odc.12
Taksówkarz-expert wyznacza cenę opłacalności na dwadzieścia tysięcy zł.
  Duży zapas do ceny wywoławczej, wpłacam vadium i idziemy na licytację.
  Nieduża sala wypełniona po brzegi. Z trudem znajduję miejsce na ławce z
  przodu. Za mną siada taksówkarz-expert, a dalej z tyłu Kinga (nerwy) z
  Inkiem. Obecni to rzemieślnicy, chłopi z pobliskich wsi, kilka dojrzałych
  pań z młodziutkimi doradcami (przypomniałem sobie siebie z Milą),
  milicjant i trudne do określenia po ubiorze typki, jak ten który jeszcze
  wcisnął się obok mnie. Chudy, niepozorny człowieczek, w wytartym
  garniturze, mocno pachnący "sportowym" dymem, z teczką równie wytartą jak
  on cały, pod pachą. Pewnie ma w niej pieniądze, nieduże, sądząc po
  wyglądzie teczki.
  Myśli pewnie, że kupi za piętnaście a nie wie, że ja dam dwadzieścia.
  Zresztą zaraz z początku ktoś ustawia poprzeczkę krzycząc:
  - Osiemnaście tysięcy.
  - Osiemnaście po raz pierwszy, osiemnaście po raz drugi.
  Oj niedobrze - myślę. Nie przewidywałem tylu amatorów. Nie mam żadnego
  doświadczenia, ale słyszałem, że przy licytacji dobrze jest stosować
  metodę uderzeniową, wystraszającą konkurentów. Rzucam więc, dwadzieścia
  jeden. Na sali szmerek poruszenia. Część osób podnosi się i wychodzi.
  Czuję już jak jedziemy do Gdyni BMW, gdy nagle ktoś woła:
  - Dwadzieścia pięć.
  Widać, że nie tylko ja znam metodę. Podniecony bez zastanowienia wołam: -
  Dwadzieścia sześć.
  Inek podchodzi i do ucha:
  - Kinga mówi, żebyś się nie wygłupiał.
  Expert taksówkarz trąca z tyłu w ramię.
  -  Daj pan spokój. Ten grat nie wart tyle. Szkoda pieniędzy.
  Myśli pewnie że mamy tylko dwadzieścia tysięcy, tłumaczę sobie jego
  ostrożność. Nie powiedzieliśmy jemu ani nawet Inkowi że mamy dużo więcej,
  prawie trzydzieści. Ale licytacja trwa dalej. Jakiś z końca woła:
  - Trzydzieści.
  Odpowiadam bez namysłu
  - Trzydzieści dwa.
  Cisza. Kinga rysuje kółko na czole. Ekspert - taksówkarz demonstracyjnie
  wychodzi.
  - Żebyście państwo nie mówili, że w tej głupocie uczestniczyłem.
  Niektórzy wychodzący zatrzymali się w drzwiach. Taki bądź co bądź grat, a
  dają takie pieniądze, coś w tym musi być.
  - Po raz pierwszy, po raz drugi - śpiewa licytujący, a we mnie uczucia
  mieszane. Pieniędzy będzie brakować, ale może skądś się pożyczy,
  uspokajam się, chociaż serce lekko drży. Wtem słychać cichy głos:
  - Trzydzieści pięć.
  Rozglądam się rozgorączkowany kto to woła, a to okazuje się ten obok
  mnie, cuchnący papierosami szaraczek. Wyciągnął szyję z przybrudzonego
  kołnierzyka rozpiętej koszuli jak żółw ze skorupy, patrzy w bok na ścianę
  i jakby nigdy nic rzuca sobie 35 000. Oddycham z ulgą, ale jednocześnie
  jakiś zły duch podszeptuje: widzisz, żeby nie on jechałbyś już do Gdyni
  samochodem. Własnym samochodem.
  Jestem nieprzytomny z emocji. Nachylam się do człowieczka.
  - Panie, daję patyka, odstąp pan. Jednocześnie wołam
  - Trzydzieści pięć i pół.
  Kinga demonstracyjnie, jak taksówkarz, też wychodzi a ja...przytomnieję.
  Nagle opada napięcie i ogarnia strach. Co ja zrobiłem. No tak, najłatwiej
  szastać cudzymi pieniędzmi. Jeśli nawet tego nie usłyszę to ten słuszny
  zarzut na długo zatruje życie. Przecież nie zapłacimy, nie mamy
  pieniędzy, a ten grat rzeczywiście nie wart nawet połowy. Stracimy vadium
  1 400zł. 1 400 zł jako vadium to bagatela, ale to prawie miesięczna moja
  pensja. Tak lekkomyślnie stracić. Tyle wyrzeczeń, szczególnie King, a ja
  tak jak smarkacz. Padło już sakramentalne:
  - Po raz pierwszy, po raz drugi...
  Człowieczek siedzi nieporuszony. Czyżby zrezygnował? Jeszcze zażąda
  tysiąc odstępnego. O mój Boże, nie nadaję się do takich imprez. Żeby
  można było się cofnąć.
  Prowadzący licytację zaczyna wyrok na moje pieniądze:
  - Trzydzieści pięć i pół po raz... i zamiast "po raz trzeci" zawiesza
  głos. Nie mogę powstrzymać drżenia rąk. Nie bardzo wiem co się wokół mnie
  dzieje. Jestem półprzytomny kiedy słyszę cichy głos człowieczka:
  - Dwieście pięćdziesiąt więcej.
  W pierwszej chwili nie zdaję sobie sprawy, że jestem wybawiony, że nie
  stracę pieniędzy. Dopiero potem, gdy licytujący mówi sakramentalne
  sprzedane za 35 750 zł oddycham głęboko i opada napięcie. Spokój i
  szczęście wypełnia duszę.
 
         Po Błoniach i gdańskiej licytacji odechciało się nam okazyjnego
  kupowania. Nie nadawaliśmy się do handlowych transakcji. Kinga
  postanowiła: poczekamy, odłożymy i kupimy nowy. Naturalnie mówiąc odłożymy
  miała na myśli siebie, bo moje perspektywy w tym zakresie nie uległy
  zmianie.
  W kieszeniach nadal hulał wiatr.
  Motozbyt w tym czasie sprzedawał tylko dwa typy samochodów: wartburga za
  95.000 zł i moskwicza za 115.000 zł. Bardzo drogo w stosunku do pensji ale
  one nawet nie były sprzedawane tylko przydzielane na specjalny talon.
  Naturalnie trzeba było też zapłacić. Problem więc zakupu nowego samochodu
  był nie tylko w pieniądzach ale i w talonie. A o talon nie było łatwo.
  Tylko uprzywilejowanym władza przydzielała.
  Można też było kupić na lewo. Z reguły tym procederem zajmowali się
  pracownicy komitetów wojewódzkich PZPR. Dysponowali z reguły dowolną
  ilością. Pamiętam zdarzenie z Zielonej Góry, kiedy załatwiałem coś po
  cywilnemu w KW PZPR i znalazłem się w gabinecie jednego z instruktorów KW,
  ten nieoczekiwanie wyjął z szuflady biurka talon na samochód. Wziął w dwa
  palce i przyglądał mu się pod światło, jakby trzymał co najmniej dolara.
  - Za taki papierek można dostać piękny samochód. Moskwicza, najnowszy typ
  z silnikiem renault. Chcecie? Tylko 40.000 zł.
  O tym, że trzeba jeszcze dołożyć 120.000 zł, już nie wspomniał.
  Popatrzyłem na niego z pogardą. Oto sprawiedliwość socjalistyczna -
  pomyślałem i wyszedłem bez pożegnania.
  Na początku lata dodatkowy system sprzedaży, komercyjny. Można było bez
  talonu zapłacić za samochód droższą cenę i czekać w kolejce. Ceny dużo
  wyższe, kolejki długie, na dwa, trzy lata, ale innych możliwości kupna w
  Motozbycie nie było.
  Trudno, jeśli się chciało samochód trzeba zabrać z banku pieniądze i
  wpłacić. Zamiast odsetek otrzymywało się nadzieję, że jak się dożyje to
  pojeździ się samochodem. Kinga miała odłożone 95.000, tyle co kosztował
  wartburg i wpłaciła. Poddaliśmy się przeznaczeniu i odzyskaliśmy spokój.
Wróciliśmy do tygodniowego rytmu. Kinga na Mazury, ja na lotnisko. Razem
  spędzaliśmy jeden dzień, a jak dopisało szczęście to półtora dnia w
  tygodniu. Nie było to wesołe życie, ale pocieszałem się, że niedługo
  Kinga przeniesie się do Gdyni, a gdy jeszcze dostaniemy samochód, to
  odbijemy sobie stracony czas tysiąckrotnie.
        Ale po pewnym czasie taka sytuacja zaczęła mi dokuczać. Życie pilota
  krótkie, trwa z dnia na dzień, a ja znowu nie mam "spokoju". S. co prawda
  nadal zakochana, ale ja jestem zakochany... i w tym stanie nie takie to
  proste. Energia roznosi i niemądre pomysły cisną się do głowy. Zakochany i
  nieutulony, młody byczek. Staram wyżyć się w powietrzu, jak niegdyś w
  Poznaniu ale powtarzane ćwiczenia nudziły rutyną. Do tego tęskniłem za
  Kingą. Może by odwiedzić? Przed wojną piloci swoim wybrankom zrzucali z
  samolotów kwiaty... no właśnie. Dlaczego ja bym nie mógł?
  Sama odległość z dwieście kilometrów nie stanowi specjalnie przeszkody. Na
  szybkości 900 km zaledwie 15 minut lotu w jedną stronę. Paliwa też, nawet
  bez dodatkowych zbiorników, powinno wystarczyć. A reszta, kwiaty,
  życzenia, no to właśnie cały urok imprezy, trzeba wymyśleć.
  Myślę, myślę, ale nic nie mogę wymyśleć. Kabina niewielka, duży bukiet się
  nie zmieści, ale nie w tym problem, można tylko jeden kwiatek, ale jak
  rzucić. Kabina hermetyczna, otworzysz owiewkę podczas lotu, to spadnie.
  Były już takie przypadki. Dopiero by była historia, wszystko by się
  wydało, lepiej nie myśleć. A polecieć bez kwiatu? Skąd będzie widziała, że
  to ja? Mało to wariatów uwija się w powietrzu, którzy dla co kolorowszej
  spódniczki zawsze gotowi są fikołki wyczyniać. Mijają dni, a mnie nic nie
  przychodzi do głowy. Aż raz myśl jak błyskawica. Nie kwiaty lecz list. A
  list można w woreczku obciążonym kamieniami gdzieś zaczepić. Schować pod
  koło? Po wypuszczeniu powietrze powinno go wyrwać. Ale eureka, po co pod
  koło, pod hamulec hydrauliczny, wygodnie i bezpiecznie. Przecież w locie
  nie muszę z niego korzystać. No, a teraz reszta to już rzeczywiście "małe
  piwo".
        Najlepszą możliwość spełnienia mego zamierzenia stwarzał lot na
  pułap samolotu. Lot odbywał się po trasie od lotniska do Bydgoszczy. Tam
  skręt w lewo i z powrotem do lotniska. Zazwyczaj odległość wystarczała by
  już do Bydgoszczy osiągnąć pułap, wysokość około 15.000 m i wracało się ze
  zniżaniem. Tak, że nad lotnisko przylatywało się na wysokości trudno
  widzialnej dla ówczesnego radaru. Pomyślałem, zboczyć z trasy nietrudno...
  gorzej gdyby się wydało, ale czyż zaraz musi się wydać? Jeśli szybko
  zniknę z radiolokatorów to nikt nie odkryje, że poleciałem gdzie indziej.
  Na SD nikomu nawet do głowy nie przyjdzie.
  Dobra, lecę. Wziąłem ze spadochroniarni woreczek do przechowywania masek
  tlenowych. Włożyłem kilka kamyków i kartkę z pozdrowieniami z nieba, a na
  wierzchu chemicznym ołówkiem napisałem adres King, na przypadek gdybym
  nie trafił. Woreczek do kieszeni i czekam na loty na pułap.
  23 maja 1958 pogoda piękna, taka jaka potrafi być w maju. Wiosenna,
  radosna, pachnąca kolorami. Przezroczysty błękit z powtykanymi na
  wysokości 2.200 m czystymi, bielutkimi kłębkami cumulusów. A wszystko
  pozłocone słonecznym blaskiem, jak rezydencje w hollywódzkich filmach.
  Ale to nie oleodruk, nie film, to natura tak się wystroiła na wiosnę, nie
  zwracając uwagi na opinię krytyków sztuki. I oglądanie jej napełnia
  radością i chęcią życia. Gdy wsiadam do kabiny opięty jak zbroją kamizelką
  ratunkową, szelkami spadochronu, z twarzą zasłoniętą przyłbicą maski
  tlenowej, czuję się jak błędny rycerz ruszający na spotkanie przygody.
  Próbuję silnik, otwieram hamulce, ale nie zamykam. Podaję woreczek
  mechanikowi i zaskoczonemu każę włożyć pod klapę. Ten kręci głową, że nie
  wolno, nie włoży. Wołam go do siebie. A kiedy wskakuje na drabinkę ściągam
  maskę tlenową i półżartem żartem, mówię, to rozkaz. I widząc jego bardzo głupią
  minę dodaję - to list, dla kawału, tylko ani słowa. No, teraz kapnął się.
  Jak dla kawału to zaraz inaczej. Upycha troskliwie woreczek w niewielką
  wnękę i daje znak, że mogę zamknąć klapę. Z uśmiechem salutuje i samolot w
  powietrze. Samolot gdy kołuję na start, niecierpliwie kołysze się na
  nierównościach betonki, bez podwieszanych zbiorników jest lekki, chętny
  unieść się w powietrze. I wystarcza dotknięcie manetki obrotów, by jak
  hart spuszczony ze smyczy, skoczył do przodu. Lekko, raz i drugi, puknął
  kołami o pas startowy i w już płynie w przeźroczystej jasności. W tym
  momencie ogarnia mnie zawsze uczucie lekkości i szczęścia. Podobne temu
  gdy zanurzając sie w jezioro czuję, że moje ciało traci ciężar, nogi
  odrywają
  się od dna i zaczynam się unosić. Dusza wtedy wychodzi opuszcza ziemię i
  ulatuje do krainy spokojnej szczęśliwości.
        Poranne powietrze chłodne, nośne i samolot rwie w górę jak korek z
  zatopionej butelki, wyżej i wyżej. Kurs na Bydgoszcz. Jeszcze nie
  przeleciałem połowy trasy, a już mam siedem tysięcy metrów, mocny silnik.
  Dociągam maskę do twarzy i pociągam głęboki haust czystego tlenu. Powinien
  być bezwonny, a jednak wyczuwam zapach spirytusu, to pozostałość po
  konserwacji. I nie wiem czy w skutek tego "zapachu" czy tlenu, czuję
  przypływ energii i odwagi. Jeśli jeszcze trochę się wahałem, to teraz już
  przestałem.
  Pode mną pola, jasno zielone młodymi zbożami i ciemne, prawie brunatne,
  szerokie pasy lasów, od Kościerzyny hen do Chojnic, Tucholi. Pośród nich
  srebrne tafle jezior. Jedno szeroko rozlane, w kształcie litery T, ogromne
  jak morze, to jezioro Wdzydze. Jezioro - królowa pojezierza kaszubskiego.
  Coraz wyżej, wyżej. Tracą barwę kolory. Ziemia staje się bura, szara.
  Oddala się, jakby zanurzała się w zamglenie, które zaciera horyzont,
  kształty, coraz dalej, coraz głębiej. W miarę jak staje się nierealnym
  wspomnieniem, gubiącym się w szarej nicości, błękit nieba intesywnieje,
  twardnieje, wciąga w lodową pustkę. Temperatura na zewnątrz kabiny - 50
  stopni Celsiusza, wysokość 14.600 m, i tu już nie ma ziemi, nie ma
  nieba... tylko samotność, zagubienie w kosmosie. To jednak tylko
  złudzenie.
  - 815 - odchyliłeś się w lewo - skrzeczy w słuchawce głos nawigatora dy-
  żurnego.
        Nie jesteś sam ze swoją samotnością. Cały czas ktoś śledzi, pilnuje.
  Na wielkiej plastykowej planszy żołnierz rozpięty na żelaznym stelażu, jak
  małpa, na sygnał z radiolokatora naznaczył termografem czerwonym
  krzyżykiem twoje istnienie. I teraz dalej uważnie wsłuchując się w
  komunikaty brzęczące w słuchawkach, czerwoną linją uparcie rysuje dalsze
  twoje losy w powietrzu, twoją historię.
  Rusztowanie znajduje się za plastykowymi płytami, a żołnierz na płytach
  pisze metodą lustrzaną, tak że siedzący przed planszą nawigator ma
  normalny, nie odwrócony, obraz sytuacji w powietrzu. On to właśnie,
  dyżurny nawigator pilnuje, żebym "poprawnie" i bezpiecznie wykonał
  zadanie.
  - Zrozumiałem - odpowiadam. Powinienem poprawić kurs i nabierać dalej
  wysokośći, w dzisiejszych warunkach można osiągnąć powyżej 15.000 m ale
  przecież tam pod klapami...
  Przechodzę do lotu poziomego i rozglądam sie wokół. Pół Polski jak na
  talerzu. Przede mną ciemna chmura dymu, to Bydgoszcz, a pode mną i na
  wschód szara pustka, której głębie podkreślają jeszcze rozrzucone gdzieś
  hen, w dole białe kłębki cumulusów. Jak powierzchnia wiosennej kałuży z
  resztkami topniejącego śniegu. Dno ziemia, niewidoczna. Z nieokreślonej
  szarości trudno wydobyć kształty Pasłęka, Mrągowa czy choćby Olsztyna. Nie
  mogę określić wioski w której Kinga pracuje. Ustalam więc na oko pod
  kątem 45o punkt na rozleglej płaszczyznie rozciągającej się na wschód,
  żeby nie przekroczyć granicy i gwałtownie nań nurkuję. Zależy mi, żeby jak
  najszybciej zniknąć z radaru. Antena radiolokatora może wykonać pełny
  obrót (360
  stopni) najprędzej w 10 sekund, mam więc te 10 sekund, żeby zapaść się w
  radarowy niebyt.
  Szybkość rośnie do 1 010 km/godz. Samolot wibruje skrzydłami, próbuje
  podnosić nos do góry, nie lubi takich szybkości. Niestety hamulców nie
  mogę wypuścić. Trzymam więc mocno stery i nadsłuchuję czy już się
  zorientowali, czy nie wołają, nurkuję. Coraz niżej, coraz bliżej "dna
  kałuży". Ziemia nabiera kolorów, kształtów. Malownicza mozaika barw ale
  trudno się zorientować pośród plam słonecznego blasku co jest lasem, a co
  cieniem chmury. Jedynie jeziora błyszczą jak lusterka, ale wioska King, o
  charakterystycznych konturach miała być koło lasu, z dala od jezior.
  Schodzę pod chmurki, by zobaczyć ziemię w rzeczywistych kolorach i
  kształtach. Pod chmurami zadyma znika i na 500 m widoczność dobra, ale
  widać niedaleko. W słuchawkach cisza. Na tej wysokości horyzont bliski nie
  sięga UKF z lotniska, radar też, spokojnie. Kinga mowiła, że las, a
  wzdłuż szosy - ulicy domy murowane. Na końcu kościół ze szpiczastą gotycką
  wieżą. Na drugim końcu, trochę za wsią bliżej lasu, w biało otynkowanym
  budynku, Ośrodek Zdrowia. A w ogóle ma to być duża, poniemiecka wieś,
  prawie miasteczko. Szukam więc, przelatuję nisko nad pofalowanymi polami,
  lasami. Wzdłuż drogi, jedna wieś, druga... Domy z czerwonymi dachami,
  wieże kościelne kłują niebo, wszystkie podobne do siebie jak to u
  Niemców... Ktoraż to? Szukam białego budynku ośrodka. Jeden krąg, drugi,
  nic podobnego nie widzę. Czas ucieka, paliwo też. Na tej wysokości silnik
  pożera naftę jak smok, a muszę pamiętać o powrocie. Ładnie by to wyglądało
  gdyby paliwa zabrakło i musiałbym się katapultować nad jej Ośrodkiem.
  Dopiero sensacja dla wsi na całe lata. Dla mnie też: byłby to skok w inne
  życie. Ogarnia rozterka. Szukać czy wracać. Wracać, to cała eskapada na
  nic, ale znowu każda sekunda dłużej może zakończyć się katastrofą. Jeszcze
  tylko jeden krąg, postanawiam, i nagle z prawej dostrzegam ukrytą w
  wąwozie wieś. Czerwone dachy, wieża kościelna i na drugim końcu... jest.
  Jest biały budynek. Wszystko się zgadza. Zapominam o paliwie i zniżam się
  wzdłuż drogi, niżej kościelnej wieży. Białe płatki gęsi przelatują w
  popłochu nad płotami - pewnie pierwszy ich lot w życiu, a ja nad
  podwórkiem Ośrodka na pełnym gazie. Wyobrażam sobie jaki grzmot wali w
  okna. Zakręcam na lekkim wznoszeniu obserwując podwórko. Może się
  pomyliłem? Ale nie. Z budynku wybiegają figurki w białych fartuchach,
  znaczy posłyszeli.
  Uważnie wycelowuję nos samolotu w sam środek, tuż przed drzwi, zmniejszam
  szybkość do 450 km/godz i przelatując naciskam przycisk hamulców. Przez
  moment widzę jasną główkę King i jakiś czarny dziewczęcy łepek. Stoją jak
  skamieniałe. Nawet nie machają konstatuję z żalem, ale nie ma czasu na
  rozważania, ani na jeszcze jedno zajście, żeby zobaczyć czy list dotarł:
  strzałka paliwomierza niebezpiecznie blisko zera.
  Wyrywam samolot w górę, kręcę pożegnalną beczkę i szerokim kręgiem staję
  na kurs do domu, w kierunku morza. Nagle pod skrzydłem na ziemi jakieś
  samoloty. Migi w rzędzie na betonie, a opodal pas startowy... Orneta -
  myślę. I już mam zmienić kurs, bo zawsze jakiś gorliwiec się znajdzie,
  zamelduje i cała konspiracja na nic, gdy nagle uświadamiam sobie, że te
  samoloty to wprawdzie migi ale na statecznikach zamiast białoczerwonych
  szachownic mają czerwone gwiazdy.
  O do licha. Przekroczyłem granicę, jestem u sowietów. To już nie
  przelewki. Jak złapią, to z więzienia nie wyjdę. Ale kto by tam łapał.
  Naruszyciel, szpion, "wytret". Gwałtownie zniżam się nad same wierzchołki
  drzew i z głową "na plecach" mknę w kierunku morza. Za dużej szybkości nie
  mogę jednak rozwijać, bo z paliwem krucho. A lądować u nich, czy
  katapultować się, wszystko jedno, żegnaj rodzinny kraju. Na zawsze. Więc
  jak najniżej. Ale czym niżej i szybciej, zużycie nafty wzrasta w postępie
  geometrycznym. Lecę i patrzę za siebie.
  Jeśli zdążą poderwać dwudzieste pierwsze to jestem zgubiony. Na swojej
  poddźwiękowej piętnastce jestem właściwie bezbronny. Będą strzelać jak do
  kaczki na wodzie. Nie będzie żadnego kiwania skrzydłami, ostrzegawczej
  salwy, od razy walić będą z dział, pocisków jeden przez drugiego byle
  ubit' wroga. Pierś ozdobić świecidełkiem.
  Przypomina mi się poufna "szeptana" wiadomość o pilocie ze Słupska, który
  zaginął podczas nocnego loty nad morzem. Najpierw sądzono, że wybrał
  wolność, gdy jednak po miesiącu znaleziono w pegerowskich kartoflach
  rozkładające sie ciało, okazało się, że został zestrzelony przez sowietów.
  Szczęśliwie katapultował się, ale spadł ze spadochronem na pole kartofli.
  Pole rozlegle, okolica bezludna i strefa przygraniczna, nikomu bez
  zezwolenia nie wolno chodzić. A, że nogi miał przestrzelone i nie mógł
  nawet pełzać, to leżał sobie w kartoflisku i po kilku dniach skonał z
  głodu. Na trupa natrafiono dopiero przy wykopkach.
do 13g
 mnie