odc 26.
 

 Na drugi dzień euforia mija.  Zaczynamy patrzeć bardziej realnie. Moim celem jest latanie a nie  skakanie. Do takich chłodnych refleksji przyczynia się na pewno wypadek  Bieli. Biela z naszej grupy, po wczorajszym skoku zaniewidział na jedno  oko. Musiał odejść i już go więcej nie spotkałem. Jego marzenia o lataniu  rozwiały się. Potem doszły mnie wieści, że podobno służył jakiś czas w  kompanii wartowniczej.  Postanowiłem więc pilnować się, żeby jakiś przypadek nie odsunął mnie od  osiągnięcia głównego celu, jakim było dla mnie teraz latanie.
Otrzymaliśmy odznakę skoczka spadochronowego i legitymację. Nareszcie  mogliśmy ozdobić nasze mundury czymś, co mogło świadczyć o przynależności  do ludzi przestworzy, mogło świadczyć o tym, że nie jesteśmy takimi  pierwszymi lepszymi z brzegu szeregowcami. Nasze dotychczasowe próby  naszycia sobie zgodnie z tradycją szkół podchorążych jednego srebrnego  paska na mankiet munduru (pasek pojedynczy - pierwszy rok szkoły) nie  znalazły aprobaty u przełożonych. Zgodnie z metodą tępienia tego, co  historycznie polskie, konsekwentnie zwracano się do nas formą elew, a nie  podchorąży. Więc jedynie ten emaliowany znaczek - skoczek zawieszony pod  białym spadochronem na niebieskim tle, miał być naszym wyróżnieniem. W  stalowego koloru, choć drelichowym, o wykładanym kołnierzu mundurze, w  koszuli z kołnierzykiem, w czarnym krawacie oraz furażerce zamiast "okutej  czapy", i z odznaką na piersi, można już było zadawać szyku pannom. Tylko  szkopuł jest w tym, że Dęblin jest jedną z niewielu miejscowości w Polsce,  gdzie przewaga mężczyzn nad kobietami jest ogromna. A w wojskowej  hierarchii zajmowaliśmy tak znikomą pozycję, że szansa poderwania  dziewczyny równała się jednej na tysiąc. Zresztą niewiele nas one tutaj  obchodziły. Krótki pobyt zbliżał się ku końcowi i teraz, kiedy wykonaliśmy  skoki, czekaliśmy z dnia na dzień na rozkaz wyjazdu na lotnisko polowe.  Termin wyjazdu jednak z tygodnia na tydzień odkładano. Okazało się bowiem,  że na lotniskach polowych nie zakończono jeszcze przeszkolenia  poprzedniego turnusu i musieliśmy czekać, aż zwolni się miejsce. Należało  dać nam jakieś zajęcie, bo jak tu mówiono "żołnierzowi bez zajęcia cipa  mózg wyżera". Ale że nie widać było chętnych do prowadzenia jakichś  pożytecznych zajęć więc, żeby pozbyć się kłopotu, zadecydowano "niech  ćwiczą musztrę". Akurat przybyli świeżo promowani oficerowie piechoty,  których zadaniem było zaprowadzenie dyscypliny wojskowej w lotnictwie...  Dotychczas w lotnictwie panowała dyscyplina "lotnicza", oparta bardziej na  regulaminie lotów , niż regulaminie musztry stosowanym w piechocie.  Postanowiono więc tych oficerów przydzielić do nas, z zadaniem  "podciągnięcia" w regulaminie, a szczególnie w regulaminie musztry. Tym  sposobem tłukliśmy po betonkach wokół lotniska defiladowym krokiem przez  osiem godzin dziennie, z utęsknieniem czekając na wyjazd.

 Pewnego dnia, kiedy staliśmy podczas przerwy w musztrze niedaleko hangaru,  jeden z krzątających się wokół samolotu mechaników zawołał, żeby pomóc  wypchnąć samolot z hangaru. Pobiegliśmy z ochotą. Pierwszy raz znalazłem  się w lotniczym hangarze. Był wewnątrz o wiele większy, niż wydawał się na  zewnątrz. Odnosiłem wrażenie, że znajduję się we wnętrzu gigantycznego  brzucha, pod którego wielkimi, stalowymi dźwigarami, samoloty jak ptaszki,  a ludzie podobni krasnoludkom nikną w ogromnej przestrzeni. Z zapałem  naparliśmy na szerokie skrzydło ciemnozielonego Ił-2, który powoli,  krusząc drobne grudki popękanego betonu, ogromnymi pneumatykami ruszył do  szeroko otwartej bramy hangaru. Jego zadarty nos z trójpłatowym śmigłem,  jakby wietrzył przestworza, w które miał zaraz ulecieć.  Za hangarem mechanik zawołał:
- Dobra chłopaki. Teraz odstąpcie, bo trza będzie zapuszczać.
Posłusznie odeszliśmy, ale niedaleko, tylko do palarni dla mechaników.  Zafascynowani, wzroku nie mogliśmy oderwać od samolotu. Nawet nasz dowódca  "zielony chorąży", który wygodnie rozsiadł się na ławce, łaskawie  popalając cudzesy, oczekiwał startu. Nikt nie myślał już o musztrze.  Pierwszy raz widziałem samolot z tak bliska. Te kilka wraków na rampie  kolejowej w Zamościu, bez skrzydeł, z porozbijanymi kadłubami, nie dawały  pełnego wyobrażenia jaki w rzeczywistości samolot jest. Dopiero teraz  mogłem podziwiać jego ogrom. Potężna machina, "pachnąca" mdławym zapachem  benzyny i oleju stała szeroko rozkraczona na grubych nogach podwozia. Z  opasłego brzucha ze zwisającym tuż nad betonem wylotem chłodnicy, zdawała  się zaprzeczać wszelkim porównaniom z ptakiem. Trzeba było sobie  wyobrazić, że zdolna jest unieść się w powietrze. A jednak latała, ba,  nawet śmigała z szybkością do pięciuset kilometrów na godzinę. Podeszła  załoga. W kombinezonach, ze spadochronami w rękach. Porucznik pilot i  kapral, strzelec pokładowy. Pierwsze serie Iłów nie posiadały stanowiska  strzelca i łatwo były zestrzeliwane podczas wojny przez niemieckich  myśliwców, dopiero potem, kiedy zwiększono załogę o strzelca uzbrojonego w  strzelający do tyłu UBT, oraz wzmocniono pancerz kadłuba, stały się mniej  wrażliwe na ogień przeciwnika i zaczęły odnosić sukcesy na froncie. Niemcy  nazywali je nawet "czarną śmiercią".
Z zazdrością patrzyliśmy się, jak powoli, spokojnie gramolił się po  skrzydle młody porucznik pilot. Taki młody, a jaki ważny, pilot bojowego  samolotu. Za nim wskoczył do kabiny kapral-strzelec, grubawy, dobrodusznie  wyglądający blondynek. Niejeden spośród nas cicho sobie wtedy westchnął:  kiedy on tak niedbale strzepnie papierosa i nonszalancko, kołyszącym się  krokiem podejdzie do "takiej" maszyny nie zwracając uwagi na bijący z  rozdziawionych gąb podziw adeptów latania. Mechanicy podstawili podstawki pod  koła i nadmuchali do kadłuba z syczącego węża - pod ciśnieniem -  powietrze. Pilot zapiął pasy i pochylił głowę. Po ruchu ramion można było  się domyśleć, że wykonuje jakieś, niewidoczne dla nas, czynności. Och, co  bym dał, żeby tak móc zajrzeć do kabiny i zobaczyć, co też on tam robi.  Ciekawość wprost pożerała, i w gruncie rzeczy krótki ten okres wydawał się  ciągnąć w nieskończoność. Nareszcie pilot uniósł głowę i wychylił się za  otwartą owiewkę. O dziwo, zauważył nas. Uśmiechnął się i łobuzersko puścił  oko. Ucieszeni zamachaliśmy rękami.
- Od śmigła - zawołał pilot wesołym głosem.
- Jest, od śmigła - odkrzyknął mechanik.
Pilot znowu pochylił głowę w kabinę i zaraz olbrzymie, jak u wiatraka  łopaty śmigła zaczęły się powoli obracać. Poruszały się wolno, jakby  trzymała je niewi9dzialna siła. Mlaskając kompresją kręciły nierównym  rytmem, wyznaczonym dopływającym do cylindrów sprężonym powietrzem. Nagle  wystrzał, jeden, drugi, śmigło podskoczyło gwałtownie w obrocie, by nagle,  przy zlewających się wybuchach z rur wydechowych, w jednym płynnym  warkocie zaniknąć, zmienić się w świetlisty krąg. Silnik śpiewał coraz  wyższym tonem zapowiadając bliską przemianę ciężkiej machiny w ptaka  bujającego w przestworzach, w aureoli czarodziejskiego śmigła. Mechanicy  wyrwali podstawki spod kół i pilot pomachawszy ręką zatrzasnął owiewkę  kabiny. Pełni radosnego entuzjazmu jaki w nas wzbudził gest pilota, w  pełnym napięciu, by niczego nie przegapić, obserwowaliśmy start. Samolot  puszczony z hamulców wolno, wolno, potem coraz szybciej zaczął się  rozpędzać, zostawiając za sobą zgiętą do ziemi wiatrem od śmigła trawę i  cienki pas kurzu. Podniósł ogon i dotykając ziemi tylko dwoma głównymi  kołami, wyprostowany jak skoczek z trampoliny, nabierał pędu. Jakieś  nierówności podbiły go jeszcze raz i dwa i nagle w niezauważalnym dla nas  momencie ujrzeliśmy, że pomiędzy kołami a ziemią rozszerza się pasek  horyzontu. Samolot był już w powietrzu. Schował podwozie i leciał prosto  na rząd drzew rosnących w oddaleniu, przy drodze ograniczającej lotnisko.  Z każdą chwilą jego sylwetka malała, stawała się cieńsza, dopiero kiedy  przeszedł na wznoszenie, ukazał się znowu w pełniejszym wymiarze. Nagle  zaczął gwałtownie wspinać się do góry. Świecę robi, świecę - rozległo się  wokół, gdy samolot rozkrzyżował się na horyzoncie. Wyglądał jak ogromna  ważka przybita szpilką do jasnego przestworu. Wbrew oczekiwaniom samolot  nie nabierał wysokości, jakby się zatrzymał. Zawisł w tej pozycji na  moment, by zaraz zacząć pochylać się na skrzydło. Coraz bardziej, coraz  bardziej, jakby jakaś niewidzialna ręka obracała go wokół nieruchomej osi.  A kiedy nos wykonał obrót o 180 stopni, cały zwinął się, błysnął słońcem  odbitym od kabiny i schował się za drzewa.  Patrzyliśmy z zapartym tchem, szukając oczami na horyzoncie, w którym  miejscu znowu się nam ukaże. Bliżej, dalej, nie znaliśmy takiej figury,  ale wtedy właściwie nie znaliśmy naprawdę żadnej lotniczej figury. Nawet  przez moment nikt z nas nie pomyślał, że może się stać coś złego.  Patrzyliśmy więc po linii horyzontu, coraz dalej przesuwając miejsce  ewentualnego wynurzenia się samolotu, gdy nagle, z miejsca gdzie zniknął,  wysunął się spoza drzew olbrzymi obłok ni to kurzu ni to dymu. Okrągły,  szaropopielaty. Po chwili dobiegł nas głuchy grzmot, ale nie był to huk  wybuchu. Odgłos przypominał raczej uderzenie kupy żelastwa o ziemię. W tym  momencie zrozumieliśmy, że jesteśmy świadkami wypadku lotniczego:  pierwszego w naszym życiu.
- Nie ma wybuchu benzyny, nie ma pożaru, a Ił  jest bardzo mocno zbudowany, opancerzony. Wysokość nieduża, jak płasko  uderzyli, to może się uratowali - mechanicy głośno rozprawiali z minami  znawców. Była więc nadzieja, że załodze nic się nie stało. Modliliśmy się  w duchu, żeby wyjące syrenami sanitarne i pożarnicze wozy przywiozły  całych i zdrowych: wesołego porucznika i tłustawego, o obliczu optymisty,  blondyna, kaprala.  Niestety, jak się potem dowiedzieliśmy, na nic przydało się opancerzenie i  mocna budowa Iła. Samolot zwinął się w korkociągu i płasko, na plecach  kabiny uderzył w ziemię. Urwało obu głowy wraz z owiewkami.
 Po dwóch dniach staliśmy w czworobokach, grupami szkolnymi na murawie  lotniska, żegnając dwie ciemne trumny stojące na zaimprowizowanym  samochodowym katafalku, trumny pechowej załogi Iła. Obok stała Litka.  Miała ona zawieść ciała do rodzinnych stron, gdyż rodzina życzyła sobie je  tam pochować. Tu, dzisiaj, na lotnisku, odbywała się ceremonia pożegnalna  przed odlotem. Ostatnim odlotem. Żyjący żegnali martwych kolegów, sami  zresztą nie wiedząc, kiedy ich podobny los spotka.
- I to myśmy ich samolot wypychali - powiedział któryś.
- Zły omen, oj, zły omen to dla nas - Tadek Walczak zahuczał jak puszczyk  zwiastujący nieszczęście.
- Lepiej od razu pisz raport i uciekaj pod spódnicę mamusi - ktoś zakpił z  niego.
Walczak zamilkł, ale jakiś szczególny smętek nie schodził z jego twarzy.  Nikt z nas wtedy nie wiedział, że dwa i pół roku potem, podczas  wykonywania strefy na Jak-9, żywcem spali się w powietrzu, a jego samolot  tak głęboko wbije się w ziemię, że poprzestanie się tylko na wydobyciu  szczątków ogona, zostawiając resztę, silnik z kabiną i szczątkami skrzydeł  pod ziemią.
 Stałem z kolegami i słyszałem te pogaduszki, widziałem również jak po  krótkich przemówieniach wsunięto do obłego brzucha Litki trumny, jak  później zawarczały silniki i samolot podobny do wypasionego karpia, powoli  uniósł się w powietrze. Nie robiło to na mnie szczególnego wrażenia.  Wszystko oglądałem jak na filmie, jak ciekawą, wzruszającą historię,  wzruszającą na tyle, na ile może wzruszyć opowieść o śmierci dwóch młodych  ludzi - i nic więcej. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to ja mogę być  bohaterem takiego zdarzenia, że to mnie mogą tak żegnać... Gdyby nawet  zresztą największy wieszcz, jasnowidz, powiedział mi, że jeszcze mam czas,  jeszcze mogę się wycofać, uchronić przed śmiercią, wzruszyłbym tylko  ramionami. Po prostu nie uwierzyłbym mu ani przez chwilę.  Ale na rozważania nie było już czasu, bo zarządzono alarm. Był to chyba  jedyny radosny w wojsku alarm. Rozkaz brzmiał: pakować się. Wagony już  podstawione. Wyjeżdżamy na lotnisko. Wyjeżdżamy do Świdnika.

Dalsze perypetie autora opisane są w "Pamiętniku Entuzjasty".
Świdnik