LOT
Leciałem porankiem
srebrzysto-niebieskim,
Zza burty przechylonej
maszyny
Nad srebrnym oczkiem
jeziorka
Namiot amarantowy
wśród uśpionej pryzrody.
Leciałem ciekawy,
Leciałem z pożądaniem,
Leciałem łakomy.
Z namiotu wyszedł
chłopak, a potem dziewczyna ...
W tak modnych wtedy
bikini i w slipach,
Patrzyli rozbudzeni,
nie wiedząc -
Złość czy podziw
okazać srebrnemu bolidowi,
Raczej obojętni,
zajęci wspomnieniem
Ostatniego pocałunku,
miłości na wieki.
Leciałem nad srebrno
zieloną ziemią,
A cienka ścianka
kabiny - granica bytu
Dzieliła nasze
światy.
Niewyspany, z ciałem
czekającym na poranną kawę
Leciałem zazdrosny.
Nie dano mi
Kochać się z młodą
dziewczyną
Świtem srebrno-niebieskim
I w przerwach razem
nadsłuchiwać
Czy grzmot na niebie
nie zwiastuje burzy...
Wracałem na lotnisko
Do dnia żmudnych
lotów,
Spoconego wysiłkiem
ciała,
Niewybrednych dowcipów
Kradzionej miłości
Kelnerki z pierwszej
zmiany.
Wiedza przyszłości
smutkiem
Znaczyła moje lądowanie.
(Lot w Gdyni 1958)
I DOWÓDZTWO
"Jesteśmy wszyscy młodymi barbarzyńcami,
których olśniewają nowe zabawki...
Sam lot staje się ważniejszy od celu..."
Antoine de Saint-Exuperry
Gdynia Osobowy! - z pociągowej
drzemki budzi mnie okrzyk konduktora. Chwytam za walizę i oficerski
worek spięty rzemieniami, wyskakuję z wagonu i gramolę się po schodach
z peronu. W górę i dół, zasapałem się. Cięzkie. W myśl zmodyfikowanego
po 56 roku regulaminu, w mundurze nie powinienem nicego dźwigac.
Oficer bowiem w miejscu publicznym ma wyglądać elegancko i swobodnie.
Spodnie w kant, koszula wyprasowana, ogolony i pachnący odikołonem,
tym zapachem Paktu Warszawskiego. A jedyną rzeczą którą mu regulamin
zezwala nosić to skórzana teczka. Estetyczna teczka.
To znaczy nie wypchana i nie poplamiona. Regulamin jest ale pieniędzy
na tragarza nie ma. Więc dźwigam osobiscie.
Tłumaczę sobie, bo raźniej się wszystko robi kiedy się rozumie
po co i dlaczego, że nie po to mamy socjalizm by z ludzi służących
robić. Jakby to teraz wyglądało gdybym sobie szedł swobodnie,
trzaskając rękawiczkami, a obok człowiek dźwigałby moje bagaże
podpierając się nosem. Czysty wyzysk człowieka przez człowieka.
A przecież nie jestem oficerem JKM królowej Wiktorii
czy innych carów krwopijców. Rozmyslajac tak targam więc przez olbrzymią
poczekalnię swoje klamoty, gdy kątem oka ku pocieszeniu
zauważam faceta idącego naprzeciw w podobnej sytuacji.
W przepoconym mundurze, przekrzywionym krawacie i zsuniętej z czoła
czapce, głośno sapiąc, z wzrokiem wbitym w ziemię ledwo dźwiga
walizę i worek . Oficer rzuca na mnie spod okutego blachą daszka
garnizonówki spłoszone spojrzenie okiem. Wstydzi się? Powinien ,bo
rzeczywiście wygląda jak ostatnia ciamajda. Bez przesady, mógłby
wypić w sobotę ćwiartke mniej i te kilka złotych przeznaczyć na tragarza.
Co za ludzie, i to elita armii i społeczeństwa, kompletny upadek. Dusza
markotnieje gdy nagle spostrzegam że drogę zamyka mi, olbrzymie ścienne
lustro.
O psiakość. Szybko porawiam czapkę, ale nikt nie
zwraca na mnie uwagi, widocznie widok to zwyczajny. Z ulgą więc stawiam
manele na dworcowym podeście i zachłystuję się powietrzem. A pod
ciemno niebeiskim niebem, powietrze chłodne czyste; smołą
i sledziami. Pachnuie morzem. Wdycham wiec z luboscią zapach szerokiego
świata, odległych oceanów i tropikalnych wysp szczęśliwych, przymykam
oczy i przez chwile wydaje mi się że przybiłem okretem
do nieznanego lądu i napełnia duszę ogromna radość. Radośc
odkrywcy. Do której wszyscy ludzie dazą ale tylko niewielu jest dana.
Nowa , nieznana przyszłośc a w niej jeszcze całe życie.
Mam przecież dopiero 28 lat. Serce z piersi chce wyskoczyć i chciałbym
podzielić się tą radościa z wszystkimi ludźmi , a przynajmnije z tymi którzy
tłumnie obok. Ale ludzie nie zwracaja uwagi na mój nastrój.
Przemykają obojetnie, zajęci codziennymi sprawami.
Biorę więc swój dobytek i idę na drugi koniec
placu, na przystanek autobusowy. Na przystanku
tylko dwie osoby. Nawet nie przypuszczam , że bedą to główne postacie
z pierwszego aktu rozpoczynajacej się sztuki w której będę występować
w roli dowódcy eskadry.
Jakiś wymięty skacowany bosmat, który długo wacha się
czy oddać honor, porucznik w zielonym mundurze to pewnie dla niego nie
pełny oficer. I siodłata brunetka, w czerwonej wydekoltowanej
sukience z walizą. Siodłata, określenie lotniczej braci wzięte
ze skojarzenia z gęsia, znaczy tyle co w ludowej gwarze szerokodupska.
No, w salonie powiedziano by szerokobiodra, ale salonów już dawno
na szczęscie nie ma. Postawiłem swoje bagaże obok jej walizy. Choć to tylko
waliza ale zawsze przyjemniej gdy damska. Oho , zaczyna się znowu - mruknał
wewnetrzny człowieczek pilnuj się.Twarz miała pociągłą z zaostrzonym
zmęczeniem nosem. Uśmiechnęła się zachęcająco więc nie wypadało milczeć.
- Pani na wczasy?
- Och nie- właśnie powróciłam. Westchnęła głęboko
, aż opadły ramiona i uniosły się piersi.
- A pan pewnie na Babie Doły ? - spojrzała z jakimś chochlikiem
w czarnych
cygańskich oczach.
Nie zdążyłem odpowiedzieć bo nadjechał autobus. Nie był przepełniony
ale
dwóch wolnych miejsc obok siebie , chociaż ich szukała ,
nie było. Usiedliśmy osobno i straciłem zainteresowanie damą. Pochłonął
mnie całkowicie widok jaki zaczął ukazwać sie za oknami aytobusu.
I pomimo zachecajacych, wrecz natarczywych spojrzeń brunetki nie
odwracałem głowy od szyby. Ostatecznie to co widziałem widziałem
pierwszy raz , a brunetek naogladałem się już w życiu do znudzenia.
Patrzę więc i wszystko mi się podoba.
Nawet charczący czarnymi spalinami stary Mawag nr 109. Numer
taki sam jak w Poznaniu czy Wrocławiu tylko trasa odmienna, niepowtarzalna.
W autobusie przeważnie letnicy, ale miejsce wypadło mi akurat
obok jakiegoś faceta z teczką, który spojrzwszy ze zrozumeiniem na mój
zielony mundur
wraz w pierwszy obrotem kól otworzył gębe i nie zamknał aż
do końca jazdy. Mówił i mówił, ale mi to nie przeszkadzało. traktowałem
tojako swoisty komentarz do tego co widziałem za szybą.
-Popatrz pan, letnicy. Teraz jeszcze ich nieduzo , ale za
godzinę nie dostaniesz siepan do autobusu. Taki tłum.
[Dotąd; popraw.- 18 września 1999 06:40 ]
A to przez to ze znieśli specjalne przepustki
do strefy nadgranicznej. Teraz jprzyjeżdża kto chce. A najwiecej element
antysocjalistyczny, wszelkiego sklepikarze , badylarze itp. Oni teraz mają
pieniadze. Plaga wakacyjnych miesięcy. Przyjeżdżają i zaraz
brakuje mięsa chleba, mleka. Wydłużają się kolejki i dzieje się tak od
lat.
Jak stonka, którą Amerykanie chcą zniszczyć socjalizm,
sam jeżdziłem z młodziezą na pegerowskie pola walczyć z imperializmem ,
tak i te pasozyty objadają miejscowych ze wszystkiego.
Nie lekko żyć na Wybrzeżu w czasie letnim.
-No co pan mówi - wtrrąciłem - przeciez wczsy to zdobycz ludu
pracującgo.
- Tak - zgodziłsie człowiek z teczką - ale lud pracujący przbywa
w domach wczasowych, nie spekuluje wykupując ze sklepów. I nie pomagają
uchwały komitetowe by zwprowadzić spowrotem przepustki , Komitet Centralny
jest głuchy. To panie - nachylił mi się do ucha - orzez tego rewizjonistę
Gomółkę. Ja tam nic niemówię septał coraz ciszej - ale nie wiem czy
on nie zalatuje , no wie pan; zezwolenie na sprowadzanie samochodów zagranicznych,
stonka itd. Czy to nie kojarzy się panu?
-Prowokator mysle i zaraz do niego. -Panie zdaje się że pan
tęskni za chlebem ale kazionnym co?
Spojkrzał przerażony z otwartymi ustami i zaczął coś bakać, że go
źle zrozumiałem bo on całym serce i chce jak najlepiej... Ale już go więcej
nie słuchałem pochłoniety widokiem.
A było na co patrzeć.
Zaraz po wyjeździe ze śródmieścia, autobus przejechał wiaduktem
pęk torów
kolejowych prowadzących do portu i ukazało się szerokie zakole
zatoki. Z prawej strony port handlowy i stocznie z lewej krawędź
portu wojennego. A kiedy dalej Mawag podpierając się
czarnym pióropuszem dymu ze zużytego diesla wspina się na Kępę Oksywską,
ukazuje się w całej krasie. Port Wojenny. Dotychczas ogladałem tylko
fragmenty na zdjęciach w "Morzu".
A teraz, z wysokiej skarpy jak z samolotu widzę cały
basen. W ciemnych szeregach okrętów rozpoznaje znane z literatury
jednostki: okręty podwodne, trałowce, ścigacze, kontrtorpedowce,
nazywane teraz niszczycielami i wiele innych
nieznanych, a dziwnych.
Potem szosa skręca o dziewięćdziesiąt stopni na zachód i autobus
już
mniejszym wysiłkiem toczy się po płaskowyżu prosto do Babich
Dołów. Z
lewej rozległe pola uprawne, z prawej za wąskim pasem zbóż
szpaler
sosnowego lasku. W przerwach między drzewami ciemno szafirowa
przestrzeń.
Morze. Droga lekko opada w wąwóz, kierowca wyłącza silnik
i toczymy się
rozpędem prosto na biało czerwony szlaban. 50 metrów
przed bramą
autobus skręca na miniaturową pętlę. Koniec jazdy. Wysiadać.
Zauważam że razem ze mną dojechali wymiety bosmat o fałszywym spojrzeniu
i czarno czerwona wszasowiczka. Lecz teraz nie rzuca spojrzeń w moja
strone, za to zarzuca ręce na jakiegoś cienkiego ofiecerka w marynarskim
mundurze. Zresztą wszyscy tu są w marynarskich mundurach w zielonym powszechnym
dla pozostałych rodzajów broni tylko jestem ja.
Biorę w ręce walizkę
i worek i idę szosą do bramy. Szlaban i słup z
białoczerwoną szachownicą i stylizowaną na niej kotwicą.
Znak Lotnictwa
Marynarki Wojennej. Wartownik w granatowym hełmie i marynarskim
mundurze,
salutuje i dzwoni do dowódcy warty, a ja zachwycony rozglądam
się po
okolicy. Przede mną wąwóz o stromych ścianach porośniętych
gęstymi
krzakami. Na ich krawędziach wysokie sosny. Krajobraz jak
z Roztocza,
budzi w sercu radość...
Asfaltowa szosa zamknięta pionową ścianą wąwozu, rozdwaja
się pod kątem
prostym w lewo i prawo. W lewo serpentyną lekko pod górę
wydostaje się z
wąwozu na równinę gdzie dochodzi do zabudowań pułku i lotniska,
w prawo
zaś obniża się i niknie w mroku głębokiego jaru. Na wprost
zaś, na
glinianym zboczu wąwozu, drewniane schody, podzielone niewielkimi,
dla
odpoczynku, platformami, na trzy odcinki. Jest to najkrótsza
droga do
dowództwa pułku. Zostawiam manele wartownikowi i lekko zadyszany
staję na
szczycie. Wysoko.
Dowódca pułku uśmiecha się serdecznie.
- No ot nareszcie obywatel porucznik przyjechał. Nie
mogliśmy się doczekać - zaciąga po wileńsku.
Przyjemne powitanie. Serce się topi i z tego topniejacego
obiecuję , że będę się starał. Czuję w duszy że los dał mi oczekiwana
od urodzenia szansę.
Potem marynarz prowadzi "na kwaterę". Schodzimy
po schodach, zabieramy bagaż z budki wartownika i idziemy szosą
w dół, w tajemniczy, ocieniony gęstymi zaroślami wąwóz. W miarę ubywania
drogi wąwóz się rozszerza i niespodziewanie ukazuje się rozległa polana.
Stoją na niej przytulone do stromych ścian garaże, jak się okazuje,
kompanii samochodowej, a w niewielkiej wyrwie w skarpie, za gęstymi
drzewami, ledwo widoczny, bieleje jednopiętrowy domek. Tam
narazie mam
zamieszkać. Oficjalny adres "Biały Domek" Gdynia 17. Biały
Domek, cudowna
nazwa. Wszystko jak w bajce, a nie Wojsku Ludowym.
Domek jedną scianą bez mała dotyka zbocza. To
nie zwyczajny domek. Domek ma historię. Do niedawna znajdowała się w nim
Informacja Lotnictwa Mar. Woj. Pozostały po niej: grube betonowe ściany
i kraty w oknach. Teraz służy jako internat pilotom nie posiadającym
mieszkań. Funkcja podobna do tej jaką spełniał C-10 w Wrocławiu.
Pokój jest duży. Wyposażony w umywalkę, łóżko,
szafę, stół i dwa krzesła, podobnie jak swego czasu we Wrocławiu, tylko
taboretu nie ma. Bardzo mi się podoba, a jedyny mankament to, że
na
parterze i ciemny. Okno co prawda duże weneckie,
ale oddalone
zaledwie trzy metry od gliniastej skarpy, i do tego zakratowane
niewiele wpuszcza światła. Krata to już teraz symbol smutnej przeszłości,
wychylić się jednak nie da, słońca nie zobaczysz. Jedyny pożytek
to to, że całą dobę okno może być otwarte.
Od jutra , jak powiedział dowódca,
zaczynam służbę. Zostałem zaprowiantowany więc rano kasyno a potem,
specjalna zbiórka, objęcie dowództwa eskadrą. Jestem
podniecony i nie mogę usiedzieć w pokoju. Wychodzę z domku na spacer.
Poza drogą którą przybyłem jest jescze pośród drzew i zarośli tylko ścieżka.
Po trzydziestu metrach jestem na szerokiej żółto-piaszczystej
plaży. Nad ogromną, rozlaną po horyzont wodę. Morze. Wydaje mi się, że
śnię. Że to nieprawda a jednak to morze. Liże umoczone palce, słone.
Prawdziwe morze. To morze o którym marzyłem od dzieciństwa. Na którym
w bezsenne młodzieńcze noce staczałem bitwy z korsarzami, walczyłem ze
strasznymi sztormani odkrywałem nieznane lądy. I bardezo pragnałem
żeby chociaż raz w życiu , zobaczyć z bliska, posmakować... I teraz
marzenie się spełnia.
Wyrosłem już co prawda ma mężczyznę i los sprawił,
że pędzę życie w innej
przestrzeni, ale w sercu pozostała miłość do obu żywiołów.
Przestworzy
i oceanów.
Stoję oczarowany i nie
wiem jak mam dziękować losowi, że mnie tu
przyprowadził. Za mną ocieniony intensywną zielenia wysoki,
klifowy brzeg,
a przede mną wzdychające falami ono, morze. Gładkie, uśpione
wieczorną
ciszą, tajemnicze. W zapadającym mroku dostrzegam wąskie,
drewniane molo.
Prowadzi do dziwnej, , stojącej na palach kilkaset metrów
od brzegu budowli. Jednak dojśc do niej nie można , bo
po kilkudziesięciu metrach molo się
urywa i dalej już tylko sterczą z wody połamane słupy i zbutwiałe
belki, jak
resztki rozbitego żaglowca. Szeroki pas ciemnej wody, niczym
średniowieczna
fosa, broni dostępu do tajemniczego obiektu, który w coraz
gęściejszym
mroku majaczy niby zaczajony okręt korsarski. (Potem dowiedziałem
się, że
to zrujnowana torpedownia wybudowana w czasie
wojny przez Niemców.
Zaopatrywała w torpedy U-boty Krigsmarine, operujące na Bałtyku.)
I kiedy tak stałem samotnie owego ciemniejącego wieczoru
na molo, wdychając słone powietrze, a monotonny plusk fal wypłukiwał
z duszy zadry i szczerby,
oczyszczał, przynosił spokój i ukojenie, powróciło wrażenie
jakiego
doznałem już w Gdyni na dworcu, wrażenie że stoję na jakiejś
granicy swego
życia. Na przejściu do innego świata, nie podobnego do tamtego
z
przeszłości.
W tamtym świecie pozostawiałem przykre wspomnienia, o udrękach,
zniewagach
i upokorzeniach, a nowy jawił mi się jak rozległe czyste
morze, do którego wchodziłem pełen energi i zapału. Zmrok już zapadł,
gwiazdy zaczeły opuszczaść morskie sypialnie i na niebie rozpoczynać swoje
gwiezdne życie, a ja nie mam siły
odejść. Stoję jakby w gwiezdnej kuli, zaklęty,
zasłuchany w sekretne szepty
wielkiej wody, jestem szczęśliwy.
do 02gdy
wino...