Moja grupa.
                                                          

 Od lewej pchor.: Mundzio Krysa, Edek  Szewczyk, Gienek Duk.  instruktor por.pil.
Jerzy Zalewski, autor, Włodek Galimski i samolot UJak - 9.

odc.2.
11.05.1952, niedziela.
Loty idą średnio. Dzisiaj z rana Biegi Narodowe. Ja jak zwykle w takich imprezach zająłem jedno z ostatnich miejsc. (Uważałem się za pilota, a nie biegacza.) Jest pogoda i tydzień zleciał jak z bicza. Latamy co dzień. W poniedziałek Krysa zdaje się wyleci samodzielnie. Najładniej lata z całej eskadry. Żeby to można wreszcie zostać kiedyś pilotem "bojewoj". Bo jak porucznik Żurow mówi, są trzy rodzaje pilotów. "Aerodronnyj", taki co lata tylko po kręgu wokół lotniska, „Bulwarnyj" co chodzi po mieście z mapnikiem i haubą w ręku i prawdziwy stuprocentowy pilot "bojewoj".[16]  Ze Zdzichem Pichurem, Szewczykiem i Krysą stworzyliśmy chór rewelersów. Śpiewamy, że lepiej by było chyba zdechnąć niż nas słuchać, ale mamy "swoje sprawy". Zawsze głośno, żeby inni słyszeli, ku zazdrości, zawiadamiamy się, że będzie próba, albo że zaraz próba albo że już była itp., a inni spoglądają na nas z ciekawością i głowią się, co też tam knujemy. Tadzio Kalita też chciał się zapisać, ale mu Zdzich powiedział (serdeczny kolega), że ze swoją fizjonomią może na portiera się tylko nadawać.   Największa heca była na lotach, kiedy instruktor dwa razy podchodził do lądowania, bo Tadzio nie wypuszczał klap. W końcu wylądował bez klap ale dalej nie chce z nim latać. Zaczął latać z dowódcą klucza. W ogóle Tadzio gdy wsiada do kabiny, ma minę przestraszonego królika. Włączenie świateł pozycyjnych zamiast radia to u niego na porządku dziennym. Jest też obiektem niewyczerpanych kpin i drwin. Mnie loty które już szły pierwszorzędnie teraz coś nie za bardzo. "Kurcze blade", jak naszego instruktora nazywa Szewczyk, z początku zadowolony, teraz staje się coraz bardziej nerwowy.
Przyszła moja dziewczyna. Nie mogłem wyjść więc poprosiłem Zdzicha, żeby mnie wytłumaczył, ale zdaje się było tam coś innego, bo wrócił bez humoru i zaczął wygadywać, że to taka wulgarna dziwka. Powiedziała, że jak Zbyszka nie ma to resztę niech jebie pies. Coś w tym rodzaju. Później puścił trochę farby, że wygląda dosyć, dosyć... Zrozumiałem, że chyba dowalał się na chama, tak że zachowania dziewczyny nie można potępiać. A że forma daleka od Wersalu nie przesadzajmy, treść najważniejsza. W każdym razie tylko mnie uważa. To dobrze. Słodko pod sercem...

15.05.1952, czwartek.
Nie ma dzisiaj pogody, więc jak to w lotnictwie, bezrobocie. Chłopaki chodzą z kąta w kąt i gadki wstawiają. A że Mundek ma jutro wylatywać samodzielnie, więc wspomnienia, przeżycia. Najpikantniejsze to było przymusowe lądowanie na chałupę. Rozwalił dom, kobieta akurat była przy nadziei to urodziła ze strachu, a on skończył dobieg w wychodku.   Tadzio Kalita chodzi zafrasowany, bo chce na gwałt zwołać zebranie zarządu (ZMP) ale mu się nie udaje. To Zdzich, to ja go ochrzaniamy i na chwilę cichnie. Dostałem list od Wacka. Jest w Świdniku, mieszka w namiotach, na starym miejscu i kończy program na UT-2. Spodziewa się niedługo skończyć program i przyjechać do nas. Nie mogę pisać bo ten "pomarszczony starzec", Tadzio Kalita, nie daje spokoju ze swoim zebraniem.    Loty idą możliwie ale nie za dobrze. Nie robię takich błędów co prawda jak Kalita czy Szewczyk - chowa klapy po czwartym skręcie - ale nie utrzymuję stałej szybkości, za głębokie skręty itp.  Mój instruktor zrobił się nagle bardzo nerwowy i widzę po nim, że nie ma chęci nas szkolić. Mały, żywo gestykulujący, o rudej czuprynie, przypomina wiewiórkę, brak tylko kity. Może w gruncie rzeczy nie jest to zły chłopak, ale wydaje mi się dotychczas nie za bardzo. Rudy, naznaczony przez Boga, jak na wsi mówili.   Na dworze pada deszcz. Ileż to razy się powtarza. Jakie monotonne to życie, jak koło. Chłopaki wariują z nieróbstwa. Są dwie pary etatowo się bijące. Szewczyk z Dukiem i Kalita z Pichurem. Kalita to już w ogóle dostaje wariacji. Chwilami patrząc na niego trudno uwierzyć, że to normalny człowiek. Wygląd dużego korniszona, czaszka papuasa. Tak było i jest, a co za kilka miesięcy? Nie wiadomo. Kto będzie żył, ilu z nas zostanie. Pietrek zwany Demon - czerwony indiański nos, zaczytuje się w Żeromskim. Nigdy bym się tego po nim nie spodziewał. Wczoraj zakończył się  Wyścig Pokoju. Zwyciężyli Anglicy. Polska na 5 miejscu.   Co mi więcej pozostało jak tęsknota. Tęsknię. Najgorzej gdy pada deszcz i sporo czasu. Żołd mi się skończył. Dziwne, jakimi małymi problemami człowiek się zajmuje. Żeby tak skończyć wreszcie ten program.

18.05.1952, niedziela.
Upłynęła możliwie. Przypadkiem szedłem z Mundkiem brzegiem lasu, gdy spotkałem Zosię z G. Zaczepiliśmy. Gadka w gadkę, nadszedł Józek Grasela. Mundzio dyskretnie, grzecznie się ulotnił. Odszedłem z Zośką na bok. Za sobą widziałem siedzącą na Józku, podejrzanie się ruszającą Gienkę. (Później Józek skarżył się, że poplamiła mu spodnie.)   Odwróciłem Zośkę i odpowiednio podniecony rozebrałem ją z bielizny. Wokół było cicho, na niebie tylko chmury bezgłośnie pędził zimny wiatr. Obejrzałem się za krzaki i zobaczyłem na odwrót Józka, sterczącego miedzy nogami w jedwabnych pończochach. Zośka chciała zobaczyć co oni robią, ale nie pozwoliłem.  Później, gdy zeszliśmy się razem, Józek skarżył się, że mu w spodniach nic nie zostało. Po Gience prócz zmarszczek pod oczami nic specjalnego nie było widać. Jurna z niej dziwka - powiedziała Zosia gdy tamta jeszcze latała i skakała wokół drzew. Widać było jej jeszcze mało.  Józek mówił, że w czasie "roboty" nadszedł go Pietrek - dawna miłość Gienki, ale gdy zobaczył co się dzieje, poszedł jak zmyty.  Odprowadziwszy wracaliśmy szybko. Józek cały czas pluł. Kolacji nie jedliśmy, bośmy się spóźnili, trudno jak serce to nie żołądek. Najgorzej, że dalej życie potoczy się znowu monotonnie. Szkoda, że tak zimno.
19.05.1952, poniedziałek.
Dzisiaj o 7. 30 zaczął padać gęsty śnieg, który pokrywa bielą majową zieleń lasu. Śnieg co prawda po dwóch godzinach zginął, ale zimno w dalszym ciągu. Marzniemy w letnich kombinezonach. Szewczyk tak zsiniał, że nie może ust otworzyć, tylko kapka sterczy mu z nosa. Kalita wygląda jak zawiły znak pisma chińskiego. Pracowaliśmy dzisiaj na sprzęcie. Jeszcze raz dziwiliśmy się ciężkiej i ofiarnej pracy mechanika. Niebo zimne,  niebieskie, liście pomarzły, jest brzydko i nieprzyjemnie.
Dzisiaj dostałem list od W. Dotychczas nie wierzyłem w przyjaźń, taką normalną, miedzy kobietą i mężczyzną, ale zdaje się uwierzę. Jednym słowem, jak dotychczas z listów i fotografii, Wiesia bardzo mi się podoba. 20.05.1952, wtorek    Śnieg w dalszym ciągu pada. Zimno, mokro, smutno i nudno. Owoce chyba będą drogie, bo wszystkie kwiaty wymarzną.  "Niedziela Pietrka" Historia autentyczna wg. jego opowiadania;  Niedziela była chłodna, pochmurna. Po południu w lesie były tzw. występy, ale te niezdarne i naiwne podrygi zwiezionych dzieci nie interesowały Stefana. (Stefan Piotrowski - jemu się to zdarzyło.)   Po ciężkim tygodniu lotów i pracy chciał się trochę rozerwać. Z jednym kolegą, nazwijmy go Jurkiem, wymknęli się chyłkiem z lasu.   Pokój był ładnie umeblowany. Dużo obrazów, kilimów, makatek tworzyło przytulny klimat. Siedzieli w czwórkę. Stefan był pierwszy raz. Jurek, jako stary znajomy, rozprawiał z zapałem. Partnerka Stefana, młodziutka, świeża blondynka o ciemnych głębokich oczach, siedziała nieśmiało. Matka, starsza dość jeszcze dobrze wyglądająca kobieta, w barwnym ludowym stroju, przyniosła wina i jabłek. Pod wpływem wina i jeszcze czegoś, na twarzy dziewczęcia wykwitły rumieńce. Stefan czerwony z gorąca przysunął pokrytą kroplami potu twarz i szepnął: - Może się gdzie przejdziemy trochę. Dobrze? Zrobiła wielkie oczy. Gdzie, po co? - Cóż w tym dziwnego, tak zwyczajnie, na spacer.  Dziewczę ze zdziwioną miną podniosło się niechętnie. Zostawili Jurka na kanapie, a sami wyszli.  - Gdzie pójdziemy? zapytał - Sam chciałeś, a teraz nie wiesz - zaśmiała się. Gdzie idziesz Józek - zwołała wesoło do smukłego młodzieńca w kraciastej czapce i czerwonym szaliku. Rzucił niechętne spojrzenie na Stefana, ruszył ramionami i bez słowa oddalił się. Stefan poczuł się trochę nieswojo, ale ujęła go pod ramię i zaśmiała się: - Co tak się nadąsałeś. Co tak się nadąsałeś. Stefan szedł potulnie nic nie mówiąc. Był w takim stanie, że chociaż patrząc na jej delikatny profil, chciałby mówić o niebie, chmurach, białej jasnej drodze, o wszystkim - nie mógł. Z lekkim zdziwieniem zauważył, że doszli do niewielkiego lasku. - Może usiądziemy - zaproponował, lecz ta niewinnie roześmiała się. - Co, tak na samym skraju? Poszli więc dalej. Na małej polance zatrzymała się i przybrała wyczekującą postawę. Stefan orientował się, co powinien zrobić, ale nie śmiał. Dopiero po chwili spróbował objąć, ale odchyliła się. Również później, kiedy już siedzieli, też objąć się nie pozwoliła.   Raptem zza krzaka wynurzyła się kraciasta czapka i czerwony szalik. Stefan poznał go. To ten sam, którego zaczepiła.  Facet podszedł bliżej. Zatrzymał się i stał milcząc przed Stefanem. Ona milczała, obrywała płatki z zerwanego kwiatka.  - Czym mogę koledze służyć - zapytał drwiąco Stefan.  - Mordą! Tylko mordą! zasyczał czerwonoszalikowiec i zamachnął się. Stefan zerwał się, dziewczyna dalej siedziała sobie spokojnie, bez słowa, i zwarli się ze sobą. Stefan poczuł, że jest silniejszy i już, już miał tamtego unieść w powietrze gdy zauważył, że tamtemu coś błysnęło w ręce. Odepchnął go silnie, aż tamtemu spadła czapka, a szalik rozmotał na szyi. Tamten jednak nie zważał na to, w drżącej z wściekłości ręce błyszczał nóż. Dziewczyna siedziała jak poprzednio, ale teraz z wyraźnym zainteresowaniem przypatrywała się im.   Stefan patrzył uważnie i starał się skoncentrować. Dobrze bratku - zaszeptał - chcesz z nożem, to możesz z nożem. Nagle skoczył. Złapał za rękę, a kolanem kopnął w brzuch. Nóż upadł na zieloną trawę. Porwał szalikowca w pół, poderwał do góry i rzucił głową w gęsty jałowiec. Stał i czekał w gotowości. Tamten powoli, z trudem, wygrzebywał się z krzaka. Ocierając z podrapanej twarzy krew, powoli odszedł.   Dziewczyna skoczyła do Stefana z usprawiedliwieniami, że tamten ciągle ją prześladuje swoją miłością, ale ona go nie kocha. Nie chce go znać.    Stefan nic nie mówił. Stał nieruchomo, ale pod wpływem dotyku twardych, młodych piersi dziewczyny, krew powoli ruszyła. Potem był tylko cichy szum lasu i głośno bijące dwa serca. Był już wieczór, a oni przysięgali sobie miłość, szeptali miłosne zaklęcia, nie mogli się rozstać.   Na drugi dzień pojechaliśmy do miasta, do łaźni. Z wysokich ciężarówek patrzyliśmy na ulice. Ludzie wychodzili z kina. Piotrek nagle zastygł z oczami utkwionymi w jedną parę. Sczerwieniał. Pod rękę z facetem w kraciastej czapce i czerwonym szaliku szła ona. Drobna blondynka, która 24 godziny temu, przysięgała mu miłość na wieki. Teraz tuliła się do podrapanej twarzy...
Zbyszek go szturchnął: "Nie martw się, to normalne. Kobieta zmienna jest jak morska fala".

21.05.1952, środa.
Nadal zimno. Lotów nie ma. Chudzik (zwany popularnie Kwadratusem) na nauce własnej dostaje napadów. Chwilami ma się wrażenie, że jest nienormalny. Mundzio ma jechać na Cebulę. Przeważnie teraz wszyscy rzucili się na czytanie książek. Jest to dobry objaw. Przynajmniej mają jakiś pożytek.

22.05 1952, czwartek.
Zdałem dzisiaj egzamin z drugiego ćwiczenia (33 loty) razem ze mną zdał Duk.

23 05.1952, piątek.
Dni całe wypełnione lotami. Czasu bardzo mało. Mundek dzisiaj ostatecznie zdał egzamin przed samodzielnym wylotem. W grupie normalnie. Dowództwo zmieniło troszeczkę stosunek do nas. Przedtem spodziewali się chyba ideałów i później rozgoryczeni gadali różne rzeczy. Jak np. dowódca klucza powiedział Dukowi po locie, że zrobił wielki błąd, a gdy Gienek się dopytywał jaki: że przyszedł do lotnictwa.[17] Teraz widać pogodzili się z losem. Ucichli. Instruktor nadal bardzo nerwowy ale teraz trochę panuje nad sobą. Galimskiego boli ręka - chłopak odpoczywa, nie mówiąc już o Józku Graseli, który ma złote czasy. Kiedy praca na sprzęcie, to boli go noga, a kiedy loty, to na starcie zapycha za samolotem aż się kurzy, wtedy nic nie czuje.

25.05.1952 niedziela.
Tydzień upłynął szybko w ciągłym trudzie dnia codziennego. Loty, praca na sprzęcie, zajęcia metodyczne, spanie i tak w kółko. Sto pociech mamy z Tadziem Kalitą. Przedwczoraj wylądowała maszyna i kołuje, a instruktor w drugiej kabinie śmieje się do rozpuku. - Wiecie, Tadzio robi pierwszy skręt na 350 m. - Tadzio z filozoficznym spokojem wyłączył silnik, ale zapomniał o radiu i to co mówił instruktor szło w eter do wszystkich. W końcu instruktor się kapnął: - Dobrze słyszysz? - Nawet bardzo d obrze, z satysfakcją odpowiedział Tadzio. Dopiero po chwili zorientował się, że cała eskadra słyszała jaki z niego niezdarzony... Wyłączył.
Do południa dzisiaj sadziliśmy kartofle. Trzeba było pomóc bo przecież szkoda pola. Po obiedzie zrobiliśmy sobie zdjęcie w siedmiu i ruszyliśmy dalej. Ja, Grasela, Mundek, Szewczyk, Kalita, Pichur i Żebrowski. Lasem, lasem zaszliśmy aż pod szosę. Tam spotkał nas deszcz. Kalita skurczony jak hebrajski paragraf, zmoknięty, pod drzewem rzucił pytanie: - No i co teraz? Szewczyk: - Trzeba podjąć jakąś decyzję. - Każda, nawet zła, lepsza od żadnej - dorzuciłem. - Racja - potwierdził Józek Grasela - kto zna w pobliżu jaką melinę, niech prowadzi, żeby można było gardło przepłukać. - Ja znam - zaczął Tadzio, ale w mig się zreflektował i chciał wycofać. Było już jednak za późno. - Gadaj, gadaj, zwołali wszyscy. - Znam parę dziewczynek, ale to bardzo daleko, próbował nas zniechęcić.  - Jak daleko - nawet Żebrowski się napalił. - Ostatnia wieś za Lubochnią. Chyba ponad 5 kilometrów. Bardzo daleko. Padał deszcz i trudno było się zdecydować. - Za dużo nas - Pichur chciał się odłączyć, ale reszta zaprotestowała. Szliśmy więc przez mokre krzaki, z których przy najmniejszym poruszeniu lały się na nas fontanny wody. Po chwili zauważyliśmy brak w szeregu Kality, Pichura i Krysy. Zapodziali się gdzieś w krzakach. Nie zważając jednak na to, posuwaliśmy się dalej.   Wieś do której dotarliśmy była jedną z tysięcy podobnych. Jedynie trochę oryginalności wnosiła betonka idąca środkiem. Zakręciliśmy rundę i zakotwiczyliśmy na nosa koło małej chatki w dużym ogrodzie. Nadeszła kobieta ubrana z miejska. Trochę już starsza, podmalowana. - Zmęczeni panowie - zagadała. - Tak trochę, przytaknęliśmy.  - Smutno, dziewczynek nie ma. - Niekoniecznie - Żebrowski znacząco popatrzył na jej pełne łydki.  Józek jednak nie bawił się w finezję.- Czy pani nie wie gdzie tu można się napić? Zaśmiała się. - Owszem ale po zachodzie słońca, nie mam teraz kogo posłać. A widząc jego zmartwioną twarz dodała: kury wodę piją, a nie siusiają. Zrobiliśmy z naszych twarzy znaki zapytania nie wiedząc co dalej. No cóż zaczekamy - zadecydował Szewczyk i oparliśmy się o sztachety. Zaczęło się nam nudzić, więc pożegnaliśmy sympatyczną, acz nie bardzo zrozumiałą madam i obiecując odwiedzić w najbliższą niedzielę wróciliśmy do baraku. Mundek pojechał do Warszawy, a Kalita i Pichur jednak poszli do tej "dalekiej" meliny i jeszcze tj. do 20.30 nie wrócili.

26.05.1952, poniedziałek.
Kalita z Pichurem wczoraj wrócili późno. Obaj byli na gazie. Do Mietka Gumkowskiego przyjechała dziewczyna. Blondynka, średniego wzrostu i średniej tuszy, bardzo sympatyczna. Jednym słowem dobrali się. Dzisiaj lotów nie ma, często ostatnio pada deszcz. Tadzio Kalita opowiada o wczorajszych przeżyciach. Duk rozanielony po wczorajszych występach, na których był rzekomo za pracę przy kartoflach. Spotkał jakąśdziecinę, on w takich gustuje, która na piersi ma dopiero miejsce, chudziutką, szczuplutką.    Wczoraj dobrze że wróciliśmy wcześniej z wioski, czekała Zosia. Wyglądała ślicznie. Pomimo mokrej trawy było nam bardzo dobrze. Co ciekawe, zaczyna dostawać temperamentu. Przed pożegnaniem zauważyłem, że coś ją dręczy. W końcu powiedziała:- Ty jesteś komunistą i w Boga nie wierzysz. Wyjaśniłem jej kto to jest komunista i że zaszczyt nim być. Wykazałem obłudę i oszustwo księży i dopiero wtedy oczy jej się otworzyły. W końcu przyznała mi rację i widziałem, że ją przekonałem. Przyszła mi myśl, że zetempowiec powinien zawsze walczyć nawet gdy się kocha. Dużo jeszcze ludzi jest pod wpływem ciemnoty i ulega wpływom reakcji. Dzienna praca wyczerpuje nas bardzo, jednak wieczory w pachnącym lesie wynagradzają nam wszystko. Przeważnie teraz wszyscy czytają książki, jedynie Zdzicho i Kalita ciągle we dwóch. Szczypią się, poklepują i tak bez przerwy. W kącie szepczą o jakichś Tosiach, bimbrach itp. Potrafią godzinami rozprawiać, a co powiedziała, a jak spojrzała itp. Dziwne, że tyle czasu poświęcają paru głupim, ograniczonym dziewczynkom.

29.05.1952, czwartek.
Kilka dni temu wylądowała przymusowo "Utetka". Śmiesznie wyglądała przy Jakach. Malutka, zgrabna, o króciutkim nosku, podobna do pokojowego mopsika. Śmiesznie. Przeleciało z nią masę wspomnień. Czasy radości i smutku. Pierwszy mój samolot. Wczoraj z Józkiem nocny patrol na lotnisku. Chodziło o to, żeby nikt w nocy po lotnisku nie łaził. Na rozgrzewkę wyciągnęliśmy butelkę wina i trochę ciastek. Noc bardzo ciemna. Ostrożnie, żeby nie stuknąć karabinami w powałę, wgramoliliśmy się do małej chatki, tej gdzie w niedzielę nie mogliśmy się wódki doczekać. Czerwono smrodząc, paliła sięnaftowa lampa. W łóżku leżał czternastoletni chłopak, ten sam na którego czekaliśmy w niedzielę. Tym razem matki nie było. Pech to pech. Dowiedzieliśmy się, że to stara melina gdzie pół eskadry chodzi.Wczoraj Mundek wyleciał samodzielnie pierwszy z eskadry. Nie dali drugiego śniadania, zaginęło podobno. Wody już tydzień czasu nie mamy. Dowództwo to o porządki się przyp... ale coś dla żołnierza zrobić to jeszcze nie widziałem. Rolują nas na wszystkie strony. Jestem cholernie zły. Józek mówi, że oni nas, a my ich będziemy rolować na swój sposób. W każdym bądź razie cały zapał do wojska i szczerą chęć robienia i pracowania jak potrzeba, już dawno z głowy mi wybito. Zauważyłem, że tylko leserstwo, podlizywanie się (chociaż tego nie robię) opłaca się. Inaczej postępować nie opłaca się. Wcześniej czy później załamiesz się.To by było wszystko. Teraz jestem chronicznie głodny. Tak karmią nas, że można zdechnąć. Kiedy powiedziałem to lekarzowi, to nic nie odpowiedział. Pominął milczeniem jak bym nic nie powiedział. Człowieka traktują jak gówno, które można rozdeptać, potrącić no i oczywiście objechać. Każdy się sadzi na ważność wobec drugiego. Zarozumialstwo wyłazi z nich wszelkimi dziurami. Kiedy to się wreszcie skończy, że człowiek będzie trochę spokojniejszy...

31.05.1952, sobota.
Wczoraj niespodziewanie poleciałem z dowódcą klucza po. Łudojczem do strefy. Pierwszy raz na Jaku poza kręgiem. Po schowaniu podwozia d-ca klucza przytrzymał samolot nisko nad ziemią aż nabraliśmy szybkości i wyprysnął pięknym zwrotem bojowym. Przycisnęło do fotela, że ruszyć się nie mogłem, pierwszy raz w życiu. Potem komplety, beczki i co chwila pytał jak się czuję. Nie wiedziałem dlaczego miałbym się jakoś czuć. Przecież jestem pilotem i czuję się normalnie. Słabosilnikowym co prawda, ale zawsze pilotem.Kiedy nagle przynurkował do ziemi i znowu wyrwał zwrotem bojowym, pomyślałem, że chyba chce sobie trochę pochuliganić. Poprosiłem o zezwolenie spróbować samemu. Zrobiłem najpierw żmijkę w lewo, prawo, by poczuć samolot, a potem przewrót i do pętli. Początkowo, kiedy wywracałem samolot czułem jego ręce na sterach, potem już nie. Szybkości miałem wykute na pamięć, więc po kolei wszystkie figury akrobacji. Cały komplet. Szybkości wykonania były prawidłowe, ale z kierunkiem było dużo gorzej, nic jednak nie mówił. Nie latałem jeszcze na Jaku ze schowanym podwoziem - cały czas tylko loty po kręgu - nic więc dziwnego, że przy zmianach obrotów samolot pod wpływem precesji śmigła zataczał się po niebie jak sanie pijanego woźnicy. Kiedy jednak przypikowałem do stu metrów i wyciągnąłem zwrotem według mnie bojowym, powiedział że wystarczy. Czułem się świetnie. Odprężony, spokojny. Zaznałem pierwszy raz lotniczej rozkoszy, tej która wiąże człowieka z przestworem na całe życie.Po locie zameldowałem się zgodnie z regulaminem po uwagi. Powiedział krótko: - Myślałem że się boisz, ale zuch z ciebie. Będziesz dobrym pilotem. Zawołaj instruktora. Coś naszemu ryżemu długo ładował do głowy. Ten stał pokornie i tylko potakiwał rudym włosem. Potem poleciał z Kalitą. Tadziowi poszło gorzej. Jak powiedział po locie dowódca klucza - Tadzio się przestraszył i dostał zajoba. Właściwie nie rozumiem Tadzia, dlaczego poszedł na myśliwce gdy się boi strefy (pełnej akrobacji).Nasz feudał znowu się wścieka, ale nie na mnie. Do mnie wyraźnie zmienił stosunek. W przypływie chyba kacowego osłabienia wygadał się ze swoich trosk na przygotowaniu. Od początku uważał, że go skrzywdzili dając do szkolenia aż siedmiu uczniów. Postanowił dwóch spławić. Wybrał mnie i Kalitę, no jakby nie wypaliło to Szewczyka lub Duka. Ale naszczęście był jeszcze dowódca klucza. Teraz okazuje mi wyraźną sympatię. A dobry z niego pilot i w gruncie rzeczy nie jest taki zły, tylko strasznie nerwowy i chyba zakompleksiony, do tego długo pamięta drobnostki.Szewczyk mówi, że byłaby chryja gdyby kto zapytał czy chce do innej grupy, wszyscy by przeszli. Mundzio lata na bojowym jak stary pilot. Mówi tylko ba! i uśmiecha się koreańskim uśmiechem. (Azjatycka twarz). Drugi w eskadrze wyleciał Piotrowski. Nie ma to jednak jak dawna piąta eskadra (ze Świdnika) szkolna. Tamte z Ułęża ciołki to analfabeci lotniczy.Duk nie ma szczęścia, ciągle podpada. Wczoraj czepił się go mechanik i tylko dzięki obronie instruktora wyszedł obronną ręką. Grzesiek zresztą ciągle podpada. Jest dziecinno naiwny, a w wojsku takim być to bardzo źle.Tak czas leci. Minął już rok kiedy nasze życia się zeszły i związały, ale ileż przez ten czas zmian w nas samych zaszło. Nawet gruby Zdzicho "chudnie", Tadzio Kalita bardzo się postarzał, stał się gadatliwie nudnym. Żebrowski znalazł sobie dziewczynkę i przestał konia bić. Co sobota kiedy jedziemy do łaźni ubiera się na galowo i idzie do niej. Uroczysty, ważny. Zdzich z Kalitą wymykają się na wieś, mają tam jakieś razówki. Józek źle się czuje, nie ma co pić. Marzy żeby znaleźć beczkę spirytusu. Szewczyk z Dukiem nieskończenie się zmagają.Gdy tak myślę ileśmy razem radości przeżyli, to stają mi się drodzy jak coś najdroższego w życiu. Nie wyobrażam sobie życia bez: skurczonego Kality z zapałem opowiadającego jakąś przygodę, Szewczyka odtwarzającego dowcipnie całe filmy, ciekawe że Szewczyk czytać nie lubi ale pamięć ma świetną i nawet Galimskiego jęczącego bez przerwy, co tu zrobić, by samodzielnie wreszcie wylecieć. Tak więc jutro niedziela, zobaczymy co przyniesie.

do 03t
 

 dotyczy.