się we
znaki, radzimy więc sobie staropolskim zwyczajem, tylko zamiast miodu,
grzejemy się bimbrem. Dziewczyny w swoich wagonach mają gorzej. Herbata
w termosach wystygła, pozostał im tylko śpiew. Jedziemy prawie dobę.
Na szczęście im dalej na zachód, tym cieplej, a we Wrocławiu upał.
Jesienne słońce przykro przypieka, nie ma czym oddychać. Ściągamy
marynarki, swetry i w przepoconych koszulach, dziewczyny w "pachnących",
wymiętych bluzkach, paradujemy na piechotę z Nadodrza na kwaterę na
Biskupin. Potem śpimy na podłodze na siennikach wypchanych słomą,
prawie się nie rozbierając, tak że rano nasz wygląd się nie poprawia,
za to dziewczyny wychodzą ze swoich sal czyste i pachnące.
Kobieta, podziwiamy nasze dziewczyny, zawsze potrafi utrzymać fason i
elegancję, chyba nawet gdy znajdzie się na pustyni. Przypomina mi
się film amerykański, w którym bohaterka maltretowana przez
klimat, brudnych Beduinów i warunki bytu, cały czas wyglądała, jakby
wyszła z salonu piękności. Wtedy śmiałem się, uważałem, że to nierealne.
Teraz nie byłbym taki pewny. Teren wystawy obszerny. Oglądam wiele
dziwnych maszyn, przyrządów, które widzę pierwszy raz w życiu i duma
mimo woli zaczyna rozpierać, że to wszystko nasze, polskie. Bogaty
ten kraj, który dostaliśmy, ale i Wilna i Lwowa też szkoda.
Miało być podobno tak (takie były pierwsze układy), że ziemie piastowskie
wrócą do Polski, ale i wschodnie nie będą nam zabrane. Polska miała być
większa niż przed wojną... Wokół zielono, piękny park, a w
środku olbrzymia Hala Ludowa. Kopuła jak w cyrku, tylko taka gigantyczna,
że pod nią z dziesięć cyrków by się schowało. Ogromna. Na dziesięć
tysięcy widzów. Podobno postawiono ją na olimpiadę w roku 1936, czy
też dla Hitlera, ale o tym nikt nie mówi, a pan Chrzan który się
nami opiekuje, też nic nie wie. Przed Halą - iglica. To już myśmy
ją postawili. Wysoka, cienka, stalowa konstrukcja. Przypomina
w ogólnym zarysie wieżę Eilfla w miniaturze. "Trochę sztucznie
łamie perspektywę na Halę od jej głównego wejścia" - podsłuchuję
rozmowę jakiejś "starszej" pary. Mnie tam się jednak ona podoba i
żadnego łamania perspektywy nie widzę. Prowadzą nas na taras pobliskiego
budynku w którym mieści się restauracja. Z pięknym widokiem
na Pergolę - nazwa półkolistej parkowej kolumnady - siadamy
do obiadu. I nikt, nigdy by nie przewidział, że za czterdzieści lat,
na to miejsce gdzie teraz skromny uczeń handlówki napycha się kartoflanką,
będzie patrzył z okien gabinetu nad tarasem ten sam uczeń, tylko
trochę posiwiały. Bo już tak jest nasze życie urządzone, że nie wiemy,
co nas spotka nie tylko za lata, ale nawet za sekundę. Podoba
mi się tutaj. Zielono, asfaltowo, czysto. Krajobraz zmienia się gwałtownie,
kiedy ruszamy z Lechem na poszukiwanie starego znajomego, który jeszcze
w czasach ogólniaka wyjechał do Wrocławia. Napisał, że mieszka przy
ulicy Trzebnickiej. Idziemy więc na ulicę Trzebnicką i zaraz po przejściu
mostu na Odrze uderza fala smrodu. Starej spalenizny, butwiejącej
odzieży, pleśni, szczurów. Wszędzie pełno gruzów, kikutów wypalonych
ścian, czarnych jam pół zasypanych piwnic. Jedynie jezdnie jako tako
oczyszczone, reszta - same rumowiska. Nie widać też, żeby ktoś je
usuwał, żeby się przy nich krzątał. Podobno nie ma pewności, czy
Wrocław nie zostanie oddany Niemcom. Z trudem trafiamy pod posiadany
adres. Kamienica odrapana, popstrzona śladami pocisków, ale w oknach
szyby, widać zamieszkała. W klatce schodowej smród nie do wytrzymania.
To śmierdzą ubikacje, umieszczone na półpiętrach. Ale nic to, wdrapujemy
się na czwarte piętro. Trochę czyściej, jest nawet wizytówka, ale
drzwi zamknięte. Stukamy, pukamy, nie słychać żywej duszy. Nie wiemy
co robić. Może Lutek ( Lutosław Lendorff (?) ) zaraz nadejdzie? Zdesperowany
wyciągam wytrych, zamek nie jest skomplikowany, więc po chwili jesteśmy
wewnątrz. Rozczarowanie. Oczekiwałem luksusowego mieszkania, takiego,
o jakim się czyta w książkach, czy ogląda na filmach, a tutaj "pachnący"
starzyzną, z brudną podłogą przedpokój, dalej pokój pełen gratów
i malutka, śmierdząca przypalonym mlekiem dwupalnikowa kuchenka gazowa,
z ciepłym jeszcze garnkiem na płytce. Garnek ciepły, to świadczy,
że ktoś wyszedł przed chwilą, zaczynamy bawić się w Holmesa. Jeśli
niedawno wyszedł, to pewno nieprędko wróci. Nic tu więc po nas. Piszemy
kartkę, ale jednocześnie czuję ssanie w żołądku. Leszek, jak się
okazuje, też. Sprawdzamy co jest w garnku. Zacierka z zasmażką. Świeżutka,
jeszcze ciepła. Wyciągamy łyżki z kredensu i wtrajamy bez skrupułów.
Potem, już w dobrym nastroju dopisujemy do kartki szczegółowy list i
zamykamy z powrotem drzwi wytrychem. Odpowiedzi od Lutka jednak nigdy nie
otrzymaliśmy. Na Wystawie spotkaliśmy dwie koleżanki z klasy: Marylę
i Hankę. Nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze poznać i nie robiliśmy
sobie wielkich nadziei, ale nigdy nic nie wiadomo, a dziewczyny swoje,
wesołe. Zrobiliśmy sobie zdjęcie przy iglicy, potem na motorówce,
na Odrze, za to wszystko udało się wieczorem Marylę, tę moją, wyciągnąć
na spacer. Ale tu spotkał mnie zawód. Ona rzeczywiście wyszła ze
mną tylko na spacer, a nie na randkę jak w domyśle brzmi taki spacer.
Starsza ode mnie o rok, dojrzała kobieta, a nawet pocałować się nie
chciała. Mówiła, że to grzech. W końcu, po wielkich szamotaniach
pocałowałem, ale nie sprawiło to chyba nam obojgu żadnej przyjemności.
Po tej walce o pocałunek innych "zabiegów" nawet już nie próbowałem. I
tak zostałem przy jednym pocałunku we Wrocławiu, do tego nie udanym,
który nie wróżył sukcesów w tym mieście w przyszłości.
Ale tak naprawdę, to Maryla najmniej mi się z klasy podoba.
Jest jakaś szara, bez temperamentu, zawsze trzyma dystans, bo każde
dotknięcie to grzech... Zresztą w klasie, chociaż tak
wiele sobie po koedukacji obiecywałem, trudno znaleźć sympatię. Dziewczyny
starsze, dwudziestokilkuletnie, ale o jakiś flirtach nie ma mowy.
Jak zaloty, to tylko na poważnie, z perspektywą ślubu: inaczej wcale
nie chcą gadać. Takie pobożne. Biegają do Kolegiaty nawet w
dni powszednie, i jeśli która ma chłopca, a są w klasie takie dwie
pary, to razem z nim, i nawet do komunii świętej przystępują. Założę
się, że nie obejrzeli sobie jeszcze nawet brzuszków. Ja do kościoła
z zasady chodzę w niedzielę, ale ostatnio, kiedy dojeżdżam to rzadziej.
Niedziela to jedyny dzień w tygodniu, kiedy nie muszę wstawać o piątej,
a suma długa i tłoczno. U spowiedzi byłem chyba jeszcze w Komarowie,
na początku wojny. Potem w wioskach gdzie ukrywaliśmy się nie było
kościołów, nabożeństw, odzwyczaiłem się. A teraz to i strach powstrzymuje.
Baby, i takie różne rzeczy, jeszcze nie dostanę rozgrzeszenia i poruta
na całą szkołę. Zdarza się, że ksiądz nie odpuka, a jeszcze od konfesjonału
głośno pogoni i od razu wszyscy wiedzą, że to okropny grzesznik,
wielki wstyd. Więc lepiej nie ryzykować. Naturalnie w
Zamościu, ze szkołą czy z harcerstwem, w święto do Kolegiaty na Mszę
św. obowiązkowo, nawet specjalnie przyjeżdżam, ale samemu, z własnej
woli rzadko... Jakoś zobojętniałem. Napatrzyłem się podczas wojny
na tyle zła i bezskuteczność modlitw, że wymyśliłem sobie teorię,
że Pan Bóg człowieka zostawił swojemu losowi. Przestał go obchodzić.
Więc jeśli ja go nie obchodzę, to wszelkie modlitwy, pokuty, są niepotrzebne.
Nie zwraca na nie uwagi i nie ma co się Nim zajmować.
Lekcje religii prowadzi młody ksiądz - prefekt, bardzo miły,
ale na razie nie zdradzam się z tymi moimi rozważaniami. Czekam
na stosowną okazję, którą, tak przynajmniej uważam, będzie ukończenie
referatu na temat "Pochodzenie człowieka na ziemi". Bo ksiądz
prefekt inaczej uczy religii niż tamten "zapaśnik" w ogólniaku. Do
tematu podchodzi problemowo. Stara się, żeby każdy samodzielnie przemyślał
jakieś zagadnienie i następnie wygłosił swoją konkluzję. Mnie przypadł
właśnie temat "Pochodzenie człowieka na ziemi". (Jakby człowiek mógł
powstać też w niebie, ale to potem tak mi błysnęło). Przejąłem
się tym tematem, bo sam sobie chciałem wyjaśnić, jak wygląda z punktu
widzenia naukowego, biblijna wersja naszego powstania. W bibliotece
dawnej swojej szkoły, Gimnazjum i Liceum Zamojskich, wyszukałem dwie
wydane jeszcze w XIX wieku książki: Darwina "O pochodzeniu gatunków"
i Kautzkiego "Pochodzenie chrześcijaństwa". Książki przekładane były
starą, trochę archaiczną polszczyzną, ale mnie to nie zrażało, a
odwrotnie, uważałem, że dodaje powagi argumentom. Naturalnie wszystko
co w tych książkach napisano, przyjmowałem za niezbitą prawdę
z rosnącym więc zażenowaniem, w miarę zgłębiania ksiąg, uświadamiałem
sobie, że religia stoi na bardzo słabych podstawach. Coraz bardziej
byłem skłonny twierdzić, że religia jest wymysłem ludzkim, a szczególnie
kapłanów, by wyzyskiwać i rządzić ludem. Darwin wykazał przecież
explicite, że ludzie powstali drogą ewolucji, najprawdopodobniej
z jednego, wspólnego małpom i nam, przodka, a nie z gliny - jak głosiła
Biblia. Natomiast Kautzky udowodnił, że wówczas żyło dużo różnych
Chrystusów, była taka moda i wcale nie od Pana Jezusa pochodzą kanony
wiary, lecz od ludzi, którzy zorganizowali i utworzyli religię, dla
określonych celów. To wszystko jest więc wymysłem ludzi i ich rozwijającego
się mózgu. Nie ma Boga, nie ma więc absolutnych wartości, absolutnych
kryteriów dobra i zła. Wszystko jest relacją, zmieniającą się, zależnie
od formacji społeczno - gospodarczej... Przeraziła mnie ta
myśl. Więc wszystko w co wierzyłem jest nieprawdą? Nie mogłem spać,
szarpany i dręczony odkrytą tajemnicą. Ale dlaczego tylu ludzi wierzy
w naukę Kościoła i to ludzi na poważnych stanowiskach, a nawet książąt,
królów - rodziły się wątpliwości. Ale zaraz rozpraszał je głos: dialektyka
mówi ci przecież, że to wszystko się robi w określonym celu. Panowie,
królowie, udawali że wierzą, bo łatwiej im było rządzić, czyż księża
nie głoszą, że władza pochodzi od Boga? I jeszcze należy pamiętać
o tym, że każdy boi się śmierci, a religia zapewnia życie wieczne
po śmierci...
Pobiegłem do prefekta. Umówiliśmy się po lekcjach na spacer. Nie
chciałem przedstawiać swoich wątpliwości w klasie, bo bałem się postawić
go w kłopotliwej sytuacji, wobec moich miażdżących argumentów. Szliśmy
powoli od kolegiaty w kierunku łąk i rzeki Łabuńki, drogą prowadzącą na
stadion. Ksiądz prefekt słuchał w milczeniu, tylko na ładnie wykrojonych
ustach błąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech. A ja pytlowałem i pytlowałem.
Wyrzucałem z siebie treści obu książek i wszystkie swoje przemyślenia.
Kiedy zacząłem podsumowywać ten mój referat stwierdzeniem, że jednak
dochodzę do zupełnie innych wniosków, niż miały być... przerwał.
- To znaczy, jakie miały być?
- No, należy udowodnić, że człowiek został stworzony przez Boga
- trochę zaskoczony odpowiedziałem.
- A kolega jakie ma wnioski, że co? - zapytał, jak by nie słuchał
poprzednio.
- Właśnie księdzu mówię... Wychodzi na to, że drogą ewolucji...
i teraz sam nie wiem... Może to okropny grzech, ale straciłem wiarę
w to, co Kościół mówi... Może stworzenie można by jeszcze wytłumaczyć
tym, że po ewolucji człowieka, Pan tchnął w niego iskrę ducha - próbowałem
znaleźć jakieś wytłumaczenie. - Ale znowu, w sytuacji, kiedy
Pana Boga nie obchodzimy, nie interweniuje w nasze życie, to co daje
nam wiara? Posłuszeństwo wobec tych na ziemi...- ciągnąłem dalej.
Zatrzymał się w milczeniu i uważnie spojrzał mi w oczy. A spojrzenie
miał głębokie, jakby wypływało z nieskończenie dalekiego dna jego
ciemnych oczu.
- Dlaczego wierzysz tym, co napisali te książki, a nie wierzysz
tym, co od wieków głoszą słowo Boże. Dlaczego nie wierzysz BOGU?
- z twarzy znikł mu uśmieszek, ale cały promieniał łagodnością i
zrozumieniem.
Zawahałem się, ale przecież ja odkryłem fakty... Opisane fakty.
Wszystko można zobaczyć, namacać - wszystko! Nie, nie przekonywały
mnie jego słowa. Wierzyć Bogu, a gdzie on jest, przecież już powiedziałem...
Milczałem jednak, nie przytaczałem nowych argumentów, żeby nie robić mu
przykrości, bo na pewno nie potrafiłby odpowiedzieć (taki byłem zarozumiały).
A darzyłem go wielką sympatią i za żadną cenę nie chciałem go urazić.
Milczeliśmy obaj przez chwilę, ale na mojej twarzy rysowała się widać
wewnętrzna rozterka, bo powiedział:
- Każdy musi dojść do Boga sam. Nie jest to łatwe. Płaci się za
to cierpieniem, ale taki jest nasz los. Trzeba szukać prawdy.
Rozstałem się z nim zawiedziony. Nie rozwiał moich wątpliwości,
nie dał uspokojenia. Ale że człowiek nie może żyć bez jakiegolwiek
choćby ładu w duszy, postanowiłem postępować zgodnie ze "swoją filozofią"
mocnego człowieka: dobre to, co dobre dla mnie. Chociaż potem, muszę
się przyznać, rzadko byłem jej wierny.
Po powrocie z wrocławskiej wycieczki zauważyłem w klasie nową
koleżankę. Wysoka tęga brunetka w okularach i z okazałym biustem,
uśmiechała się jak ktoś znajomy. Ale ja nigdy nie znałem takiej dziewczyny.
Okulary, łabędzia pierś i budowa Horpyny, pewnie bierze mnie za kogo
innego, myślałem. Powiedziała, że pamięta mnie ze wspólnej
podróży do Zamościa w 1944. Gdy to usłyszałem to i ja ją sobie przypomniałem.
Ale potrzebowałem jeszcze chwili by zobaczyć w stojącej przede mną
młodej kobiecie, dziewczynę z furmanki. No cóż, jej łatwiej było
mnie poznać: nie utyłem, nie założyłem okularów ani też biust mi
nie urósł. Pozostałem takim samym chłopcem jak niegdyś, może tylko
trochę urosłem i włoski pokryły intymny zakątek ciała, ale były i
tak niewidoczne. Była to Maryla córka pani wójtowej i teraz już mogłem
zauważyć,
że nabywając lat upodabnia się do swojej matki. Robi się tak potężna
jak ona i nawet pchnie podobnie. Maryla nadspodziewanie
ucieszyła się ze spotkania. Błyskała do mnie zza grubych szkieł czarnymi
jak węgle oczami i na każdej przerwie zaczęła mieć do mnie jakieś
sprawy. A rozmawiając, podchodziła do mnie tak blisko, że aż biust
opierał się o moją pierś, mogłem wyczuć żar jej obfitego ciała. Trzymałem
się jednak z rezerwą, bo chłopaki ostrzegali - takiej grubej trzeba
chłopa, żeby wygodzić. A chuderlak nie tylko, że rozkoszy nie zazna
to jeszcze może od zawiedzionej po pysku dostać. Były zresztą w nawiązaniu
romansu przeszkody bardziej zwyczajne. Codziennie dojeżdżałem do
domu i zaraz po lekcjach rwałem na pociąg. Więc nie było mowy o spotkaniach,
randkach itp. I wydawało się, że nie podtrzymywana rodząca się sympatia,
rozpłynie się w czasie i szkolnej codzienności, gdy Maryla zaprosiła
do siebie na prywatkę. Była to propozycja trochę niezwykła, jak na
koleżankę z klasy, bo dziewczyny, a raczej dwudziestokilkuletnie
już kobiety szukały mężów i nie traciły czasu na dwuznaczne rozrywki
z kolegami. Niektóre jednak zgodnie z zasadą co przed, po ślubie
się nie liczy, umilały sobie dyskretnie czas do wesela.
Zaproszenie Maryli przyjąłem z wielką ochotą i od razu straciłem
względem niej wszelkie obiekcje. Potężnej tuszy, ale wysoka i zgrabna.
Zosia przy niej to kloc nieociosany. Od razu zaczęła mi się bardzo
podobać. A kiedy powiedziała, że mieszka z koleżanką i powinienem przyjść
z kolegą, ale dobrym i zaufanym, bo będziemy tylko we czwórkę, nie mogłem
doczekać się tej prywatki. Uprzedziłem Mamę, że zostaję w Zamościu
na noc. Namówiłem Kajtka by wyciągnął ojcu z piwnicy dwie butelki
porzeczkowego wina i umówionego dnia pojechaliśmy razem na Nowe Miasto
pod podany przez Marylę adres.
Domek jak wiele na przedmieściu, drewniany z facjatką pod
stromym, krytym papą dachem. Wchodzimy. Z maleńkiego ganeczku drzwi
do sieni. Mroczno, jakaś beczka pachnie kapustą i schody. Macamy
szukając poręczy, ale na górze już zaskrzypiały drzwi, błysnęło światło
i posłyszeliśmy niecierpliwy szept Maryli: - Cicho i
szybko. Podnieceni oczekiwaniem nieznanej przygody, a szczególnie
tajemniczą nieznajomą, gramolimy się na górę. Uzgodniliśmy, że Maryla
przypada mnie bo zaprosiła i jest za wielka dla Kajtka. Ja też co
prawda przy niej nie wyglądam reprezentacyjnie, ale Kajtek to śmiech
na sali, nie sięgnął by nawet cycusia. Więc nieznajoma dla niego.
Wchodzimy do niewielkiego pokoiku, Maryla zaraz zamyka za nami drzwi
na klucz, a ja kompletne zaskoczony w "koleżance" rozpoznaję naszą
profesorkę od stenografii, Bronisławę D. Tym lepiej, że Lech nie chodzi
do naszej szkoły, będzie mniej skrępowany... (Jak wiadomo pozostał
w ogólnym na drugi rok). Była to bardzo młoda nauczycielka,
uczyła zaledwie trzeci rok, ale to wcale nie przeszkadzało, że podczas
lekcji była poważna i surowa. Rzadko się uśmiechała i za byle co
sypała dwójami. A ze stenografią, zarówno ja jak i pozostali z ogólnego,
mieliśmy kłopoty. Szczególnie, że wobec przedmiotu który formalnie
zaczął się w Liceum, traktowała jednakowo zarówno naszą grupkę z
ogólnego jak i tych z handlówki, którzy stenografii uczyli się już
od czterech lat. Na poddaszu jednak okazało się, że pani profesor
ma nie tylko ujmujący, zalotny uśmiech, dodający pogody trochę ponurej
buzi ale świeżą cerę i zgrabną figurę, nie zauważalne w klasie.
No to Kajtek ma szczęście, pomyślałem i zgodnie z ustaleniem zająłem się
Marylą, ale tu niespodzianka. Pani profesor natarła na mnie frontalnym
atakiem.
- Ty jesteś Zbyszek, prawda? Mów mi Bronka, a pocałujemy się potem
- i posadziła obok siebie na łóżku.
Łóżka rozdzielone stołem służyły za krzesła, bo poza nimi
i szafą na więcej mebli w pokoiku nie było miejsca. Było jeszcze
drugie pomieszczenie przesłonięte zasłoną, gdzie jak się wkrótce
mieliśmy przekonać było "zaplecze gospodarcze". Żelazna koza, jakaś
szafka z garnkami, wiadra, miski, nocnik itp. Przy takim obrocie
sprawy Leszek chcąc nie chcąc zaczął zalecać się do Maryli. Maryla
też nie wyglądała na zachwyconą, planowała widocznie inaczej ale
mieszkanie było Bronki, a cuius regio, ejus religio, i ona decydowała
z kim zechce spać. A mnie nawet Bronia się spodobała, była dużo od
Maryli szczuplejsza, więc bezpieczniejsza, ciągle pamiętałem o przestrodze
chłopaków. Siedliśmy więc przy stole i Maryla nakręciła patefon,
ale praktycznie nie było żądnej zabawy. Po pierwszej szklance wina,
kiedy zaszkliły się oczy, Bronia orzekła, że jest gorąco i przy świetle
nocnej lampki rozebrała się do majtek i biustonosza. Wiedziała co
robi, bo kiedy zrzuciła jakąś wytartą sukienkę, przeistoczyła się
w pięknie zbudowaną, młodą kobietą o czystej, świeżej skórze. I już
nie widziało się jędzowatej, o długim nosie i skrzywionym uśmiechy
twarzy, lecz gibką dziewczynę. Śmiejąc się - co będzie
krępował - uwolniła niewielkie ale jędrne piersi ze stanika i weszła
do łóżka. Odsunąłem się grzecznie, ale ta sięgnęła pod marynarkę:
- A tobie Zbyszku nie gorąco, nie rozbierzesz się? - i zapraszającym
gestem odchyliła kołdrę. Maryla uprzejmie zgasiła lampkę i tak zaczęła
się i skończyła prywatka.
I tu spotkał mnie zawód. Bronia wbrew temu, czego można było po
jej "biegu do łóżka" oczekiwać, nie okazała się gorącą hurysą. Zachowywała
się tak, jakby jej wiadomości nie wykraczały poza wiedzę zawartą
w książce "Małżeństwo Doskonałe" van de Velda i tylko mój brak
doświadczenia nie pozwalał utwierdzić się w podejrzeniu, że jestem
pierwszym. Robiliśmy więc to z Bronką spokojnie, w milczeniu. Za
to na drugim łóżku Maryla z Kajtkiem toczyli heroiczne boje, przynajmniej
dochodziły takie odgłosy. Szamotania, sapania nie trwały jednak długo,
bo nagle Kajtek z głuchym stukotem wypadł z łóżka na podłogę. Maryla
obroniła cnotę, a Lech ubrał się i obrażony wyszedł. Ja wybrałem
lojalność wobec damy, zostałem. Potem już, chociaż Maryla
przeze mnie go przepraszała i tłumaczyła się zaskoczeniem oraz zapewniała,
że na następny raz będzie grzeczniejsza, na wizytę więcej nie dał
się namówić. Na mnie też trochę się boczył, jakby nie wiedział, że
to, że Bronka wolała ze mną, nie było moją winą. Przychodziłem
więc sam.