odc.2
 

4.11.1952, wtorek.
W niedzielę nie bardzo z Tadkiem nam się udało i doszliśmy do wniosku, że z pannami wątpliwego prowadzenia nie warto się zadawać. Straciliśmy nadzieję na "złapanie" czegoś bardziej porządnego w Radomiu i Tadek przestawił się na długofalowe przyjazdy swojej dziewczyny. [29] Dzisiaj lataliśmy dla podtrzymania warunków. Po dwa loty według P.W.B. po kręgu. Poznałem smak latania z betonowego pasa. Jako kontrolujący leciał "równy" chłop, kpt. Kręglewski. Wysoki blondyn o grubych rysach i potężnych białych zębach. Moc i siła. Warszawiak z urodzenia, bardzo mi się spodobał. A najważniejsze, że wcale do sterów mi się nie wtrącał. [30]    A w ogóle życie jak w bajce. Na cały listopad dostaliśmy plan zajęć z Działu Nauk i teraz wiara naprawdę się nie uczy. Tyle tylko, że naturalnie na zajęciach siedzieć trzeba, ale ogólne zniechęcenie. Do tego dolega zimno. Rękawiczek nie dostaliśmy. Czytamy książki i odchodzi głupia gadka o Mundka dużych nogach, Grześka dziewczynie w Siedlcach i tak w koło.    Za dwa tygodnie minie równe dwa lata, jak wziąwszy łaszki pod paszki poszedłem do wojska. Od tamtej pory wydaje mi się, że dużo się zmieniłem. Byłem młodzieńcem bladym, chwiejnym w całym tego słowa znaczeniu. Przyjmowałem rzeczywistość z entuzjazmem i ... nic więcej. Brak było skrystalizowanego poglądu na świat, głębokiego przeświadczenia. Sprawiałem wrażenie pustej skorupki, wewnątrz której nieukształtowana plazma. Być może miałem jakieś zdolności pisarskie i mój debiut inaczej by się rozwinął gdyby nie wojsko, ale byłem niewytrwały, a mówiąc szczerze strasznym leniuchem. Pamiętam siebie gdy po całych dniach nie wyłączając pracy w biurze, i po nocach, zaczytywałem się różnymi książkami, uczyłem się języków, buszowałem po teatrach...    Chciałem być? Czy ja wiem czym? Jedno wiem, że biuro swoją monotonią dręczyło niesamowicie. A teraz? Dwa lata wojska nauczyły umiejętności wyrzekania się dużo rzeczy. Pozwoliły ujrzeć swoją pozycję społeczną. Już pod skorupą nie ma płynnej plazmy lecz konstrukcja pełnej świadomości, twardsza od żelbetu. Teraz nie tylko że wiem ale i czuję.

12.11.1952, środa.
Czas płynie. Do tej pory byliśmy parę razy w kinie i raz w sobotę na zabawie. Za mało na niej, a właściwie wcale nie było płci pięknej. Parę żon oficerów. Bardzo zimno. Prawdziwy listopad. Chodzimy z sali na salę, szukamy gdzie cieplej. Nowa panika: egzaminy państwowe przy końcu miesiąca. Zobaczymy czy się sprawdzi. Wszyscy czekamy żeby jak najprędzej. Do czysta już obmierzło mi to życie. Osiem godzin obijania się po kątach w Dziale Nauk i potem też nie wiadomo co robić. Chodzę bardzo zdenerwowany, właściwie nie wiem dlaczego. Nie mogę znaleźć siebie, a tym bardziej zapału do nauki jak kiedyś. A przecież rozumiem może bardziej niż inni, że tylko przez uczenie się mogę do czegoś dojść. A jednak? Jednak wciąż "czegoś mi brak". Dziwnie roztargniony i wszystko denerwuje. Zdaje się nadchodzi moment przełomowy w moim życiu, kiedy rozpocznę nowe życie jako pełnoprawny obywatel.    Patrząc na mój kręty los trudno mi było przewidzieć, że znajdę się aż tu i najprawdopodobniej zostanę oficerem Ludowego Wojska Polskiego. Przecież tak często w marzeniach widziałem siebie samotnego w niedużym pokoju, a wokół noc, lampa z zielonym abażurem, spora etażerka książek i dużo czystego papieru, zapisywanego szybko wiecznym piórem.  Odkąd pamiętam, bardzo chciałem zostać pisarzem. I to pragnienie pozostało chyba mi na całe życie. Nigdy nie opuści, ale i nigdy się nie ziści. Cóż robić. Od dawna byłem, jak to się mówi, marzycielem. Kornel Makuszyński powiedział: "Dzieci miejcie duże ambicje, a zawsze z nich w przyszłości coś zostanie." Czyż teraz też tak będzie? Chciałoby się lecz wszystko paraliżują "okoliczności". Nieraz, a to uczucie towarzyszy mi coraz częściej, czuję bardzo samotny. Dziwne uczucie chyba u człowieka, który nie długo skończy 23 lata. Czy przypadkiem nie jestem jakiś nienormalny? Czyżbym nigdy nie był młodym, nie umiał być młodym? Nawet na ostatniej zabawie, pierwszej od dwóch lat pobytu w wojsku, kiedy wszyscy się bawili, mnie coś pchnęło za drzwi. Stałem w ciemnej framudze i patrzyłem na rozbijane deszczem zwierciadła kałuż w blasku smętnie pojękującej latarni. Myśl moja błądziła sam nie wiem gdzie. Ale było mi smutno w duszy, bardzo smutno. Może to przeczucie bliskiej śmierci. Podobno tak nieraz to się odczuwa. Ale znowu czy to normalne myśleć o śmierci kiedy ma się 23 lata?    A może się zakochałem. Nie, to niemożliwe. Nie jestem zdolny zakochać się. A jednak? Przecież ta szczupła, jasnowłosa dziewczynka nie jest mi obojętna. Tym bardziej czuję to, gdy do mnie nie pisze. Najgorsze, że tak daleko. Ale znowu gdyby była blisko, na pewno już piętnaście razy potrafiłbym się odkochać. A tak? Wyobraźnia idealizuje, podsuwa myśli, a człowiek tak by chciał mieć kogoś bliskiego. Czyż to naturalne? Nieraz wszystko wydaje mi się takie głupie, nawet to pisanie, ale nieraz potrzeba zwierzenia się jest większa. A papier cierpliwy, nie nudzi się. Teraz jestem jak w letargu. Aby wytracić te jeszcze pół miesiąca czy miesiąc, potem może zacznę żyć. Na urlop (jakby był) też nie mam gdzie jechać. Koledzy w wojsku, a u dziewczyn taka wizyta za bardzo zobowiązująca. Chyba że do Halinki. Delikatna, ale żeby trochę inteligentniejsza. Zobaczymy. Głupio się rozmarzyłem.    W pamięci pojawiają się stare, szkolne dzieje. Straszyńska, która mówiła, że chociaż chodzę (po literaturze) swoimi drogami, to jednak może ze mnie jeszcze coś w życiu być. Praca po południu, uciążliwa, ale dająca zadowolenie, czyniąca prawie niezależnym. Wieczny kłopot z drącym się ubraniem i marzenia żeby kiedyś móc się zabawić. Potem ciężkie chwile pracy przybladły w pamięci, stały się jakimś nierealnym wspomnieniem, natomiast marzenia przybrały bardziej realny kształt. Przed wojskiem w Pruszkowie były wieczorki, zabawy, ba, nawet dancingi... Okupowane brakiem skarpet, porwaną brezentową kanadyjką w zimie i lodowatym zimnem mrożącym mieszkanie. Ale wspomnienia mają to do siebie, że przypominają się raczej przyjemne chwile. Takie są prawa czy raczej przywileje ludzkie. Wokół cisza. Siedzimy na chłodnej sali silników. Z dala dochodzi z głośnika organowa muzyka. Jakiś utwór Bacha. Nasyca wszystko uroczystym nastrojem.

19.11.1952, środa.
W niedzielę trochę urozmaicenia. W sobotę poszliśmy na zabawę do kasyna za zezwoleniem komendanta szkoły i wszystko byłoby dobrze gdyby jedna oficerowa nie uparła się wódki napić z Grzeleckim. Niebrzydka była, ale jej mąż, siemieniaty na twarzy jak kura, odciągał jak mógł ją od Gienka, ale baba uparła się i już. Nie będziesz mi dyktował z kim wódkę mam pić - podchmielona krzyczała na całą salę. Choć idziemy stąd, chwyciła Grzeleckiego pod pachę, ale nie uszli daleko, bo wściekły oficerek pobiegł po patrol. Wymyślił, żeśmy przyszli bez zezwolenia i zapakowali nas do kicia całą paką na dwa dni. Było wesoło i z ulgą odpoczywaliśmy po trudach nocnej zabawy, mnie tylko było mniej fajnie.    W niedzielę byłem umówiony na pierwszą randkę z grubawą Krysią, naturalne nie mogłem pójść. Pewnie czekała, ale dzisiaj chyba już wszystko skończone. Zauważyłem, że jest bardzo ambitna i będzie mi trudno wytłumaczyć, dlaczego nie przyszedłem. Jednym słowem czas zatrzymał się. Egzaminy przesunęły się w daleką przyszłość graniczącą z marzeniem, a wokół nas jesienna mgła melancholii i zrezygnowania. Trwamy zawieszeni w próżni. Szkoda życia.

23.11.52, niedziela.
Wczoraj poszliśmy z Tadkiem łyknąć trochę świeżego powietrza. Byliśmy w kinie, a później włóczyliśmy się po ciemnych, wilgotnych ulicach. Szukaliśmy, czy ja wiem czego. Spotkaliśmy wreszcie jakąś wytworną panią. Ja nie miałem chęci, ale Tadek się uparł. No dobrze. Umówiliśmy się z nią do kina we wtorek.

24.11.1952, poniedziałek.
Dlaczego jest brzydko? Deszcz, błoto, mgła, gdy człowiek nie ma gdzie się podziać i szuka przygody? To dlatego, że człowiek nie umie czy też nie może się przystosować. Wczoraj z nudy poszliśmy z Grzesiem do miasta. Poznaliśmy jakąś miss, która zaprowadziła mnie do domu. Mały, ciemny pokoik, filująca lampa i ona świeża, prosta dziewczyna. „Trawienie" czasu. Dlaczego (znowu dlaczego) nie można znaleźć jakiejś miłości. Bo przecież człowiek nie jest erotomanem, potrzeba też mu trochę uczucia, ciepła. Zwłaszcza w takie paskudne, jesienne wieczory.
Wciśnięta w cztery ściany białe.
Czarna tablica bije wzorami
Głowa już ciężka, morzy ją sen
Rezultat, człowiek ciemny jak pień
A sumienie podpowiada - leń. Wiem, że nic nie wiem powiedział jakiś filozof i to podobno bardzo mądre, ale gdy powiedzieć, wiem że jestem leń to też będzie mądre?   ***    "A na naszej sali ?”
Jest nas dziesięciu
Żyjemy razem
Różnie to bywa
W uśmiechu i żartem
Czasami z gazem

Tworzymy całość
Tak z grubsza wziąwszy
A jednak każdy
To świat odrębny
A jednak każdy
To inny człowiek
A jednak każdy
Jest uczuć pełny
A jednak każdy
Sam sobie wzorem
Hierek wyblakły, okrągłogłowy
Z rzadkimi włosy
Wysokim głosem
Pełen uczucia do niewiast wzdycha
Uprawia z cicha
Żwirek niewielki
Z bujną czupryną
Ma krótkie nogi
Wstręt do butelki
Swym długim nosem szczyci się Gienek
Pełen powagi szuka panienek
Lecz szczęście chwiejne jest na tym świecie
Chciałby nie może
Kto?
Sami wiecie
Albo ten Jerzy potężno głowy
Z łysawą czaszką nabitą wiedzą
Potężne zęby w dziąsłach mu siedzą
Niestety bolą i jest wciąż chory
Choć wreszcie
Kurs chłopaczyna
Który z pelengiem
Nic nie ma wspólnego
Siedzi i ciągle harmonię zarzyna
Wraz z nią morduje kolegów
Dalej to Szewczyk co butów nie robi
Tylko wieczorem uprawia spacery
Ma gdzieś dziewczynkę o którą mu chodzi
A resztę niech tam do jasnej cholery
Wreszcie i Chudzik który nie jest chudym
A raczej tłustym winien się nazywać
Ma bystre oczy potężną figurę
Dość ładną głowę z czarnych włosów grzywą
No i Grześ śpiący leń patentowany
Którego życzeniem było by wielkim
Mieć łóżko cztery ciepłe ściany
I spać ciągle spać bez przerwy
By wszyscy byli razem w komplecie muszę o sobie coś niecoś powiedzieć.
 Ot taki szkielet typ nieciekawy Trochę złośliwy lecz bez obawy Nic na nikogo złego nie naplecie
To już jest komplet
Zamknięty w ścianach
Dość białych jeszcze
Żyjący razem
Jak w wojsku każdy
Razem ale nie wiecznie.

27.11.1952, czwartek.
Mam teraz cichą, jasnowłosą Helę. Nieraz do niej zaglądam. Spokojna, dość miła rodzinka. Ot tak, dla zabicia czasu. Wczoraj wieczorem, a właściwie w nocy, przyjechała z Tomaszowa Halinka. Zimno, ciemno, wołają z bramy. Zły, że się nie wyśpię, ale cóż zrobić. W jakiejś starej budce wartownika oparłem deskę z budowy i tak tuliliśmy się do siebie. Było mi jej bardzo żal, że musi się tłuc w taką noc, ale nic nie mogłem poradzić. Ma jakąś ciotkę w Radomiu ale o tej porze nie chciała do niej iść, wolała na dworzec, do rana czekać na pociąg do Tomaszowa. Wypiliśmy wino, które przywiozła i tak marzliśmy do pierwszej. Potem zęby zaczęły alarmowo szczękać. Pożegnaliśmy się czule. Obiecała przyjechać w sobotę. Dała zdjęcie podkolorowane z podpisem: "Patrz gdy pamiętasz, nie patrz gdy zapomnisz". Jakieś takie dziecinne. Kokieterii za grosz. Tylko patrzy na człowieka, lekko semicko wypukłymi oczami. Wysoka, przystojna, sierota ze szkoły cyrkowej, ale gdzież do mnie. Jej trzeba chłopca opiekuna, a mnie baby...     Dzisiaj lataliśmy, znowu po dwa loty. Człowiek się tylko rozochocił, a czas upływa. Halinka ma przyjechać w sobotę. Zobaczymy, może znajdę miejsce chociaż herbatą poczęstować.

30.11.1952, niedziela.
Dzisiaj mija 23 lata jak przyszedłem na ten tajemniczy świat. Lata mijają jak słupy telegraficzne przy drodze, kiedy auto mknie osiemdziesiątką, a za oknami ciągle ten sam monotonny, jałowy step życia. Kiedy on się użyźni? Wczoraj byłem na zabawie w kasynie. Przedtem poszedłem do kina. Byłem sam i czułem się niewyraźnie. Odzwyczaiłem się od samotnego chodzenia. A później zabawa. Wyjątkowo dużo ludzi. Po niej szum w głowie i strzępy wrażeń. Jakaś otyła ale dość jeszcze zgrabna jejmość, w tańcu wciskając się we mnie bujnymi piersiami i tłustym podbrzuszem dowodziła, że w życiu wszystko to pieniądz. Taka stara kwoka o mentalności kapitalistycznej, chcąca mi zaimponować swoją filozofią. Albo druga. Chuda, mocno pachnąca szyprem, podobna do manikiurzystki z filmu "Cztery serca". Zaraz, z miejsca zatrajkotała jak nakręcona płyta."Mój mąż nie umie tańczyć, jak ja się nim rozczarowałam". A zakończyła jak ja "słodko" tańczę. Ciekawy byłem jak ta słodycz wygląda, ale ona tylko przytulała się mocno, a kiedy dość przypadkowo ustami dotknąłem jej karczku, półprzytomna zawisła mi w ramionach.    Lub wreszcie znajoma z poprzedniej zabawy. Uśmiechała się czarująco i zaraz na początku oznajmiła, że męża już nie ma bo się upił i poszedł spać, a ona teraz może bawić się na całego. Przy tym przyciskała się tak wymownie, że aż śmiech brał. Takie to mniej więcej rozrywki są dostępne dla podchorążych na oficerskiej zabawie. A dla mnie? Od trzech lat trzy godziny tańca, bo tylko do dwunastej.  Właściwie to takie zabawy, to tylko miejsca gdzie parują się samice z samcami. Nie ma to jak niegdyś szkolne zabawy, ale życie leci nieubłaganie naprzód. Cienkim paciorkiem przesuwają się w klepsydrze życia dni, tygodnie, lata.  Ambicje męczą lecz brak oparcia. Gdyby można było poradzić się jakiegoś fachowca- literata, może by pomógł, a tak? "Czas mija bez treści Jest goły jak drzewa w zimę Tęsknoty już głowa nie zmieści Czy długo się jeszcze wytrzyma? A gdzieś tam za murami Życie rwie się potokiem Myśl łączy się z uczuciami Nauka praca ludzkości oko. Śnieg, narty i przestrzeń gór Kobiety mają takie łydki Mróz zimny powietrza mór A piersi kuszą ciepłe ...
Napadła mania głupiego wierszoklectwa, ale przecież to dla siebie, to chyba można. (Pewnie że można, tylko czemu przepisujesz durniu.)

1.12.1952, poniedziałek.
Wczoraj z Jurkiem Stankiewiczem do miasta. Padał śnieg. Był to jeden z nielicznych wieczorów, kiedy śnieg wypada z czarnego nieba pokrywając na oczach wszystko bielą, a czerwone plamy świateł wesoło igrają z wirującymi płatkami. Jurek, "skromnego " dwumetrowego wzrostu, szedł niezgrabnie potykając i ślizgając się, ja przy nim, karzełek przyziemny i wtedy właśnie spotkałem ją. Kiedyś zapoznała nas jedna z jej koleżanek, ale to było tak dawno, że zapomniałem. Teraz wydała mi się zupełnie inna. Jest brunetką z bujną "amerykanką", purpurowymi (niemalowanymi ustami) i mleczną cerą. Co tu dużo mówić, jestem oczarowany. Trochę z siebie pokpiwam, że taki stary koń, a jeszcze jakieś uczucia roją się po głowie, ale co tam. Żyje się tylko raz. Zobaczymy. Aha, pisał Kajtek: jest w Warszawie w wojsku, powodzi mu się dobrze jak w biurze i do tego zmienił nazwisko. (Z Cyc na Zachorski do tego jeszcze w Pruszkowie go namawiałem. Zachorski to był jakiś krewny Mamy i jego nazwisko nieraz w opowiadaniach słyszałem. Stąd się wzięło). Wyobrażam sobie jego życie.

9.12.1952, wtorek.
W niedzielę przyjechała Hela z Pruszkowa. Poszliśmy do „Rybnej”. Cyganie ładnie grali, ale jak to w restauracji. Ona była zmęczona podróżą, ja pomimo najlepszych chęci czułem się jakiś nie swój. Nie mieliśmy gdzie pójść. Na dworze już dobry mróz i śnieg. Dokuczliwe zimno. Posiedzieliśmy, porozmawialiśmy, ale oboje czuliśmy, że to już chyba nie my sprzed dwóch lat. Odprowadziłem dość szybko na dworzec. Wieczorem spotkałem Zosię W., tą zachwycającą brunetkę. Poszliśmy do kawiarni. Grała ładnie orkiestra smyczkowa. Jedliśmy pyszne ciastka i Zosia urodą zwracała ogólną uwagę. Muszę przyznać, że pochlebiało mi to. Ma śliczny owal twarzy i piękną szyję. Potem nie mieliśmy się gdzie podziać. Mieszka w małym, parterowym domku ale cały czas jest rodzinka, nie chciałem wchodzić. Wycałowaliśmy się na mrozie i poprzytulali. Musi być bardzo namiętna, bo robi się taka gorąca...
Dzisiaj przeprowadziliśmy się na pierwsze piętro do trzeciej eskadry (radomskiej). Musieliśmy ustąpić miejsca młodym przyjezdnym. Do tej pory mieliśmy złote życie, a teraz zobaczymy jak ułożą się sprawy. Pogoda beznadziejna. Mróz, niskie chmury i mgła. Przyjechał dziś nasz kolega z turnusu, lata na odrzutowcach i mieszka w Warszawie. Życie jak w Madry cie. A my? Z Haliną już skończyłem. Była strasznie głupia. Po prostu nie odpisałem na jej kolejne cztery listy... Zbliżają się święta i jak rok temu panika zaczyna kursować.

16.12.1952, wtorek.
W dalszym ciągu bez zmian. Siedzimy bezczynnie. Dzisiaj pisaliśmy raporty o urlopy. W niedzielę byłem u Z., a wczoraj byliśmy w kinie. Straszna dziura. Woda lała się z sufitu, między krzesłami jakaś bójka, a na ekranie mgliste, trudne do rozróżnienia ruchy jakichś postaci. Wszystko to przy akompaniamencie gwizdów i wrzasków. Śmiejemy się z Edka, że w jego mieście takie kina, ale nie masz jak Radom. Tylko żeby mieć pieniądze na hotel...

21.12.1952, poniedziałek.
Bomba wreszcie pękła i panika. W tym tygodniu egzaminy. Z Tomaszowa przyjechali: Czepkiewicz, Górny i Żebrowski. Zjeżdża się stara paka. Jest nas już dwunastu. W Dęblinie była już promocja. Wacek Korta (Żużel), który poszedł na KDO jest już oficerem w korpusie obsługi lotnictwa. I my powoli zbliżamy się do mety. Jest znowu wesoło jak niegdyś w Świdniku. Mietek Biegański miny robi, gadki wstawia, Alek Górny  gra na akordeonie i tak czas upływa w dosyć beztroskiej atmosferze. Nie wiem jak jeszcze spędzę święta, ale zdaje się niewesoło. Urlopu nie dadzą bo powiedzą, że do egzaminów trzeba się przygotować, stara gadka.
W sobotę byłem z Zosią w kinie. Wygląda świetnie. Ta jej czarna amerykanka zwraca powszechną uwagę, budzi zazdrość, a mnie wbija w dumę. Ale cóż można w kinie, i do tego pełnym. Zosia ciągle pociesza, że sobie jeszcze odbijemy, kiedy przyjdzie czas i nie będę żałował że czekałem. Ale co ona mi będzie mówić co będzie gdy wiem, że czasu się nie cofnie. Przyjmuję jednak jej obiecanki za dobrą monetę, bo nie mam innego wyjścia. A na dworze deszcz, śnieg, jednym słowem plucha. Ulice miasta gwarne, szumne, jak to przed świętami, a u nas? Alek smętnie rozciąga harmonię Jakimś żalem samotnym łka (Żalem samotnym łka] W kwiaciarni za oknem georginie A na ulicy wśród tłumu ,ty i ja. (Na ulicy ...) Po niebie walają się chmury Mży deszcz i pada śnieg Patrzysz kochana do góry A jednak nie ujrzysz mnie Gdy niebo zasnują chmury I ziemię otulą mgły Pilot nie wzleci do góry Siądzie tak jak i ty Siedział samotnie za oknem (Przy oknie samotnie) I patrzył jak pada deszcz (patrząc jak pada deszcz)Pomyśl o mnie o ukochana Pomyśl czy ty też ukochana (Czy zechcesz moje życie mieć).Szczęście chciałabyś mieć. Taka sobie improwizacja do Alka melodii.
 
 

do 03r.
muzyki.