Ciesz się młodzieńcze, w młodości swojej,
a serce twoje niech się rozwesela
za dni młodości twojej.
I chodź drogami serca swego
i za tym co oczy twe pociąga;
lecz wiedz, że z tego wszystkiego
będzie cię sądził Bóg.
Koh. 11.9
Czymże są:
Ziemia wszechświat?
Śmierć i życie?
Czas i wieczność
Twego trwania
Kimże jesteś?
Znakiem zapytania.
Rok 1951
W piątek 27.07.1951 nasz transport stanął na bocznicy stacji
Świdnik. Świdnik to kilka domków kolejarskich z czerwonej cegły przy
torach i parę chałup krytych słomianymi strzechami, chłopskich gospodarstw
położonych bliżej szosy Chełm- Lublin.
Świdnik był "najmłodszym" z lotnisk polowych szkoły demblińskiej.
Zaledwie rok roku temu [1950] wyrównano rozległy szmat łąki na pole
startowe i wbito haki do kotwiczenia samolotów. Kiedy wyładowaliśmy się
i rozejrzeli po bezludnej raczej okolicy rozległ się chóralny jęk
zawodu: Ale zadupie. Ni knajpy, ni baby... Samopoczucie jeszcze
bardziej się pogorszyło, kiedy przyszło iść trzy kilometry do obozu.
Dopiero widok namiotów na cudnej, porośniętej młodym lasem polance,
a szczególnie brak ogrodzenia, rozjaśniły miny. Powiało wolnością
po koszarowym drylu. Dzień na takim lotnisku zaczynał się od porannego
spaceru do latryny. Ptaszki śpiewają, niebo błękitne, upstrzone żeby
było ładniej, białymi chmurkami, a ty człowieku siedzisz sobie na
nieokorowanym drągu i grzejesz tyłek w porannym słońcu - sama radość.
Potem przez krzaki do umywalni: dwa rzędy kranów i metalowe rynny pod
drzewami. Woda zimna jak ze źródła, bo i ze źródła, ale kiedy słońce
wzejdzie wyżej to podgrzeje w specjalnie wystawionym zbiorniku i po
południu zupełnie znośna. To zresztą mniej ważne, bo kto by się tam tak
często mył. Częste mycie skraca życie - żołnierskie porzekadło ciągle
aktualne. Ot, trochę jednym palcem oczy, a gdy po goleniu, co zazwyczaj
przypada raz na kilka dni, dłonią pianę po mydle.
Ani gimnastyki, tej zmory służby wojskowej, ani ostrej porannej pobudki,
ot porankowy luz. Potem ścieżkami indywidualnie pomiędzy śpiewającymi
od świtu drzewami do stołówki. Drewniane stoły stoją bezpośrednio
na trawie, a osłania je tylko lekki dach na cienkich słupach. Za
ściany służą zielone krzaki o gęsto splecionych gałęziach i przy
śniadaniu wdycha się zapachy zarówno czarnej kawy jak i lipcowego lasu.
Wypoczęci, z resztkami snu pod kombinezonami chciwie oglądamy młode ciała
kelnerek rozpychające kuse, niedbale włożone fartuchy. Włosy jeszcze w
porannym nieładzie, w oczach senność, a biusty rwą się do góry jak balony
na uwięzi. Przez krzyż przechodzi miłe odrętwienie i trudno się powstrzymać
by nie dotknąć odsłoniętego uda lub choćby ręki. Marzenia pobudzone
tym widokiem, w głębi duszy sentymentalne i miłosne, na zewnątrz
znajdują wyraz w sprośnych powiedzonkach i aluzjach. Chętnie zresztą
słuchanych przez lekko rumieniące się damy - taki poranny erzazt
rozładowania seksualnego napięcia.
Potem zajęcia w "ogródkach" wśród zarośli, gdzie ławki na kołkach
wbitych w ziemię wokół stołu podobnej konstrukcji. Każda grupa lotna
osobno, pod opiekuńczym lipcowym niebem zdobywa w nich lotniczą wiedzę.
Jest jeszcze namiot - świetlica i w dni niepogody odbywają się tam zajęcia
polityczne, leży również prasa: Trybuna Ludu i Żołnierz Wolności. Co
prawda sprzed kilku dni ale to nie ma znaczenia, bo i tak nikt nie czyta.
W tej to świetlicy wdychając zapach impregnowanego płótna amerykańskiego
namiotu (darowany przez US Army z demobilu) zacząłem pisać pamiętnik. Nie
mogłem wytrzymać bez pisania i tą wewnętrzną potrzebę w tej formie
postanowiłem wyrażać. I po tym wstępie zaczyna się właściwy pamiętnik.
29.07.1951, niedziela
Właściwie pisanie pamiętnika uważałem zawsze za zajęcie dobre dla
młodych panienek lub niedołężnych staruszków (!) a sam teraz mam to robić?
Boję się śmieszności, że to takie dziecinne. Mam co prawda dwadzieścia
dwa lata, ale jeszcze jestem bardzo niepewny siebie, jak nieopierzony
ptak... Ale niech tam...
Jest niedzielne popołudnie pełne ciepłego łagodnego lenistwa. Siedzę
rozebrany w rozprażonych zaroślach przy polowym stole, a myśli krążą
powoli wokół ostatnich wydarzeń, jak ten nade mną jastrząb który
popiskując strzeże swojego terytorium. W sobotę był dzień gospodarczy.
Pobieranie ciuchów, zapoznanie z terenem. Szukanie ukrytej w krzakach
latryny i stołówki, dwóch najważniejszych w wojsku obiektów. Potem
spanie. Spanie wyśmienite. Po dusznych, zasmrodzonych demblińskich
salkach w betonowych blokach, powietrze wydaje się górskie, przesycone
zapachem ziół. Oddycha się lekko przyjemnie. Nawet etatowi smrodziarze,
co to na zawołanie dziesięć pierdnięć, nie byli zdolni go "zepsuć".
Stołówka na wolnym powietrzu, osłonięta tylko cienkim dachem na
drewnianych słupkach, a sama kuchnia mieści się w pudle z dykty,
opakowaniu po samolocie. Dwie kelnerki, wcale, wcale i szefowa o gładkiej
skórze i potężnym biuście. Wiadomo szefowa. Na razie, do pierwszego
samodzielnego lotu żywimy się na normie "S" - szkolnej, potem przejdziemy
na normę lot. Jednak nie narzekam. Bułki, białe pieczywo, masło,
marmolada, sery, na obiad mięso, kompoty, ciastka, do tego jest i drugie
śniadanie: mleko, jaja, ser - to wszystko po piechocińskiej biedzie wydaje
się ucztą Lukullusa. (W piechocie, w szkole oficerów rezerwy w Siedlcach
dawano jeść tylko trzy razy dziennie. Rano i wieczorem suchy czarny
chleb i zbożowa kawa, na obiad galop zupka i dorsz lub śledź z ziemniakami.
Gdy był dzień ćwiczeń, przysługiwał 7 dekowy kawałek kiełbasy. Dostawało
się go na śniadanie i kwestia zachowania na później rozstrzygana
była indywidualnie. Po takim żywieniu od jesieni, wiosną zachorowałem
na zapalenie oskrzeli).
Nic więc dziwnego, że samopoczucie dobre, a apetyt na świeżym
powietrzu dopisuje że hej! Trochę mi smutno. Chłopaki porozłazili się po
krzakach, poszli na rozpoznanie terenu, szczególnie gdzie rosną dziewczyny
i jaka wóda, a ja cięgiem siedzę w koszarach. Już prawie rok tak siedzę.
Nie ma przepustek, o urlopach nawet nie ma co marzyć. Ciągle zagrożenie,
ciągle musimy być w gotowości. Wróg nie śpi... Jedyne co wykombinowałem
przez ten czas, to wyjazd do Dęblina na badania do lotnictwa. Jechałem
przez Warszawę i ciągle tamtą noc z Helenką wspominam. Szczególnie
gdy jestem najedzony i wypoczęty, jak teraz w niedzielę i nie mam
co robić. Różne inne też mi się przypominają, ale Helenka była ostatnia
i chyba ją kocham. Nie mogę dzisiaj dalej pisać, dzikie myśli do
głowy przychodzą...
31.07.1951 wtorek.
Wczoraj podzielono nas na grupy lotne i przydzielono instruktorów.
Od razu zaczęliśmy też przygotowania do lotów. Dokładnie 30.07.1951. Moim
instruktorem jest chorąży Witek Zawistowski. Wysoki zdecydowany brunet,
lekko sepleniący. Po poprzednim turnusie wraz z kilkoma innymi podchorążymi
zostawiono go na instruktora, jednocześnie awansując na stopień chorążego.
Pozostali pojechali do Radomia na samoloty bojowe, zwalniając nam miejsce.
To, że jesteśmy jego pierwszymi w życiu uczniami, ma dobre i złe strony.
Przejęty rolą dba żeby grupie nie działa się krzywda. Wykłóca się z
mundurowcem, żywnościowcem, ale z drugiej strony pilnuje nas do przesady,
jest bardzo rygorystyczny i regulaminowy.
Razem ze mną w grupie są: Jurek Sobiech, Wacek Korta, Gienek Duk,
i Mietek Żuberek. Na starszego grupy instruktor wyznaczył Jurka Sobiecha.
Ważnym, a może najważniejszym obowiązkiem grupowego oprócz meldowania jest
noszenie drewnianej skrzynki, w której jest cały majątek grupy: K.W.L.
(kurs wyszkolenia lotniczego) modeliki samolotów, chorągiewki wytyczające
start, mapa z rejonem lotów i tym podobne "pomoce naukowe". Skrzynka spora,
ciężkawa, kiedy Jurek biegnie z nią przygarbiony, śmiejemy się, że
wygląda jak Żyd szklarz. Ale my za nim gęsiego, też chyba śmiesznie
wyglądamy, tylko tego nie widzimy. Zajęcia z naziemnego przygotowania
odbywają się w "ogródkach". Każda grupa ma taki swój "ogródek". Na
maleńkiej polance pośród krzaków, stolik i ławki z nogami wbitymi
w ziemię. Jest też "rusztowanie", swoisty aparat treningowy, zastępujący
samolot. Pomysł racjonalizatorski któregoś z inżynierów szkoły. Z
metalowych rurek wykonana imitacja drążka i orczyka służących do
sterowania samolotem. Szkolenie na nim odbywa się w ten sposób, że
najpierw instruktor siada do "samolotu" i wykonuje lot demonstrując
rurkami ruchy sterów, a potem każdy je powtarza.
[1] Trochę się boję czy będę mógł latać, bo wczorajszy lot zakończyłem
dość niefortunnie. Po zajęciach, po południu ogłoszono, że kto chce
może pójść na lotnisko. Obejrzeć samoloty i ewentualnie przelecieć
się samolotem. Będą latali instruktorzy, którym brakuje lotów do
ukończenia programu instruktorskiego. Naturalnie pobiegłem z wielką
chęcią. Nareszcie z bliska zobaczyłem samoloty. Odkryte z pokrowców,
z zadartymi zawadiacko noskami UT - 2 przypominały zielone pasikoniki
na łące. Najlepsze szkolne samoloty świata, jak nam już na przygotowaniu
zdążono powiedzieć, radzieckie. W jedynych na świecie, w trosce o
bezpieczeństwo załogi radzieccy konstruktorzy zastosowali większe
wychylenie steru poziomego w dół niż do góry, co pozwalało na łatwiejsze
wyjście z korkociągu. Wykładowcy podkreślali to rozwiązanie
techniczne jako wyraz szczególnej troski o człowieka, możliwej tylko
w ustroju socjalistycznym, bo w kapitaliźmie bezpieczeństwo nikogo
nie obchodzi, fabrykant zainteresowany jest tylko zyskiem.
[2] UT-2 jest dolnopłatem o skrzydłach pokrytych sklejką
i płóciennym kadłubie. Posiada dwie odkryte kabiny, przednią instruktorską
i tylną uczniowską. Łączność jednostronna między kabinami, instruktor
- uczeń, utrzymywana jest za pomocą grubej gumowej rury, której zakończenie
od strony ucznia stanowi swoiste metalowe "ucho". Przykłada się je
do ucha i przyciska haubą. Ugniata ono niemiłosiernie głowę i ogranicza
jej ruchy, ale innego sposobu myśl techniczna przodującego państwa
nie wymyśliła.
Przyrządy w kabinie to obrotomierz, szybkościomierz, wysokościomierz,
busola pływakowa i bardzo prymitywny skrętomierz. Silnik MD-11 o
125 KM umożliwia rozwijanie szybkości w locie poziomym do 180 i maksymalnej
w locie nurkowym 210 km/godz. Instruktorzy zabierali swoich uczniów do
drugiej kabiny by powąchali powietrza, a jednocześnie byli balastem.
Mnie też zaproponował Zawistowski. Chociaż był młodym instruktorem nie
bałem się. Bo skoro został instruktorem - tłumaczyłem sobie - to musi być
dobrym pilotem, a z drugiej strony czy będę się bał czy nie, niczego to
nie zmieni. Zapiąłem pasy, samolot zawarczał jak motocykl, pięć cylindrów
bez tłumików i ruszył, a mnie się wydawało, że szoruję tyłkiem po
trawie. Siedziałem bardzo nisko, a dodatkowego wrażenia dostarczała
podskakująca na kretowiskach ogonowowa płoza. Przede mną tylko szerokie
plecy instruktora, nic wiecej. Jak ja będę latał martwiłem się, kiedy
nic nie widać, ale gdy samolot podniósł ogon widoczność się poprawiła.
Poczułem przyspieszenie przyciskające do oparcia fotela i nawet nie
zauważyłem kiedy ziemia zaczęła się zapadać. Byliśmy w powietrzu. Ziemia
się przechyliła i zdawało się, że zaraz się zsuniemy do niej po skrzydle,
ale opanowałem się i nie chwytałem za burtę z przestrachem jak Mietek
Oliwa. Siedziałem spokojnie, jakby obojętnie, niedbałym uśmieszkiem
pokrywając dziwne uczucie...
Instruktor rozpoczął strefę. Ziemia i niebo zaczęły wyczyniać dziwne
koziołki i młynki. Oglądał się co chwila na mnie i przybierając gaz
krzyczał jak się czuję... Odpowiadałem, zresztą zgodnie z prawdą, że
dobrze. Twarz nadal przykrywałem przylepionym uśmieszkiem. Nie satysfakcjonowało
to widać świeżo upieczonego pilota, spalała ambicja "wymieszać żółtodzióba",
pokazać że latanie to nie takie sobie małe piwo... Robił więc dalsze
figury, coraz mniej skoordynowane, szarpał samolotem aż rzeczywiście
żołądek zaczął podchodzić do gardła, ale nic, powiedziałem sobie,
że się nie dam i wytrzymałem. Dopiero przy lądowaniu, kiedy samolot
zaczął przepadać na wyrównaniu, a do kabiny zaczęły się wsysać spaliny
pracującego na małych obrotach silnika - zemdliło. Wytrzymałem co prawda
lepiej od tych którzy rzygali w kabinę, ja zdążyłem w krzaki, ale
tak wywracało na nice, tak męczyło, że kiedy z nich wylazłem musiałem
bardzo słabo wyglądać, bo czekający Zawistowski rozjaśnił się szerokim
uśmiechem zadowolenia. Wymieszał. A teraz martwię się czy będę mógł znosić
przeciążenia.
3.08.19951, piątek.
Dzisiaj wykonałem cztery pierwsze loty po kręgu z instruktorem.
Krąg to wytyczona w powietrzu trasa prostokątna, do ćwiczenia głownie
startu, lotu poziomego i lądowania. W składzie są między innymi elementy
takie jak: start, lot na wznoszeniu, pierwszy skręt, drugi i lot poziomy,
zajście do lądowania, lot szybowy, skręt w szybowaniu /element spirali/,
wyrównanie, wytrzymanie, przyziemienie. Bardzo trudno utrzymać samolot
w locie poziomym. To zwis na lewe skrzydło to na prawe, ciągle się
pochyla jakby stał na linie. A tu jeszcze gaz. Daję rączkę do przodu
i nic, a nagle jak silnik zaryczy, jak skoczy maszyna łbem do góry,
zarzuci (precesja), aż strach. Do tego przyrządy. Patrzę i nic nie
widzę, a ten z pierwszej, instruktor wrzeszczy: szybkość, szybkość,
wysokość. Ja jeszcze chcę żyć...Makabra. A czas jak szybko leci,
odwrotnie niż w teorii Einsteina. Ledwo wykonałem pierwszy skręt
[3], a już a już drugi, a jeszcze obserwacja
powietrza, śledzenie za innymi samolotami - nie tylko dla treningu
ale i dla bezpieczeństwa, UT-2 nie ma radia. Po locie instruktor
spokojny. Nie drze się jak inni co nawet mięsem rzucają. Na razie...
Pierwsze uwagi w dzienniczku lotów: zwisy zwłaszcza lewe, za energiczna
praca gazem i sterami.
5.08.1951, niedziela
Nareszcie się wyspałem. Ostatnio wstawaliśmy o czwartej, żeby
latać kiedy jeszcze nie ma upału, a trzeba przyznać, że lato wyjątkowo
gorące. Kiedy rano wychodzimy z namiotu, na niebie jeszcze gwiazdy.
Powietrze chłodne, wilgotne rosą, ptaki śpią, noc. Wcale się nie myjemy,
tylko chyłkiem na stołówkę na śniadanie, potem Sobiech za skrzynkę i na
lotnisko pomagać mechanikom. A kiedy wschodzi słońce, samoloty już
startują do pierwszego lotu. Nie narzekamy, bo wiemy że na nasze
wyszkolenie czeka socjalistyczna ojczyzna. Równie ciężko nad jej
budową pracują robotnicy w fabrykach i chłopi w spółdzielniach produkcyjnych.
W sobotę wykonałem znowu cztery loty. Trochę zaczyna iść. Raz tylko
opieprzył, kiedy w czas nie przełączyłem kranu z benzyną. Dzisiaj
odpoczywamy i trochę trenujemy z własnej woli na "rusztowaniu". Ach,
kiedy będzie można się rozejrzeć w locie dookoła, a nie tylko od
przyrządu do przyrządu. Chwilka zagapienia i już bije drążkiem po
kolanach.
12.08.1951, niedziela
W piątek zdałem egzamin z lotu po kręgu u dowódcy klucza por.
Maciołka przed dalszymi lotami kontrolnymi. Bałem się go, bo taki
niesympatyczny, ponury. Przy lądowaniu puściłem na kółka. Zawsze puszczam
na kółka i chyba nie nauczę się poprawnego lądowania na trzy punkty.
Samolot wtedy odbija się od ziemi robi "kangura" jednego, potem drugiego
i jak by się nie reagowało to może tak wysoko się wybić, że spadając
połamie się lub wywróci na plecy. Czułem jak po drugim kangurze
chwycił za drążek, poprawił i wrzasnął: do cholery co za lądowanie!
A potem przy instruktorze "Ten debil w ogóle nie umie lądować!" Nie
wiem dlaczego. Niby ziemię widzę, a zawsze za mało wybiorę drążek
i cholera odbije się, podskoczy. (Dopiero na ciężkich Jak 9 nauczyłem
się na trzy punkty, a najpewniej na MIG na dwa punkty. Na UT 2, czy
PO-2, a w ogóle na lekko-motornych, nie wyłączając Jak 11 nigdy nie
miałem pewności że "dotrę" na trzy punkty, nawet potem, już jako
doświadczony, stary pilot. Naturalnie kangurów nie robiłem).
Dopuścił jednak do dalszego szkolenia. Poleciałem z Instruktorem do
strefy. Na razie wykonywaliśmy tylko korkociągi, ślizgi i spirale. Dwa
loty po 30 minut. Czułem, że zaczyna wychodzić, a samopoczucie miałem
świetne. Lekka przyjemność latania. Zacząłem czuć się troszkę pilotem.
Tęsknię za życiem cywilnym. Jak dobrze by było tak na trochę
się wyrwać, ale zdaję sobie sprawę z obowiązków jakie na mnie ciążą.
Jak najlepiej, jak najszybciej się wyszkolić; zwalczam w sobie te
drobnomieszczańskie ciągoty.
22.08.1951, środa
Dzisiaj nie było lotów. Pojechaliśmy samochodem na objazd
lotniska. Zapoznanie z terenem w przypadku przymusowego lądowania. To
wszystko to przygotowania do samodzielnych wylotów. Cieszę się i mam
nadzieję, że już za kilka dni stanę się pilotem. Osiągnąłem minimum. 49
lotów w czasie 12 godzin 27 minut, tylko z tym lądowaniem. Dowódca klucza
ma nadal wątpliwości. Mechanicy
mają dzisiaj dzień techniczny, a pozostałe służby przygotowują się
do jutrzejszego święta lotnictwa. W 1943r 23 sierpnia w Grigoriewskoje
wykonano pierwszy lot w lotnictwie ludowym. Wtedy zaczęła się historia
naszego lotnictwa i ten dzień został jego świętem.
[4] Teraz jest wieczór i piszę listy. Jak by dobrze było gdyby
tak Helenka przyjechała, tu tyle miejsca pod krzaczkami...
28.08.1951, wtorek
No, nareszcie loty. Przez cały czas świętowaliśmy. Główny bankiet
odbył się na stołówce, pośród zieleni, na świeżym powietrzu. Wydano po
100g wódki, jak we wszystkie święta państwowe i zaczęło się ogólne
bratanie. Szkoda tylko, że nie było dziewczyn. Została jedna kelnerka i
szefowa z baloniastym biustem, ale kelnerka obstawiona przez oficerów i
kudy tam podchorążemu. A szefowa co prawda szac kobita, apetyczna, ledwo
chyba po trzydziestce, ale nijak uderzać. Można by się narazić na śmiech,
bo baba obfita. To trzeba przyznać i jak by taki Woźniak na język wziął
to miałby temat na tydzień... Zresztą to retoryczne rozważania bo
pilnie jest obstawiona przez sierżanta gospodarczego. Nie dopuści...
Potem, przez tydzień było takie pieprzenie, udawanie jakichś zajęć...
kadra leczyła katza. Dopiero dzisiaj doszła do siebie i mnożna było
rozpocząć przygotowanie do lotów. Tak bardzo chciałbym jak najszybciej
zostać prawdziwym pilotem i oficerem, wtedy dopiero będzie życie...(Meissner
na stałe zagościł w wyobraźni). Ale droga długa, po szkolnych czekają
jeszcze bojowe.
[Z luźno znalezionej kartki] Wstawaliśmy o czwartej,
kiedy jeszcze mokre od rosy gwiazdy wyznaczały drogę do stołówki
i potem na lotnisko. Startowaliśmy ze świtem (meteorologicznym).
Rano zimno, potem upał jak to w sierpniu, ale byliśmy zadowoleni.
Takie też mamy miny na zdjęciu zrobionym w stołówce podczas święta
lotnictwa. Wokół zamiast ścian malownicze krzewy jakby w Afryce czy
inszej dżungli, a my przy długich stołówkowych stołach, rozmamłani,
rozczuleni, z maślanymi oczami razem z instruktorami wypijamy przydziałowe
100g. Przed nami długi szmat życia. Przed jednymi dłuższy, przed
drugimi krótszy, nawet bardzo krótki, ale każdy obfitujący w intensywne
przeżycia. Bo cóż znaczy rok, miesiąc czy dzień. Miara czasu umowna,
biologiczna. Można przeżyć całe życie w ciągu dnia i odwrotnie całe
życie czekać na życie. Jeszcze jesteśmy razem i każdemu marzy
się wspaniała przyszłość. Czujemy się prawie pilotami, a alkohol
dodaje wigoru i barwności naszemu istnieniu. Zdjęcie
już pożółkło i jest lekko naddarte. Mnie na nim nie widać, zasłonięty
jestem przez kolegę, ale kiedy nań patrzę, to tak jakbym podróżował
w czasie. Słyszę znowu ich głosy, opowiadane dowcipy, czuję mocny
zapach podsuszonej, sierpniowej zieleni i wszystko takie radosne,
takie miłe, takie obiecujące... Nawet bujny biust kucharki, Teresy,
rozpychający obszerny stanik - dajcie spokój chłopy, musicie macać, nie
widzicie jak gorąco? - pachnący potem i kawą, wydaje się jakąś obietnicą
czekających rozkoszy życia. Siedzimy, cieszymy się, pijemy, ale właściwa
radość promieniuje z naszego wnętrza, niewidoczna, głęboko skryta.
To radość z powołania, z losu jaki nam przeznaczony. Każdy czuje
się wybrańcem nieba, powołanym do służenia mu. Jesteśmy pośród kolegów,
zieleni, na ziemi, a przecież czujemy, że naszym miejscem będzie
ten błękitny przestwór nad nami, rozgrzany sierpniowym słońcem. Tam
przygotowane są dla nas przygody, które nawet nie śniły się przeciętnym
śmiertelnikom, tam przeżyjemy PRAWDZIWE życie i jesteśmy w tym oczekiwaniu
szczęśliwi. Jesteśmy gotowi na każdy zew.
4.09.1951, wtorek
Dzisiaj zdałem egzamin do samodzielnego lotu, nie poleciałem
jednak bo było już za późno. Zdawałem z kpt. Andrychowskim, pomocnikiem
dowódcy eskadry d/s pilotażu. Podobno zesłany z pułku bojowego do szkoły
za jakieś przewinienie.(Przyczyną równie dobrą co przekroczenie regulaminowe
mogło być posiadanie rodziny za granicą, naturalnie zachodnią). Szczupły,
opanowany, małomówny, fajny. Siadł do pierwszej kabiny i nic, bez
słowa, jakby go nie było. Egzaminu nie bałem się, tylko lądowania,
kangurów. Instruktor na ten błąd specjalnie zaaplikował mi jeszcze
cztery loty kontrolne, ale nadal czułem się niepewnie. Poleciałem.
Przez cały lot nie odezwał się ani razu, nawet przy lądowaniu, kiedy
znowu puściłem na koła. Próbowałem poprawić, ale wyszło jeszcze gorzej.
Uteciak wyskoczył chyba na dwa metry. Bez słowa ruszył drążkiem i
samolot przyszorował trzema punktami. W drugim locie było lepiej
ale też podskoczyłem... Nie zdałem - pomyślałem z rozpaczą. Andrychowski
podszedł ze mną do instruktora i ze znudzoną miną milionera chorego
na spleen zaczął uwagi polotowe: nie puszczaj na koła - powiedział
po czym widocznie odechciało mu się mówić bo tylko machnął ręką - najwyżej
się zabijesz - i do instruktora bąknął: niech leci.
Ciężar z serca. Zdałem, zdałem! Nareszcie polecę sam. Mina mi się
wydłużyła, kiedy instruktor powiedział, że teraz nie da samolotu bo
jeszcze musi z Wackiem Kortą i Mietkiem Zuberkiem polatać. Tylko oni
pozostali. Przede mną egzamin zdali: Sobiech i Duk. Też ich zatrzymał
i mamy przygotować się na jutro. Tak więc prawie jestem pilotem.
Dotychczas wykonałem 83 loty w czasie 16 godzin i 42 minut.