Po kolacji, po sprzątnięciu rejonów lub czyszczeniu broni,
kadra szła do siebie, a z nami, pilnując porządku, zostawał podoficer
dyżurny. Od niego zależało, jak przebiegnie nam czas do capstrzyku
i po nim. Dyżurni mieli różne upodobania. Jedni służbiści, bezustannie
do capstrzyku robili zbiórki, nie dając nam dwóch minut wolnych,
inni - "intelektualiści", wygłaszali nie kończące się rozhowory na
wszelkie tematy - najczęściej "erotyczne" - i tych należało pilnie
słuchać. Ale najgorsi byli "czyścioszki". W dziesięć minut
po capstrzyku, kiedy człowiek wreszcie wyrwał się do Morfeusza z
tej śmierdzącej sali, zapalało się światło i słyszał:
- Nogi do przeglądu!
Należało wtedy wysunąć spod koca wyprostowane stopy. Podoficer wolno
przechodził przed łóżkami i dokładnie przyglądał się stopom. Wystarczyło,
że któryś miał jakąś ciemną plamę na nodze, co często się zdarzało, bowiem
stare buty przepuszczały wodę przez rozmiękłą skórę i po całodziennym
taplaniu się w błocie, nogi były równie ubłocone co i buty, a umywalnia
była słabo oświetlona, by zaraz , założywszy ręce do tyłu na "pierwszej
krzyżowej" - ulubiona postawa kaprali - rozpoczynać tyradę o czystości.
- Kto to pomyślał, że człowiek wykształcony, maturzysta, i to w
dwudziestym wieku, uświadomiony skąd się biorą różne choroby, mający mydło
i wodę, wodę bieżącą - nie musi biec do koryta, albo wyrąbywać przerębla,
i człowiek taki może mieć takie zamiłowanie do brudu. Własnych nóg z gnoju
nie umyje - tu podoficer z reguły podnosił głos.
W tym momencie już nikt nie spał, oczekując z zamkniętymi
oczami dalszego, z reguły już znanego, ciągu:
- Jak można z takimi nogami uwalanymi w gównie kłaść się do łóżka?!
A co na to koledzy?! - zaczynał ryczeć: - Do mycia nóg! - zawieszał
głos, a myśmy czekali, jakie słowo padnie: drużyna, pluton, dwa plutony,
kompania. Najczęściej podrywano pluton, do którego nieszczęsny delikwent
należał. Ryczał więc głos:
- Do mycia nóg pluton powstań, do umywalni biegiem marsz!
Zrywał się pluton z łóżek, a reszta kompanii uspokojona, a nawet z lekkim
zadowoleniem, że ich ta wieczorno-nocna impreza ominęła, spoglądała spod
oka, żeby jakiś śmieszny szczegół wychwycić. Można się będzie jutro
pośmiać. Patrzyli jednak przez przymknięte powieki, bo regulaminowo
musieli spać. Po capstrzyku, niechby się bomby waliły, jak nie ogłoszono
pobudki lub alarmu, wojsko śpi i nie ma żadnych dyskusji. A co dopiero,
że ktoś idzie myć nogi. Żaden pretekst. Biegło więc dwadzieścia chłopów
w gaciach, dyndając troczkami, do umywalni. Każdy, chciał czy nie
chciał, musiał nogi zamoczyć, inaczej były by brudne, choć i tak
to niewiele pomagało, bo podłoga była z desek wysmarowanych pyłochłonem,
czy jakimś innym świństwem. Pachniało to to naftą i brudziło na czarno
nogi, jak pasta do butów. Butów nie wolno było brać do umywalni,
więc po powrocie i powtórnym przeglądzie okazywało się, że już więcej
jest "brudasów". Ceremonia powtarzała się kilkakrotnie, dopóki nie
wyleciało któremuś źdźbło słomy z siennika. Wtedy kapral pozwalał
łaskawie wziąć buty i porządnie umyć nogi. I to wszystko w
tempie. Buty były dodatkowym utrudnieniem. Bo należało je zasznurować.
"Tylko łajzy chodzą z rozsznurowanymi butami, a nie prawdziwi żołnierze,
choćby droga wiodła tylko do umywalni lub sracza." Kiedy już po zdjęciu
butów bractwo z ulgą kładło się spać i czekało na zgaszenie światła,
rozlegał się ryk:
- Kowalski, a co to za wychodek urządziliście pod swoim łóżkiem.
Powstań. Co to jest?! Kowalski wyskakiwał z łóżka i trzymając
ręce przepisowo na szwach kalesonów, w postawie na baczność meldował:
- Obywatelu kapralu melduję, że to kawałeczek słomy z siennika.
- Ja wam dam kawałeczek słomy. To jest kawałeczek słomy?! To jak
byście z sienników z całego burdelu słomę wysypali, to by jeszcze
tyle brudu nie było, coście tu nagromadzili. Ano do sprzątania. Za
szczotkę i zamieść salę, żeby koledzy mogli chodzić, i się nie przewracać.
Co? Nie macie szczoteczki do zębów?! Dawajcie ją i zamiećcie te brudy
na kupkę, dokładnie, spod każdego łóżka.
Kapral założył ręce za pas i z uśmieszkiem pobłażliwości patrzył,
jak Kowalski drżącymi z pasji rękami, nisko pochylony, zamiata szczoteczką
do zębów podłogę.
- A reszta?! - Kapral poczuł przypływ nowych pomysłów - żeby Kowalskiemu
nie było ciężko odsuwać łóżek przy sprzątaniu - zbiórka na piecu!
Przez chwilę zbaranieliśmy. Na piecu? Jak to na piecu!
Piece w naszej sali były dwa. Okrągłe, obite blachą, o średnicy
jakichś dwóch metrów i wysokości dwa i pół metra, sięgały aż pod
wysoko sklepiony sufit. Pomiędzy sufitem a górną ich powierzchnią
zostawało z półtora metra wolnej przestrzeni. Piece były solidne,
jak i całe nasze koszary, budowane jeszcze dla carskich wojsk zaborczych
przed pierwszą wojną światową, i widać służyły niejednemu pokoleniu
rekruckiemu nie tylko do grzania. Wahanie nasze szybko zostało rozwiane
rykiem kaprala:
- Co, nie rozumiecie?! Nie po polsku?! A może wolicie trochę musztry
na dworze?!
Była późna noc, a na dworze listopadowy, wilgotny ziąb, nikomu się
nie uśmiechało ćwiczyć na dworze "padnij-powstań" - szybko wyrywaliśmy
więc na piece. Jak kto mógł, skakaliśmy na ich wierzch. Mniejsi,
ci od moździerzy mieli trudności z dostaniem się na górę. Podskakiwali
nieporadnie, machając jak dziwne, białe ptaki bielizną i prosząc
o pomoc. Strzelcy, ci najwyżsi, szybko się wprawili, i nie tylko
że w mig wskakiwali, ale zajmowali najlepsze miejsca, te w środku,
"całostkowe", nazwane tak od tego, że całe ciało się mieściło. Bo
pozostali wisieli: ten na ręce, tego trzymali za nogę... kunusom
z moździerzy zazwyczaj opadały gacie, bo bielizny w wojsku na takich
małych nie było, i tak wisieli, dobroczynnie trzymani przez strzelców
za ręce, dając swoimi nagimi penisami świadectwo prawdzie o sposobie,
w jaki w raju chłopy zaopatrywały się w te swoje fujary. Ja byłem
średni i zazwyczaj mieściłem się jednym półdupkiem wciśnięty między
innych, można było wytrzymać. Kowalski się spieszył i machał szczoteczką
jak nasz "maksim" podajnikiem. Kiedy zameldował o końcu pracy, następował
ostatni atak nocnej, kapralskiej zabawy. Na komendę zeskakiwaliśmy
z pieców i nałożywszy buty dokładnie je sznurując, ustawialiśmy się
w "kolumnie pogrzebowej". Był to specjalny szyk. Na czele najwyższy
wzrostem "archirej". Potem trumna niesiona przez czterech trzymających
za rogi koc, na którym leżało źdźbło słomy, a za nimi opłakujący
i lamentujący tłum. "Archirej" miał za zadanie "zapiewat'", to znaczy
wołać "Hospody pomyłuj", na co pozostali odpowiadali odśpiewywawszy
pierwszą zwrotkę "w mogile ciemnej usia siusia..." I tak szliśmy w zimną,
listopadową noc, powoli, choć tyłki w powiewnych gaciach marzły solidnie.
Ale przyśpieszać nie było wolno, bo zaraz darł się kapral:
- Wolniej, wolniej, wdowa nie nadąża!
Dochodziliśmy do śmietnika. Tam, już bez przemówień, bo śmietnik
znajdował się w pobliżu innego bloku, a garnizon już był po capstrzyku,
w poważnym milczeniu składaliśmy uroczyście źdźbło na śmietnik i
żałobnicy mogli wrócić do łóżek. Kapral gasił światło i nadsłuchiwał
uważnie czy któryś nie zaszepcze do sąsiada, po czym patrzył na zegarek.
Dwunasta, do piątej służba jakoś zleci - szedł kimać do dyżurki.
Następnego dnia miał cztery godziny wolnego na spanie, a nam pozostawało
tylko pięć... Rano wstawałem jak zaczadziały, półprzytomny.
Kiedy już jako tako nauczyliśmy się musztry i pozostał tylko
ostatni szlif, żeby dobrze wypaść na defiladzie w dniu przysięgi,
przydzielono broń. Karabin Mauser lub węgierski, który osobiście
posiadałem w Pańskiej Dolinie, nie był mi nowością, ale tu dostaliśmy
sowieckie Mossiny. Tego nie znałem. Nie znałem też opisu karabinu
i poszczególnych jego części, a tego należało nauczyć się na pamięć.
Kuliśmy więc w wolnych chwilach instrukcję, aż myliły się nam terminy
z instrukcji, te prawdziwe z "kawalarskimi", i w końcu sam nie wiedziałem
na przykład, czy lufa to "gwintowana rura z otworem w środku" czy
"dziura oblana żelazem...". Ale to jeszcze pół biedy. Najwięcej kłopotu
sprawiała rdza, która pojawiała się na metalowych częściach w bardzo
krótkim czasie po rozkonserwowaniu karabinu. Musiała to być stal
bardzo nikłej jakości, ponieważ pamiętałem, że gdy podczas okupacji
miałem pistolet, belgijkę, który przechowywałem w różnych miejscach:
w słomie, sianie, liściach na ziemi, owinięty tylko w szmatę - na
ogół, pomimo nie czyszczenia, nie rdzewiał. Nasze karabiny wystarczyło
postawić na jeden dzień bez czyszczenia, by pokryły się czerwonym
nalotem. Samo codzienne czyszczenie broni, wydawało się czynnością
naturalną, wszyscy pamiętający wojnę to rozumieli - partyzanckie
powiedzenie mówiło: "jak ty broni, tak ona tobie", bo najważniejsze
było, by nie zawiodła w tym ułamku sekundy, być może jedynym, decydującym
o życiu - i nie bulwersowały nas przypadki stawiania przed sąd za
brudną broń. Ale "nasze" czyszczenie, planowane na godzinę po zakończeniu
zajęć, po kolacji, przeciągało się do późna w nocy. Było jeszcze
jedną formą "dawania w kość". Wystarczyło, żeby do któregoś z nas
kapral miał "uraz", to jego karabin był brudny co najmniej do godziny
pierwszej w nocy. Zasypialiśmy nad szmatami, pucując nasze kb, i
już woleliśmy "pogrzeby", przy których jednak zawsze można było się
pośmiać.
Wkrótce też zapoznaliśmy się z podstawową naszą bronią, z CKM.
Teraz dopiero poznaliśmy "smak" specjalnej broni i zobaczyliśmy w
jakie gówno wpadliśmy. Teraz zające zaczęli z nas kpić, nie robiąc
sobie nic z naszych drażniących ich pierwej gestów. Na widok strzelca
składało się czapkę, polówkę w taki sposób, że wystawały dwa rogi,
mające imitować uszy zająca i tłukło się je dłonią, ruchem, którym
głuszy się szaraka. U strzelca budziło to wściekłość, u pozostałych
- śmiech. Teraz, kiedy otrzymaliśmy CKM, strzelcy na nasz widok garbili
się, pochylali głowę i wysuwali język, jak człowiek ledwo dyszący
pod gniotącym go ciężarem. I była to prawda. CKM typu Maksim ważył
łącznie z jedną skrzynką amunicji około 71 kilo, a taki ciężar należało
targać we czwórkę. Obsługa bowiem składała się z czterech żołnierzy:
celowniczy, karabinowy i dwóch amunicyjnych. Karabin miał kółka i
mieliśmy nadzieję, że podobnie jak na oglądanych filmach o rewolucji,
będziemy go mogli ciągnąć za sobą, ale to były próżne życzenia. Na
kółkach to na wojnie, a teraz na grzbiecie. Nosiliśmy więc. Cekaem
rozkładał się na podstawę: stalowy kabłąk z dwoma żelaznymi kółkami - waga
32 kilogramy, karabin - 24 kilogramy , tarczę pancerną - 7 kilogramów i
skrzynka z amunicją. To wszystko, oraz swoje wyposażenie osobiste,
karabin, łopatkę, plecak, maskę p-gaz, musieliśmy dźwigać i jeszcze
nadążać za strzelcami. Wymienialiśmy się w noszeniu, ale była to wymiana
typu "zamienił stryjek siekierkę...". Odpoczynku ani na chwilę. Najgorzej
było nieść podstawę z kółkami. Pałąk - dyszel od kółek się zginał,
a na plecak nie wolno było tego ustrojstwa nakładać, żeby "kazionnego"
wyposażenia, jakim był plecak nie zniszczyć. Niosący więc podstawę
musiał przekładać plecak na piersi, pod brodę, a na plecy wkładać
trzydzieści dwa kilogramy żelastwa. Niezależnie od ciężaru, była
to okropna pozycja, jak w dybach. Plecak podnosił brodę do góry,
obcierał i nie pozwalał naturalnie pochylić głowy przy niesieniu
ciężaru, żelazny pałąk odciskał skórę na obojczykach, a kółka żłobiły dwie
bruzdy w żebrach aż do krwi. Po dwustu metrach zaczynało brakować tchu,
a ból całego kręgosłupa stawał się nie do zniesienia. Nieraz tak
trzeba było iść dwa, trzy, cztery kilometry, na przełaj, po wertepach,
często biegiem. Robiliśmy zmiany. Ten który brał tarczę, brał również
karabin tego, który dźwigał podstawę, ale też i jego "odpoczynek"
podczas niesienia najmniejszego ciężaru był wątpliwy. Potem, przy
następnej zmianie ten, co niósł tarczę, brał karabin ckm - niosło
się go na ramieniu jak ciężką kłodę, by po dwustu metrach znów "odpocząć
niosąc dwie skrzynki z amunicją w obu rękach. Wtedy dopiero przekonałem
się na własnej skórze, co to znaczy powiedzenie "aż po jajach będzie
ci się pot lał". Oj, lał się ten pot, lał, i to pomimo mrozu. Strzelcy
wzbudzali naszą zazdrość, tak sobie swobodnie biegali, tylko z karabinkami,
po polu, a do tego każdy z nich chłop w chłopa. Kląłem w duchu swój
wzrost. Wystarczyło mieć dwa centymetry więcej, i już nie ja, a Kazik
Kalinowski, ostatni ze strzelców, dźwigałby teraz podstawę. Nawet
"moździerze" mieli lepiej. Też dźwigali podstawę - 28 kilogramów,
ale była ona w formie tarczy i miała dwie szelki do noszenia, a sam
moździerz ważył chyba coś z dziesięć kilogramów, i to wszystko. Amunicji
nie nosili, to też z obsługi zawsze było dwóch wolnych, odpoczywających.
Dźwigaliśmy, dźwigaliśmy, popędzani hasłem: "więcej potu na
ćwiczeniach, mniej krwi w boju", aż kiedyś osłabłem. Może bym się
jeszcze zdobył na maksymalny wysiłek, ale mi się już po prostu wszystkiego
odechciało. Niosłem właśnie podstawę po rozmiękłym, zaoranym polu
- zima była bardzo lekka - i wpadłem w jakąś dziurę po kolana. Opierając
się na niesionym z przodu plecaku - tak zostałem. Niech się dzieje
co chce - myślałem, dalej nie pójdę. Byłem bardzo wyczerpany, a do
tego od kilku dni bolała mnie noga. Jak ruszałem stopą, to z tyłu,
powyżej pięty, jakby skrzypiała jakaś nie nasmarowana linka. Co dzień
bolało coraz bardziej, ale służbowy, do którego zgłosiłem się, żeby
pójść do lekarza popatrzył na mnie i powiedział:
- Obtarta? Nie, to nie macie co iść, każdego nogi bolą. Zaprawicie
się. Co z was za piechur, jak już narzekacie po spacerach wokół koszar,
a jak przyjdzie ze trzydzieści, czterdzieści kilometrów, no?
I nie wpisał mnie do książki, musiałem iść na zajęcia. To mnie też
trochę zdemobilizowało. Bo nie symulowałem, tylko czułem naprawdę,
że z nogą dzieje się coś niedobrego. Jeszcze mi ją potem, kiedy okaże
się że "za późno" amputują - myślałem przerażony. I co będę robić
dalej... Tak, że wszystko złożyło się na to, że tkwiłem jak nie wykopany
burak w tej rozmiękłej glinie i, owszem, opierając się o ziemię plecakiem
całkiem wygodnie sobie na nim leżałem. Nieruchomego nie tłukła po
plecach podstawa, spokojnie czekałem, aż się mną ktoś zajmie. Tyraliera
tymczasem poszła hen, aż pod lasek, w którym był nasz wróg, ten poligonowy,
i po zwalczeniu którego i zdobyciu lasku, miały zakończyć się ćwiczenia.
Zostałem sam, szczęśliwy, że nie muszę już dźwigać ani biec - zdrzemnąłem
się. Obudziły mnie jakieś głosy:
- Zemdlał, zemdlał, wody trzeba przynieść, szybko, wody...
Otworzyłem ostrożnie jedno oko, patrząc co się w koło dzieje, bo
w pierwszej chwili nie pomyślałem, że te głosy mają mnie na uwadze.
Po krótkim, może dwuminutowym śnie, czułem się wyśmienicie. I już
miałem wesoły i rześki wyskoczyć z dołu, kiedy przemknęło mi przez
myśl, że to przecież o mnie myślą, że zemdlałem. A jak tak, to proszę
bardzo, pomyślałem, dlaczego nie, taka okazja? Przymknąłem za szeroko
otwarte oko i jęknąłem. Potem głęboko westchnąłem i obróciłem się
na bok. Spojrzałem na pochylone nade mną głowy i spotkałem zatroskane
spojrzenie wyłupiastych oczu chorążego Bąka, dowódcy naszego plutonu.
- Ej, co wam jest - potrząsał mnie za ramię. Zasłabliście, ale nic
wam nie jest? dopytywał się z nadzieją w głosie.
Chciał jak najszybciej odpędzić choćby myśl, że mogło by mi
się coś stać. Byłby to wtedy nadzwyczajny wypadek i miałby za swoje.
Na pewno na awans na porucznika musiałby długo poczekać. Taka krecha
w aktach, automatycznie pogrąża je na spód szuflady pułkowego personalnego.
Kiedy powiedziałem, że nic mi nie jest, że to takie chwilowe ale,
ot, boli mnie noga, a do lekarza nie puszczają - zacząłem przy okazji
żalić się - ucieszył się widocznie i zaraz kazał ze mnie zdjąć podstawę
i inne oporządzenie też. Nie oddałem go jednak, nie chcąc kolegów
dodatkowo obciążać. Sam najlepiej wiedziałem ile mogę i nie miałem
sumienia...
do 19n