odc.18.
 Ale oprócz wyrabiania nienawiści do imperialistów i ich  popleczników, ohydnych agentów, kułaków, burżuazji, obszarników, kleru i  biskupów, a szczególnie Watykanu, tej stolicy ciemnoty i wszelkiego  wstecznictwa, uczyliśmy się również wojska.  Na początek tego, jak żołnierz powinien stać. Wiadomo, na straży ojczyzny  ludowej, ale jak? Żołnierz stoi na baczność lub na spocznij. O tak -  kapral demonstruje postawę zasadniczą i każe naśladować. To wcale nie  takie proste, stanąć poprawnie na baczność. Każde uchybienie bezbłędne oko  kaprala wyławia od razu:
- Co to elew dupę wypina, jak by mu się srać chciało?  Lub:
- Brzuch wciągnąć, to ma stać żołnierz, a nie baba w ósmym miesiącu...
W końcu zaprowadził nas do dyżurki, do lustra i tam przekonaliśmy się, że  ten prymityw, za jakiego go uważaliśmy (matury nie miał), ma rację. W  porównaniu z nim, stoimy rzeczywiście jak "stare krowy do szczania".
Po postawie, nauka chodzenia. Wojskowego chodzenia. Bo żołnierz nie  porusza się jak wszawy cywil, lecz maszeruje. Kapral przynosi linijkę i  każdemu odmierza odległość stopy od podłogi: trzydzieści centymetrów.
- To ma być na całe życie. Ani centymetr więcej, ani centymetr mniej. Tak  będziecie maszerować, bo to jest krok defiladowy.
- Przed wojną krok defiladowy wynosił czterdzieści centymetrów - któryś  zauważa.
- Przed wojną na oficerów nie pchały się takie ofermy jak teraz -  ripostuje podoficer i ciężkim wzrokiem szuka w szeregu "filozofa".  Wszyscy stoją karnie i nikt nie zdradza najmniejszej chęci do dyskusji.  Wyjaśnienie jest takie przekonywujące...  Zaczynamy maszerować, bacząc, by stopy nie unieść wyżej ani niżej niż  trzydzieści centymetrów. Ale to nie wszystko. Trzeba jeszcze maszerować w  tempie sto dwadzieścia kroków na minutę. Kapral stoi ze stoperem i liczy  kroki. Raz, dwa, trzy, cztery... Trzeba dobrze machać nogami, by utrzymać  się w nakazanym tempie. Ten "krok" jak i pozostałe elementy musztry są  sowieckie, sowieckiego marszałka Rokossowskiego, który na prośbę Sejmu,  objął to stanowisko po aresztowaniu agenta zgniłego imperializmu -  Spychalskiego.  Oprócz kroku defiladowego, inaczej formuje się kolumnę czwórkową. Zamiast  dotychczas polskiej komendy: "czwórki w prawo", po której wykonywano w  dwuszeregu zwrot z jednoczesnym wystąpieniem dwójkowego rzędu i  utworzeniem jedynkowego, tworząc kolumnę czwórkową skierowaną czołem już  do linii marszu, teraz sowieckie "rzędy zdwój", zmienia dwuszereg w  czwórszereg i  dopiero druga komenda " w prawo zwrot", czyni z niego kolumnę. W defiladzie z bronią też nowy szyk. Staropolski jeszcze sposób trzymania  karabinów na ramieniu i na komendę: "baczność, w prawo patrz",  przyciągnięcie ich tylko do pasa, postawienie prawie w pionie, zmieniła  teraz sowiecka komenda: "w rękę broń". Karabin należy wtedy zdjąć z  ramienia i ująć go w postawie, jakby się szło do ataku: do przodu  wystawiając sztyk - bagnet.
Musztry uczymy się nie tylko my ale i kaprale, którym myli się nieraz  nowa, sowiecka, z dawną polską...   "W wojsku ludowym nie ma miejsca na pomiatanie żołnierzem ... w  wojsku ma panować dyscyplina świadoma...".
W jej ramach właśnie zakazano  prowadzić wojsko w niedzielę do kościoła. Każdy może sobie pójść świadomie  - pod warunkiem, że dostanie przepustkę - brzmi wyjaśnienie. Zresztą  przyszli oficerowie są na tyle świadomi, że nikt pokłonów przed obrazem  nie będzie robił.
Wojsko maszeruje, jeśli nie na baczność to ze śpiewem. Żołnierz ciągle  musi być zajęty, żeby mu głupie myśli nie przychodziły do głowy. Kiedy  maszeruje i nie śpiewa, to na pewno myśli o dezercji - jak zwykle mawiał  Fryderyk Wielki.
- Obywatelu kapralu, to w kapitalistycznym wojsku, tam gdzie przymus i  niewola, ale u nas, przy świadomej dyscyplinie, nikt tak nie myśli.  Najwyżej o jakiejś dupie pomyśli i tyle - wyrywa się jakiś "filozof",  kiedy gardła nam już zachrypły, po którejś już, kolejnej piosence.
- Stój - kapral zatrzymuje kolumnę i szuka wzrokiem uczonego, nie  znalazłszy zaś, wykłada:  - Niby macie matury, a tak głupio gadacie. Oj, czego was w tym cywilu  uczą. Same głupki rosną. Kiedy żołnierz myśli o dupie Marynie, to zaraz mu  chęć przychodzi spróbować tyłka. Tyłek zaczyna przesłaniać mu świat, a jak  tu wleźć na dupę, kiedy przepustki nie ma? Myśli więc, może by przez płot,  albo inaczej, ale bez przepustki, to jest dezercja. Jasne?!  - Pluton marsz! Pluton śpiewa! Trzy cztery!
Przez sześć godzin bez przerwy międlimy nogami błoto na głównym koszarowym  placu - ostatni szlif przed przysięgą - i sił brakuje. Zaczynamy jakąś  piosenkę, niemrawo, ledwo mrucząc, ale to nie z naszym kapralem.
- To ma być śpiew?! - zaczyna ryczeć. Filozofować to umiecie, a śpiewać  się nie chce?! Głośniej, bo zamiast na obiad, to na tor przeszkód pogonię,  no!
Wizja toru przeszkód robi swoje, do wieczora byłoby czyszczenie mundurów,  zdobywamy się więc na ostatni wysiłek i drzemy się: "... bo w piechocie  fajno jest...", a szczególnie refren "... z jajami". Aż szyby drżą w  oficerskich mieszkaniach, z cichą satysfakcją, a może nawet z  podnieceniem. A nuż usłyszy jakaś oficerowa? Pod brzuchem robi się jakoś  miękko... Nie miał jednak racji stary Fryderyk, że gdy żołnierz śpiewa...
 Ćwiczenia były bardzo męczące, ale do "przeżycia". Najbardziej dokuczały  mi: głód i brak snu. Jedzenie nie poprawiało się, nadal grochówka z  robakami, suchy, czarny chleb i kotlet z dorsza lub śledź solony. Chudłem  w przyspieszonym tempie. Dostałem chronicznej febry na ustach i golenie  się tępymi żyletkami sprawiało mi nie lada trudności. Żyletki, przybory  toaletowe, z wyjątkiem kawałka szarego mydła, jak również papierosy i inne  drobiazgi, musieliśmy kupować sobie sami, za otrzymywany miesięczny żołd w  wysokości 6 złotych. (20 sztuk papierosów, najtańszych, kosztowało 2.40).  Na szczęście otrzymałem honorarium za ostatnie opowiadanie - o  kolektywizacji - wysłane jeszcze z cywila - w wysokości 765 złotych, i  mogłem sobie dokupić w kantynie, jeśli akurat był, trochę smalcu do  chleba, a także inne rzeczy.
O pisaniu tutaj, w wojsku, naturalnie mowy  być nie mogło. Myśl o tym budziła mściwe pragnienie, żeby tak ci doradcy,  ci redaktorzy, choć przez miesiąc tak pożyli... Od piątej rano do  dziesiątej (teoretycznie) wieczorem w ciągłym ruchu, ciągle w wysiłku i to  fizycznym, z pustym brzuchem, bez możliwości oderwania się, odprężenia,  choćby na chwilkę. Żeby zobaczyli te "szerokie horyzonty", zamknięte w  czterech ścianach budynku koszarowego i na placu ćwiczeń, ciekawe co by  potem mówili?
 
 

 Po kolacji, po sprzątnięciu rejonów lub czyszczeniu broni, kadra szła do  siebie, a z nami, pilnując porządku, zostawał podoficer dyżurny. Od niego  zależało, jak przebiegnie nam czas do capstrzyku i po nim. Dyżurni mieli  różne upodobania. Jedni służbiści, bezustannie do capstrzyku robili  zbiórki, nie dając nam dwóch minut wolnych, inni - "intelektualiści",  wygłaszali nie kończące się rozhowory na wszelkie tematy - najczęściej  "erotyczne" - i tych należało pilnie słuchać. Ale najgorsi byli  "czyścioszki".  W dziesięć minut po capstrzyku, kiedy człowiek wreszcie wyrwał się do  Morfeusza z tej śmierdzącej sali, zapalało się światło i słyszał:
- Nogi do przeglądu!
Należało wtedy wysunąć spod koca wyprostowane stopy. Podoficer wolno  przechodził przed łóżkami i dokładnie przyglądał się stopom. Wystarczyło,  że któryś miał jakąś ciemną plamę na nodze, co często się zdarzało, bowiem  stare buty przepuszczały wodę przez rozmiękłą skórę i po całodziennym  taplaniu się w błocie, nogi były równie ubłocone co i buty, a umywalnia  była słabo oświetlona, by zaraz , założywszy ręce do tyłu na "pierwszej  krzyżowej" - ulubiona postawa kaprali - rozpoczynać tyradę o czystości.
- Kto to pomyślał, że człowiek wykształcony, maturzysta, i to w  dwudziestym wieku, uświadomiony skąd się biorą różne choroby, mający mydło  i wodę, wodę bieżącą - nie musi biec do koryta, albo wyrąbywać przerębla,  i człowiek taki może mieć takie zamiłowanie do brudu. Własnych nóg z gnoju  nie umyje - tu podoficer z reguły podnosił głos.
W tym momencie już nikt  nie spał, oczekując z zamkniętymi oczami dalszego, z reguły już znanego,  ciągu:
- Jak można z takimi nogami uwalanymi w gównie kłaść się do łóżka?! A co  na to koledzy?! - zaczynał ryczeć:  - Do mycia nóg! - zawieszał głos, a myśmy czekali, jakie słowo padnie:  drużyna, pluton, dwa plutony, kompania. Najczęściej podrywano pluton, do  którego nieszczęsny delikwent należał. Ryczał więc głos:
- Do mycia nóg pluton powstań, do umywalni biegiem marsz!  Zrywał się pluton z łóżek, a reszta kompanii uspokojona, a nawet z lekkim  zadowoleniem, że ich ta wieczorno-nocna impreza ominęła, spoglądała spod  oka, żeby jakiś śmieszny szczegół wychwycić. Można się będzie jutro  pośmiać. Patrzyli jednak przez przymknięte powieki, bo regulaminowo  musieli spać. Po capstrzyku, niechby się bomby waliły, jak nie ogłoszono  pobudki lub alarmu, wojsko śpi i nie ma żadnych dyskusji. A co dopiero, że  ktoś idzie myć nogi. Żaden pretekst. Biegło więc dwadzieścia chłopów w  gaciach, dyndając troczkami, do umywalni. Każdy, chciał czy nie chciał,  musiał nogi zamoczyć, inaczej były by brudne, choć i tak to niewiele  pomagało, bo podłoga była z desek wysmarowanych pyłochłonem, czy jakimś  innym świństwem. Pachniało to to naftą i brudziło na czarno nogi, jak pasta  do butów. Butów nie wolno było brać do umywalni, więc po powrocie i  powtórnym przeglądzie okazywało się, że już więcej jest "brudasów".  Ceremonia powtarzała się kilkakrotnie, dopóki nie wyleciało któremuś  źdźbło słomy z siennika. Wtedy kapral pozwalał łaskawie wziąć buty i  porządnie umyć nogi.  I to wszystko w tempie. Buty były dodatkowym utrudnieniem. Bo należało je  zasznurować. "Tylko łajzy chodzą z rozsznurowanymi butami, a nie prawdziwi  żołnierze, choćby droga wiodła tylko do umywalni lub sracza." Kiedy już po zdjęciu butów bractwo z ulgą kładło się spać i czekało na  zgaszenie światła, rozlegał się ryk:
- Kowalski, a co to za wychodek urządziliście pod swoim łóżkiem. Powstań.  Co to jest?!  Kowalski wyskakiwał z łóżka i trzymając ręce przepisowo na szwach  kalesonów, w postawie na baczność meldował:
- Obywatelu kapralu melduję, że to kawałeczek słomy z siennika.
- Ja wam dam kawałeczek słomy. To jest kawałeczek słomy?! To jak byście z  sienników z całego burdelu słomę wysypali, to by jeszcze tyle brudu nie  było, coście tu nagromadzili. Ano do sprzątania. Za szczotkę i zamieść  salę, żeby koledzy mogli chodzić, i się nie przewracać. Co? Nie macie  szczoteczki do zębów?! Dawajcie ją i zamiećcie te brudy na kupkę,  dokładnie, spod każdego łóżka.
Kapral założył ręce za pas i z uśmieszkiem  pobłażliwości patrzył, jak Kowalski drżącymi z pasji rękami, nisko  pochylony, zamiata szczoteczką do zębów podłogę.
- A reszta?! - Kapral poczuł przypływ nowych pomysłów - żeby Kowalskiemu  nie było ciężko odsuwać łóżek przy sprzątaniu - zbiórka na piecu!
Przez chwilę zbaranieliśmy. Na piecu? Jak to na piecu!
 Piece w naszej sali były dwa. Okrągłe, obite blachą, o średnicy jakichś  dwóch metrów i wysokości dwa i pół metra, sięgały aż pod wysoko sklepiony  sufit. Pomiędzy sufitem a górną ich powierzchnią zostawało z półtora metra  wolnej przestrzeni.  Piece były solidne, jak i całe nasze koszary, budowane jeszcze dla  carskich wojsk zaborczych przed pierwszą wojną światową, i widać służyły  niejednemu pokoleniu rekruckiemu nie tylko do grzania.  Wahanie nasze szybko zostało rozwiane rykiem kaprala:
- Co, nie rozumiecie?! Nie po polsku?! A może wolicie trochę musztry na  dworze?!
Była późna noc, a na dworze listopadowy, wilgotny ziąb, nikomu się nie  uśmiechało ćwiczyć na dworze "padnij-powstań" - szybko wyrywaliśmy więc na  piece. Jak kto mógł, skakaliśmy na ich wierzch. Mniejsi, ci od moździerzy  mieli trudności z dostaniem się na górę. Podskakiwali nieporadnie,  machając jak dziwne, białe ptaki bielizną i prosząc o pomoc. Strzelcy, ci  najwyżsi, szybko się wprawili, i nie tylko że w mig wskakiwali, ale  zajmowali najlepsze miejsca, te w środku, "całostkowe", nazwane tak od  tego, że całe ciało się mieściło. Bo pozostali wisieli: ten na ręce, tego  trzymali za nogę... kunusom z moździerzy zazwyczaj opadały gacie, bo  bielizny w wojsku na takich małych nie było, i tak wisieli, dobroczynnie  trzymani przez strzelców za ręce, dając swoimi nagimi penisami świadectwo  prawdzie o sposobie, w jaki w raju chłopy zaopatrywały się w te swoje  fujary. Ja byłem średni i zazwyczaj mieściłem się jednym półdupkiem  wciśnięty między innych, można było wytrzymać. Kowalski się spieszył i  machał szczoteczką jak nasz "maksim" podajnikiem. Kiedy zameldował o końcu  pracy, następował ostatni atak nocnej, kapralskiej zabawy. Na komendę  zeskakiwaliśmy z pieców i nałożywszy buty dokładnie je sznurując,  ustawialiśmy się w "kolumnie pogrzebowej". Był to specjalny szyk. Na czele  najwyższy wzrostem "archirej". Potem trumna niesiona przez czterech  trzymających za rogi koc, na którym leżało źdźbło słomy, a za nimi  opłakujący i lamentujący tłum. "Archirej" miał za zadanie "zapiewat'", to  znaczy wołać "Hospody pomyłuj", na co pozostali odpowiadali odśpiewywawszy  pierwszą zwrotkę "w mogile ciemnej usia siusia..." I tak szliśmy w zimną,  listopadową noc, powoli, choć tyłki w powiewnych gaciach marzły solidnie.  Ale przyśpieszać nie było wolno, bo zaraz darł się kapral:
- Wolniej, wolniej, wdowa nie nadąża!
Dochodziliśmy do śmietnika. Tam, już bez przemówień, bo śmietnik znajdował  się w pobliżu innego bloku, a garnizon już był po capstrzyku, w poważnym  milczeniu składaliśmy uroczyście źdźbło na śmietnik i żałobnicy mogli  wrócić do łóżek. Kapral gasił światło i nadsłuchiwał uważnie czy któryś  nie zaszepcze do sąsiada, po czym patrzył na zegarek. Dwunasta, do piątej  służba jakoś zleci - szedł kimać do dyżurki. Następnego dnia miał cztery  godziny wolnego na spanie, a nam pozostawało tylko pięć... Rano wstawałem  jak zaczadziały, półprzytomny.
 Kiedy już jako tako nauczyliśmy się musztry i pozostał tylko ostatni  szlif, żeby dobrze wypaść na defiladzie w dniu przysięgi, przydzielono  broń. Karabin Mauser lub węgierski, który osobiście posiadałem w Pańskiej  Dolinie, nie był mi nowością, ale tu dostaliśmy sowieckie Mossiny. Tego  nie znałem. Nie znałem też opisu karabinu i poszczególnych jego części, a  tego należało nauczyć się na pamięć. Kuliśmy więc w wolnych chwilach  instrukcję, aż myliły się nam terminy z instrukcji, te prawdziwe z  "kawalarskimi", i w końcu sam nie wiedziałem na przykład, czy lufa to  "gwintowana rura z otworem w środku" czy "dziura oblana żelazem...".  Ale to jeszcze pół biedy. Najwięcej kłopotu sprawiała rdza, która  pojawiała się na metalowych częściach w bardzo krótkim czasie po  rozkonserwowaniu karabinu. Musiała to być stal bardzo nikłej jakości,  ponieważ pamiętałem, że gdy podczas okupacji miałem pistolet, belgijkę,  który przechowywałem w różnych miejscach: w słomie, sianie, liściach na  ziemi, owinięty tylko w szmatę - na ogół, pomimo nie czyszczenia, nie  rdzewiał. Nasze karabiny wystarczyło postawić na jeden dzień bez  czyszczenia, by pokryły się czerwonym nalotem.  Samo codzienne czyszczenie broni, wydawało się czynnością naturalną,  wszyscy pamiętający wojnę to rozumieli - partyzanckie powiedzenie mówiło:  "jak ty broni, tak ona tobie", bo najważniejsze było, by nie zawiodła w  tym ułamku sekundy, być może jedynym, decydującym o życiu - i nie  bulwersowały nas przypadki stawiania przed sąd za brudną broń. Ale "nasze"  czyszczenie, planowane na godzinę po zakończeniu zajęć, po kolacji,  przeciągało się do późna w nocy. Było jeszcze jedną formą "dawania w  kość". Wystarczyło, żeby do któregoś z nas kapral miał "uraz", to jego  karabin był brudny co najmniej do godziny pierwszej w nocy. Zasypialiśmy  nad szmatami, pucując nasze kb, i już woleliśmy "pogrzeby", przy których  jednak zawsze można było się pośmiać.

 Wkrótce też zapoznaliśmy się z podstawową naszą bronią, z CKM. Teraz  dopiero poznaliśmy "smak" specjalnej broni i zobaczyliśmy w jakie gówno  wpadliśmy. Teraz zające zaczęli z nas kpić, nie robiąc sobie nic z naszych  drażniących ich pierwej gestów. Na widok strzelca składało się czapkę,  polówkę w taki sposób, że wystawały dwa rogi, mające imitować uszy zająca  i tłukło się je dłonią, ruchem, którym głuszy się szaraka. U strzelca  budziło to wściekłość, u pozostałych - śmiech. Teraz, kiedy otrzymaliśmy  CKM, strzelcy na nasz widok garbili się, pochylali głowę i wysuwali język,  jak człowiek ledwo dyszący pod gniotącym go ciężarem. I była to prawda.  CKM typu Maksim ważył łącznie z jedną skrzynką amunicji około 71 kilo, a  taki ciężar należało targać we czwórkę. Obsługa bowiem składała się z  czterech żołnierzy: celowniczy, karabinowy i dwóch amunicyjnych. Karabin  miał kółka i mieliśmy nadzieję, że podobnie jak na oglądanych filmach o  rewolucji, będziemy go mogli ciągnąć za sobą, ale to były próżne życzenia.  Na kółkach to na wojnie, a teraz na grzbiecie. Nosiliśmy więc. Cekaem  rozkładał się na podstawę: stalowy kabłąk z dwoma żelaznymi kółkami - waga  32 kilogramy, karabin - 24 kilogramy , tarczę pancerną - 7 kilogramów i  skrzynka z amunicją. To wszystko, oraz swoje wyposażenie osobiste,  karabin, łopatkę, plecak, maskę p-gaz, musieliśmy dźwigać i jeszcze  nadążać za strzelcami. Wymienialiśmy się w noszeniu, ale była to wymiana  typu "zamienił stryjek siekierkę...". Odpoczynku ani na chwilę. Najgorzej było nieść podstawę z kółkami.  Pałąk - dyszel od kółek się zginał, a na plecak nie wolno było tego  ustrojstwa nakładać, żeby "kazionnego" wyposażenia, jakim był plecak nie  zniszczyć. Niosący więc podstawę musiał przekładać plecak na piersi, pod  brodę, a na plecy wkładać trzydzieści dwa kilogramy żelastwa. Niezależnie  od ciężaru, była to okropna pozycja, jak w dybach. Plecak podnosił brodę  do góry, obcierał i nie pozwalał naturalnie pochylić głowy przy niesieniu  ciężaru, żelazny pałąk odciskał skórę na obojczykach, a kółka żłobiły dwie  bruzdy w żebrach aż do krwi. Po dwustu metrach zaczynało brakować tchu, a  ból całego kręgosłupa stawał się nie do zniesienia. Nieraz tak trzeba było  iść dwa, trzy, cztery kilometry, na przełaj, po wertepach, często biegiem.  Robiliśmy zmiany. Ten który brał tarczę, brał również karabin tego, który  dźwigał podstawę, ale też i jego "odpoczynek" podczas niesienia  najmniejszego ciężaru był wątpliwy. Potem, przy następnej zmianie ten, co  niósł tarczę, brał karabin ckm - niosło się go na ramieniu jak ciężką  kłodę, by po dwustu metrach znów "odpocząć niosąc dwie skrzynki z amunicją  w obu rękach. Wtedy dopiero przekonałem się na własnej skórze, co to  znaczy powiedzenie "aż po jajach będzie ci się pot lał". Oj, lał się ten  pot, lał, i to pomimo mrozu. Strzelcy wzbudzali naszą zazdrość, tak sobie  swobodnie biegali, tylko z karabinkami, po polu, a do tego każdy z nich  chłop w chłopa. Kląłem w duchu swój wzrost. Wystarczyło mieć dwa  centymetry więcej, i już nie ja, a Kazik Kalinowski, ostatni ze strzelców,  dźwigałby teraz podstawę. Nawet "moździerze" mieli lepiej. Też dźwigali  podstawę - 28 kilogramów, ale była ona w formie tarczy i miała dwie szelki  do noszenia, a sam moździerz ważył chyba coś z dziesięć kilogramów, i to  wszystko. Amunicji nie nosili, to też z obsługi zawsze było dwóch wolnych,  odpoczywających.
 Dźwigaliśmy, dźwigaliśmy, popędzani hasłem: "więcej potu na ćwiczeniach,  mniej krwi w boju", aż kiedyś osłabłem. Może bym się jeszcze zdobył na  maksymalny wysiłek, ale mi się już po prostu wszystkiego odechciało.  Niosłem właśnie podstawę po rozmiękłym, zaoranym polu - zima była bardzo  lekka - i wpadłem w jakąś dziurę po kolana. Opierając się na niesionym z  przodu plecaku - tak zostałem. Niech się dzieje co chce - myślałem, dalej  nie pójdę. Byłem bardzo wyczerpany, a do tego od kilku dni bolała mnie  noga. Jak ruszałem stopą, to z tyłu, powyżej pięty, jakby skrzypiała jakaś  nie nasmarowana linka. Co dzień bolało coraz bardziej, ale służbowy, do  którego zgłosiłem się, żeby pójść do lekarza popatrzył na mnie i  powiedział:
- Obtarta? Nie, to nie macie co iść, każdego nogi bolą. Zaprawicie się.  Co z was za piechur, jak już narzekacie po spacerach wokół koszar, a jak  przyjdzie ze trzydzieści, czterdzieści kilometrów, no?
I nie wpisał mnie do książki, musiałem iść na zajęcia. To mnie też trochę  zdemobilizowało. Bo nie symulowałem, tylko czułem naprawdę, że z nogą  dzieje się coś niedobrego. Jeszcze mi ją potem, kiedy okaże się że "za  późno" amputują - myślałem przerażony. I co będę robić dalej...  Tak, że wszystko złożyło się na to, że tkwiłem jak nie wykopany burak w  tej rozmiękłej glinie i, owszem, opierając się o ziemię plecakiem całkiem  wygodnie sobie na nim leżałem. Nieruchomego nie tłukła po plecach  podstawa, spokojnie czekałem, aż się mną ktoś zajmie. Tyraliera tymczasem  poszła hen, aż pod lasek, w którym był nasz wróg, ten poligonowy, i po  zwalczeniu którego i zdobyciu lasku, miały zakończyć się ćwiczenia.  Zostałem sam, szczęśliwy, że nie muszę już dźwigać ani biec - zdrzemnąłem  się. Obudziły mnie jakieś głosy:
- Zemdlał, zemdlał, wody trzeba przynieść, szybko, wody...
Otworzyłem ostrożnie jedno oko, patrząc co się w koło dzieje, bo w  pierwszej chwili nie pomyślałem, że te głosy mają mnie na uwadze. Po  krótkim, może dwuminutowym śnie, czułem się wyśmienicie. I już miałem  wesoły i rześki wyskoczyć z dołu, kiedy przemknęło mi przez myśl, że to  przecież o mnie myślą, że zemdlałem. A jak tak, to proszę bardzo,  pomyślałem, dlaczego nie, taka okazja? Przymknąłem za szeroko otwarte oko  i jęknąłem. Potem głęboko westchnąłem i obróciłem się na bok. Spojrzałem  na pochylone nade mną głowy i spotkałem zatroskane spojrzenie wyłupiastych  oczu chorążego Bąka, dowódcy naszego plutonu.
- Ej, co wam jest - potrząsał mnie za ramię. Zasłabliście, ale nic wam nie  jest? dopytywał się z nadzieją w głosie.
Chciał jak najszybciej odpędzić  choćby myśl, że mogło by mi się coś stać. Byłby to wtedy nadzwyczajny  wypadek i miałby za swoje. Na pewno na awans na porucznika musiałby długo  poczekać. Taka krecha w aktach, automatycznie pogrąża je na spód szuflady  pułkowego personalnego. Kiedy powiedziałem, że nic mi nie jest, że to  takie chwilowe ale, ot, boli mnie noga, a do lekarza nie puszczają -  zacząłem przy okazji żalić się - ucieszył się widocznie i zaraz kazał ze  mnie zdjąć podstawę i inne oporządzenie też. Nie oddałem go jednak, nie  chcąc kolegów dodatkowo obciążać. Sam najlepiej wiedziałem ile mogę i nie  miałem sumienia...
do 19n