Na drugi dzień euforia mija. Zaczynamy patrzeć bardziej
realnie. Moim celem jest latanie a nie skakanie. Do takich chłodnych
refleksji przyczynia się na pewno wypadek Bieli. Biela z naszej grupy,
po wczorajszym skoku zaniewidział na jedno oko. Musiał odejść i już
go więcej nie spotkałem. Jego marzenia o lataniu rozwiały się. Potem
doszły mnie wieści, że podobno służył jakiś czas w kompanii wartowniczej.
Postanowiłem więc pilnować się, żeby jakiś przypadek nie odsunął mnie od
osiągnięcia głównego celu, jakim było dla mnie teraz latanie.
Otrzymaliśmy odznakę skoczka spadochronowego i legitymację. Nareszcie
mogliśmy ozdobić nasze mundury czymś, co mogło świadczyć o przynależności
do ludzi przestworzy, mogło świadczyć o tym, że nie jesteśmy takimi
pierwszymi lepszymi z brzegu szeregowcami. Nasze dotychczasowe próby
naszycia sobie zgodnie z tradycją szkół podchorążych jednego srebrnego
paska na mankiet munduru (pasek pojedynczy - pierwszy rok szkoły) nie
znalazły aprobaty u przełożonych. Zgodnie z metodą tępienia tego, co
historycznie polskie, konsekwentnie zwracano się do nas formą elew, a nie
podchorąży. Więc jedynie ten emaliowany znaczek - skoczek zawieszony pod
białym spadochronem na niebieskim tle, miał być naszym wyróżnieniem. W
stalowego koloru, choć drelichowym, o wykładanym kołnierzu mundurze, w
koszuli z kołnierzykiem, w czarnym krawacie oraz furażerce zamiast "okutej
czapy", i z odznaką na piersi, można już było zadawać szyku pannom. Tylko
szkopuł jest w tym, że Dęblin jest jedną z niewielu miejscowości w Polsce,
gdzie przewaga mężczyzn nad kobietami jest ogromna. A w wojskowej
hierarchii zajmowaliśmy tak znikomą pozycję, że szansa poderwania
dziewczyny równała się jednej na tysiąc. Zresztą niewiele nas one tutaj
obchodziły. Krótki pobyt zbliżał się ku końcowi i teraz, kiedy wykonaliśmy
skoki, czekaliśmy z dnia na dzień na rozkaz wyjazdu na lotnisko polowe.
Termin wyjazdu jednak z tygodnia na tydzień odkładano. Okazało się bowiem,
że na lotniskach polowych nie zakończono jeszcze przeszkolenia poprzedniego
turnusu i musieliśmy czekać, aż zwolni się miejsce. Należało dać
nam jakieś zajęcie, bo jak tu mówiono "żołnierzowi bez zajęcia cipa
mózg wyżera". Ale że nie widać było chętnych do prowadzenia jakichś
pożytecznych zajęć więc, żeby pozbyć się kłopotu, zadecydowano "niech
ćwiczą musztrę". Akurat przybyli świeżo promowani oficerowie piechoty,
których zadaniem było zaprowadzenie dyscypliny wojskowej w lotnictwie...
Dotychczas w lotnictwie panowała dyscyplina "lotnicza", oparta bardziej
na regulaminie lotów , niż regulaminie musztry stosowanym w piechocie.
Postanowiono więc tych oficerów przydzielić do nas, z zadaniem "podciągnięcia"
w regulaminie, a szczególnie w regulaminie musztry. Tym sposobem
tłukliśmy po betonkach wokół lotniska defiladowym krokiem przez osiem
godzin dziennie, z utęsknieniem czekając na wyjazd.
Pewnego dnia, kiedy staliśmy podczas przerwy w musztrze niedaleko
hangaru, jeden z krzątających się wokół samolotu mechaników zawołał,
żeby pomóc wypchnąć samolot z hangaru. Pobiegliśmy z ochotą. Pierwszy
raz znalazłem się w lotniczym hangarze. Był wewnątrz o wiele większy,
niż wydawał się na zewnątrz. Odnosiłem wrażenie, że znajduję się
we wnętrzu gigantycznego brzucha, pod którego wielkimi, stalowymi
dźwigarami, samoloty jak ptaszki, a ludzie podobni krasnoludkom nikną
w ogromnej przestrzeni. Z zapałem naparliśmy na szerokie skrzydło
ciemnozielonego Ił-2, który powoli, krusząc drobne grudki popękanego
betonu, ogromnymi pneumatykami ruszył do szeroko otwartej bramy hangaru.
Jego zadarty nos z trójpłatowym śmigłem, jakby wietrzył przestworza,
w które miał zaraz ulecieć. Za hangarem mechanik zawołał:
- Dobra chłopaki. Teraz odstąpcie, bo trza będzie zapuszczać.
Posłusznie odeszliśmy, ale niedaleko, tylko do palarni dla mechaników.
Zafascynowani, wzroku nie mogliśmy oderwać od samolotu. Nawet nasz dowódca
"zielony chorąży", który wygodnie rozsiadł się na ławce, łaskawie
popalając cudzesy, oczekiwał startu. Nikt nie myślał już o musztrze.
Pierwszy raz widziałem samolot z tak bliska. Te kilka wraków na rampie
kolejowej w Zamościu, bez skrzydeł, z porozbijanymi kadłubami, nie dawały
pełnego wyobrażenia jaki w rzeczywistości samolot jest. Dopiero teraz
mogłem podziwiać jego ogrom. Potężna machina, "pachnąca" mdławym zapachem
benzyny i oleju stała szeroko rozkraczona na grubych nogach podwozia. Z
opasłego brzucha ze zwisającym tuż nad betonem wylotem chłodnicy, zdawała
się zaprzeczać wszelkim porównaniom z ptakiem. Trzeba było sobie
wyobrazić, że zdolna jest unieść się w powietrze. A jednak latała, ba,
nawet śmigała z szybkością do pięciuset kilometrów na godzinę. Podeszła
załoga. W kombinezonach, ze spadochronami w rękach. Porucznik pilot i
kapral, strzelec pokładowy. Pierwsze serie Iłów nie posiadały stanowiska
strzelca i łatwo były zestrzeliwane podczas wojny przez niemieckich
myśliwców, dopiero potem, kiedy zwiększono załogę o strzelca uzbrojonego
w strzelający do tyłu UBT, oraz wzmocniono pancerz kadłuba, stały
się mniej wrażliwe na ogień przeciwnika i zaczęły odnosić sukcesy
na froncie. Niemcy nazywali je nawet "czarną śmiercią".
Z zazdrością patrzyliśmy się, jak powoli, spokojnie gramolił się
po skrzydle młody porucznik pilot. Taki młody, a jaki ważny, pilot
bojowego samolotu. Za nim wskoczył do kabiny kapral-strzelec, grubawy,
dobrodusznie wyglądający blondynek. Niejeden spośród nas cicho sobie
wtedy westchnął: kiedy on tak niedbale strzepnie papierosa i nonszalancko,
kołyszącym się krokiem podejdzie do "takiej" maszyny nie zwracając
uwagi na bijący z rozdziawionych gąb podziw adeptów latania. Mechanicy
podstawili podstawki pod koła i nadmuchali do kadłuba z syczącego
węża - pod ciśnieniem - powietrze. Pilot zapiął pasy i pochylił głowę.
Po ruchu ramion można było się domyśleć, że wykonuje jakieś, niewidoczne
dla nas, czynności. Och, co bym dał, żeby tak móc zajrzeć do kabiny
i zobaczyć, co też on tam robi. Ciekawość wprost pożerała, i w gruncie
rzeczy krótki ten okres wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Nareszcie
pilot uniósł głowę i wychylił się za otwartą owiewkę. O dziwo, zauważył
nas. Uśmiechnął się i łobuzersko puścił oko. Ucieszeni zamachaliśmy
rękami.
- Od śmigła - zawołał pilot wesołym głosem.
- Jest, od śmigła - odkrzyknął mechanik.
Pilot znowu pochylił głowę w kabinę i zaraz olbrzymie, jak u wiatraka
łopaty śmigła zaczęły się powoli obracać. Poruszały się wolno, jakby
trzymała je niewi9dzialna siła. Mlaskając kompresją kręciły nierównym
rytmem, wyznaczonym dopływającym do cylindrów sprężonym powietrzem. Nagle
wystrzał, jeden, drugi, śmigło podskoczyło gwałtownie w obrocie, by nagle,
przy zlewających się wybuchach z rur wydechowych, w jednym płynnym
warkocie zaniknąć, zmienić się w świetlisty krąg. Silnik śpiewał coraz
wyższym tonem zapowiadając bliską przemianę ciężkiej machiny w ptaka
bujającego w przestworzach, w aureoli czarodziejskiego śmigła. Mechanicy
wyrwali podstawki spod kół i pilot pomachawszy ręką zatrzasnął owiewkę
kabiny. Pełni radosnego entuzjazmu jaki w nas wzbudził gest pilota, w
pełnym napięciu, by niczego nie przegapić, obserwowaliśmy start. Samolot
puszczony z hamulców wolno, wolno, potem coraz szybciej zaczął się
rozpędzać, zostawiając za sobą zgiętą do ziemi wiatrem od śmigła trawę
i cienki pas kurzu. Podniósł ogon i dotykając ziemi tylko dwoma głównymi
kołami, wyprostowany jak skoczek z trampoliny, nabierał pędu. Jakieś
nierówności podbiły go jeszcze raz i dwa i nagle w niezauważalnym dla nas
momencie ujrzeliśmy, że pomiędzy kołami a ziemią rozszerza się pasek
horyzontu. Samolot był już w powietrzu. Schował podwozie i leciał prosto
na rząd drzew rosnących w oddaleniu, przy drodze ograniczającej lotnisko.
Z każdą chwilą jego sylwetka malała, stawała się cieńsza, dopiero kiedy
przeszedł na wznoszenie, ukazał się znowu w pełniejszym wymiarze. Nagle
zaczął gwałtownie wspinać się do góry. Świecę robi, świecę - rozległo się
wokół, gdy samolot rozkrzyżował się na horyzoncie. Wyglądał jak ogromna
ważka przybita szpilką do jasnego przestworu. Wbrew oczekiwaniom samolot
nie nabierał wysokości, jakby się zatrzymał. Zawisł w tej pozycji na
moment, by zaraz zacząć pochylać się na skrzydło. Coraz bardziej, coraz
bardziej, jakby jakaś niewidzialna ręka obracała go wokół nieruchomej osi.
A kiedy nos wykonał obrót o 180 stopni, cały zwinął się, błysnął słońcem
odbitym od kabiny i schował się za drzewa. Patrzyliśmy z zapartym
tchem, szukając oczami na horyzoncie, w którym miejscu znowu się
nam ukaże. Bliżej, dalej, nie znaliśmy takiej figury, ale wtedy właściwie
nie znaliśmy naprawdę żadnej lotniczej figury. Nawet przez moment
nikt z nas nie pomyślał, że może się stać coś złego. Patrzyliśmy
więc po linii horyzontu, coraz dalej przesuwając miejsce ewentualnego
wynurzenia się samolotu, gdy nagle, z miejsca gdzie zniknął, wysunął
się spoza drzew olbrzymi obłok ni to kurzu ni to dymu. Okrągły, szaropopielaty.
Po chwili dobiegł nas głuchy grzmot, ale nie był to huk wybuchu.
Odgłos przypominał raczej uderzenie kupy żelastwa o ziemię. W tym
momencie zrozumieliśmy, że jesteśmy świadkami wypadku lotniczego:
pierwszego w naszym życiu.
- Nie ma wybuchu benzyny, nie ma pożaru, a Ił jest bardzo
mocno zbudowany, opancerzony. Wysokość nieduża, jak płasko uderzyli,
to może się uratowali - mechanicy głośno rozprawiali z minami znawców.
Była więc nadzieja, że załodze nic się nie stało. Modliliśmy się
w duchu, żeby wyjące syrenami sanitarne i pożarnicze wozy przywiozły
całych i zdrowych: wesołego porucznika i tłustawego, o obliczu optymisty,
blondyna, kaprala. Niestety, jak się potem dowiedzieliśmy, na nic
przydało się opancerzenie i mocna budowa Iła. Samolot zwinął się
w korkociągu i płasko, na plecach kabiny uderzył w ziemię. Urwało
obu głowy wraz z owiewkami.
Po dwóch dniach staliśmy w czworobokach, grupami szkolnymi
na murawie lotniska, żegnając dwie ciemne trumny stojące na zaimprowizowanym
samochodowym katafalku, trumny pechowej załogi Iła. Obok stała Litka.
Miała ona zawieść ciała do rodzinnych stron, gdyż rodzina życzyła sobie
je tam pochować. Tu, dzisiaj, na lotnisku, odbywała się ceremonia
pożegnalna przed odlotem. Ostatnim odlotem. Żyjący żegnali martwych
kolegów, sami zresztą nie wiedząc, kiedy ich podobny los spotka.
- I to myśmy ich samolot wypychali - powiedział któryś.
- Zły omen, oj, zły omen to dla nas - Tadek Walczak zahuczał jak
puszczyk zwiastujący nieszczęście.
- Lepiej od razu pisz raport i uciekaj pod spódnicę mamusi - ktoś
zakpił z niego.
Walczak zamilkł, ale jakiś szczególny smętek nie schodził z jego
twarzy. Nikt z nas wtedy nie wiedział, że dwa i pół roku potem, podczas
wykonywania strefy na Jak-9, żywcem spali się w powietrzu, a jego samolot
tak głęboko wbije się w ziemię, że poprzestanie się tylko na wydobyciu
szczątków ogona, zostawiając resztę, silnik z kabiną i szczątkami skrzydeł
pod ziemią.
Stałem z kolegami i słyszałem te pogaduszki, widziałem również
jak po krótkich przemówieniach wsunięto do obłego brzucha Litki trumny,
jak później zawarczały silniki i samolot podobny do wypasionego karpia,
powoli uniósł się w powietrze. Nie robiło to na mnie szczególnego
wrażenia. Wszystko oglądałem jak na filmie, jak ciekawą, wzruszającą
historię, wzruszającą na tyle, na ile może wzruszyć opowieść o śmierci
dwóch młodych ludzi - i nic więcej. Nawet przez myśl mi nie przeszło,
że to ja mogę być bohaterem takiego zdarzenia, że to mnie mogą tak
żegnać... Gdyby nawet zresztą największy wieszcz, jasnowidz, powiedział
mi, że jeszcze mam czas, jeszcze mogę się wycofać, uchronić przed
śmiercią, wzruszyłbym tylko ramionami. Po prostu nie uwierzyłbym
mu ani przez chwilę. Ale na rozważania nie było już czasu, bo zarządzono
alarm. Był to chyba jedyny radosny w wojsku alarm. Rozkaz brzmiał:
pakować się. Wagony już podstawione. Wyjeżdżamy na lotnisko. Wyjeżdżamy
do Świdnika.
Dalsze perypetie autora opisane są w "Pamiętniku Entuzjasty".
Świdnik