-
odc.12
-
Taksówkarz-expert wyznacza cenę opłacalności na dwadzieścia tysięcy zł.
-
Duży zapas do ceny wywoławczej, wpłacam vadium i idziemy na licytację.
-
Nieduża sala wypełniona po brzegi. Z trudem znajduję miejsce na
ławce z
-
przodu. Za mną siada taksówkarz-expert, a dalej z tyłu Kinga (nerwy)
z
-
Inkiem. Obecni to rzemieślnicy, chłopi z pobliskich wsi, kilka dojrzałych
-
pań z młodziutkimi doradcami (przypomniałem sobie siebie z Milą),
-
milicjant i trudne do określenia po ubiorze typki, jak ten który
jeszcze
-
wcisnął się obok mnie. Chudy, niepozorny człowieczek, w wytartym
-
garniturze, mocno pachnący "sportowym" dymem, z teczką równie wytartą
jak
-
on cały, pod pachą. Pewnie ma w niej pieniądze, nieduże, sądząc
po
-
wyglądzie teczki.
-
Myśli pewnie, że kupi za piętnaście a nie wie, że ja dam dwadzieścia.
-
Zresztą zaraz z początku ktoś ustawia poprzeczkę krzycząc:
-
- Osiemnaście tysięcy.
-
- Osiemnaście po raz pierwszy, osiemnaście po raz drugi.
-
Oj niedobrze - myślę. Nie przewidywałem tylu amatorów. Nie mam żadnego
-
doświadczenia, ale słyszałem, że przy licytacji dobrze jest stosować
-
metodę uderzeniową, wystraszającą konkurentów. Rzucam więc, dwadzieścia
-
jeden. Na sali szmerek poruszenia. Część osób podnosi się i wychodzi.
-
Czuję już jak jedziemy do Gdyni BMW, gdy nagle ktoś woła:
-
- Dwadzieścia pięć.
-
Widać, że nie tylko ja znam metodę. Podniecony bez zastanowienia
wołam: -
-
Dwadzieścia sześć.
-
Inek podchodzi i do ucha:
-
- Kinga mówi, żebyś się nie wygłupiał.
-
Expert taksówkarz trąca z tyłu w ramię.
-
- Daj pan spokój. Ten grat nie wart tyle. Szkoda pieniędzy.
-
Myśli pewnie że mamy tylko dwadzieścia tysięcy, tłumaczę sobie jego
-
ostrożność. Nie powiedzieliśmy jemu ani nawet Inkowi że mamy dużo
więcej,
-
prawie trzydzieści. Ale licytacja trwa dalej. Jakiś z końca woła:
-
- Trzydzieści.
-
Odpowiadam bez namysłu
-
- Trzydzieści dwa.
-
Cisza. Kinga rysuje kółko na czole. Ekspert - taksówkarz demonstracyjnie
-
wychodzi.
-
- Żebyście państwo nie mówili, że w tej głupocie uczestniczyłem.
-
Niektórzy wychodzący zatrzymali się w drzwiach. Taki bądź co bądź
grat, a
-
dają takie pieniądze, coś w tym musi być.
-
- Po raz pierwszy, po raz drugi - śpiewa licytujący, a we mnie uczucia
-
mieszane. Pieniędzy będzie brakować, ale może skądś się pożyczy,
-
uspokajam się, chociaż serce lekko drży. Wtem słychać cichy głos:
-
- Trzydzieści pięć.
-
Rozglądam się rozgorączkowany kto to woła, a to okazuje się ten
obok
-
mnie, cuchnący papierosami szaraczek. Wyciągnął szyję z przybrudzonego
-
kołnierzyka rozpiętej koszuli jak żółw ze skorupy, patrzy w bok
na ścianę
-
i jakby nigdy nic rzuca sobie 35 000. Oddycham z ulgą, ale jednocześnie
-
jakiś zły duch podszeptuje: widzisz, żeby nie on jechałbyś już do
Gdyni
-
samochodem. Własnym samochodem.
-
Jestem nieprzytomny z emocji. Nachylam się do człowieczka.
-
- Panie, daję patyka, odstąp pan. Jednocześnie wołam
-
- Trzydzieści pięć i pół.
-
Kinga demonstracyjnie, jak taksówkarz, też wychodzi a ja...przytomnieję.
-
Nagle opada napięcie i ogarnia strach. Co ja zrobiłem. No tak, najłatwiej
-
szastać cudzymi pieniędzmi. Jeśli nawet tego nie usłyszę to ten
słuszny
-
zarzut na długo zatruje życie. Przecież nie zapłacimy, nie mamy
-
pieniędzy, a ten grat rzeczywiście nie wart nawet połowy. Stracimy
vadium
-
1 400zł. 1 400 zł jako vadium to bagatela, ale to prawie miesięczna
moja
-
pensja. Tak lekkomyślnie stracić. Tyle wyrzeczeń, szczególnie King,
a ja
-
tak jak smarkacz. Padło już sakramentalne:
-
- Po raz pierwszy, po raz drugi...
-
Człowieczek siedzi nieporuszony. Czyżby zrezygnował? Jeszcze zażąda
-
tysiąc odstępnego. O mój Boże, nie nadaję się do takich imprez.
Żeby
-
można było się cofnąć.
-
Prowadzący licytację zaczyna wyrok na moje pieniądze:
-
- Trzydzieści pięć i pół po raz... i zamiast "po raz trzeci" zawiesza
-
głos. Nie mogę powstrzymać drżenia rąk. Nie bardzo wiem co się wokół
mnie
-
dzieje. Jestem półprzytomny kiedy słyszę cichy głos człowieczka:
-
- Dwieście pięćdziesiąt więcej.
-
W pierwszej chwili nie zdaję sobie sprawy, że jestem wybawiony,
że nie
-
stracę pieniędzy. Dopiero potem, gdy licytujący mówi sakramentalne
-
sprzedane za 35 750 zł oddycham głęboko i opada napięcie. Spokój
i
-
szczęście wypełnia duszę.
-
-
Po Błoniach i gdańskiej
licytacji odechciało się nam okazyjnego
-
kupowania. Nie nadawaliśmy się do handlowych transakcji. Kinga
-
postanowiła: poczekamy, odłożymy i kupimy nowy. Naturalnie mówiąc
odłożymy
-
miała na myśli siebie, bo moje perspektywy w tym zakresie nie uległy
-
zmianie.
-
W kieszeniach nadal hulał wiatr.
-
Motozbyt w tym czasie sprzedawał tylko dwa typy samochodów: wartburga
za
-
95.000 zł i moskwicza za 115.000 zł. Bardzo drogo w stosunku do
pensji ale
-
one nawet nie były sprzedawane tylko przydzielane na specjalny talon.
-
Naturalnie trzeba było też zapłacić. Problem więc zakupu nowego
samochodu
-
był nie tylko w pieniądzach ale i w talonie. A o talon nie było
łatwo.
-
Tylko uprzywilejowanym władza przydzielała.
-
Można też było kupić na lewo. Z reguły tym procederem zajmowali
się
-
pracownicy komitetów wojewódzkich PZPR. Dysponowali z reguły dowolną
-
ilością. Pamiętam zdarzenie z Zielonej Góry, kiedy załatwiałem coś
po
-
cywilnemu w KW PZPR i znalazłem się w gabinecie jednego z instruktorów
KW,
-
ten nieoczekiwanie wyjął z szuflady biurka talon na samochód. Wziął
w dwa
-
palce i przyglądał mu się pod światło, jakby trzymał co najmniej
dolara.
-
- Za taki papierek można dostać piękny samochód. Moskwicza, najnowszy
typ
-
z silnikiem renault. Chcecie? Tylko 40.000 zł.
-
O tym, że trzeba jeszcze dołożyć 120.000 zł, już nie wspomniał.
-
Popatrzyłem na niego z pogardą. Oto sprawiedliwość socjalistyczna
-
-
pomyślałem i wyszedłem bez pożegnania.
-
Na początku lata dodatkowy system sprzedaży, komercyjny. Można było
bez
-
talonu zapłacić za samochód droższą cenę i czekać w kolejce. Ceny
dużo
-
wyższe, kolejki długie, na dwa, trzy lata, ale innych możliwości
kupna w
-
Motozbycie nie było.
-
Trudno, jeśli się chciało samochód trzeba zabrać z banku pieniądze
i
-
wpłacić. Zamiast odsetek otrzymywało się nadzieję, że jak się dożyje
to
-
pojeździ się samochodem. Kinga miała odłożone 95.000, tyle co kosztował
-
wartburg i wpłaciła. Poddaliśmy się przeznaczeniu i odzyskaliśmy
spokój.
-
Wróciliśmy do tygodniowego rytmu. Kinga na Mazury, ja na lotnisko. Razem
-
spędzaliśmy jeden dzień, a jak dopisało szczęście to półtora dnia
w
-
tygodniu. Nie było to wesołe życie, ale pocieszałem się, że niedługo
-
Kinga przeniesie się do Gdyni, a gdy jeszcze dostaniemy samochód,
to
-
odbijemy sobie stracony czas tysiąckrotnie.
-
Ale po pewnym czasie taka sytuacja
zaczęła mi dokuczać. Życie pilota
-
krótkie, trwa z dnia na dzień, a ja znowu nie mam "spokoju". S.
co prawda
-
nadal zakochana, ale ja jestem zakochany... i w tym stanie nie takie
to
-
proste. Energia roznosi i niemądre pomysły cisną się do głowy. Zakochany
i
-
nieutulony, młody byczek. Staram wyżyć się w powietrzu, jak niegdyś
w
-
Poznaniu ale powtarzane ćwiczenia nudziły rutyną. Do tego tęskniłem
za
-
Kingą. Może by odwiedzić? Przed wojną piloci swoim wybrankom zrzucali
z
-
samolotów kwiaty... no właśnie. Dlaczego ja bym nie mógł?
-
Sama odległość z dwieście kilometrów nie stanowi specjalnie przeszkody.
Na
-
szybkości 900 km zaledwie 15 minut lotu w jedną stronę. Paliwa też,
nawet
-
bez dodatkowych zbiorników, powinno wystarczyć. A reszta, kwiaty,
-
życzenia, no to właśnie cały urok imprezy, trzeba wymyśleć.
-
Myślę, myślę, ale nic nie mogę wymyśleć. Kabina niewielka, duży
bukiet się
-
nie zmieści, ale nie w tym problem, można tylko jeden kwiatek, ale
jak
-
rzucić. Kabina hermetyczna, otworzysz owiewkę podczas lotu, to spadnie.
-
Były już takie przypadki. Dopiero by była historia, wszystko by
się
-
wydało, lepiej nie myśleć. A polecieć bez kwiatu? Skąd będzie widziała,
że
-
to ja? Mało to wariatów uwija się w powietrzu, którzy dla co kolorowszej
-
spódniczki zawsze gotowi są fikołki wyczyniać. Mijają dni, a mnie
nic nie
-
przychodzi do głowy. Aż raz myśl jak błyskawica. Nie kwiaty lecz
list. A
-
list można w woreczku obciążonym kamieniami gdzieś zaczepić. Schować
pod
-
koło? Po wypuszczeniu powietrze powinno go wyrwać. Ale eureka, po
co pod
-
koło, pod hamulec hydrauliczny, wygodnie i bezpiecznie. Przecież
w locie
-
nie muszę z niego korzystać. No, a teraz reszta to już rzeczywiście
"małe
-
piwo".
-
Najlepszą możliwość spełnienia
mego zamierzenia stwarzał lot na
-
pułap samolotu. Lot odbywał się po trasie od lotniska do Bydgoszczy.
Tam
-
skręt w lewo i z powrotem do lotniska. Zazwyczaj odległość wystarczała
by
-
już do Bydgoszczy osiągnąć pułap, wysokość około 15.000 m i wracało
się ze
-
zniżaniem. Tak, że nad lotnisko przylatywało się na wysokości trudno
-
widzialnej dla ówczesnego radaru. Pomyślałem, zboczyć z trasy nietrudno...
-
gorzej gdyby się wydało, ale czyż zaraz musi się wydać? Jeśli szybko
-
zniknę z radiolokatorów to nikt nie odkryje, że poleciałem gdzie
indziej.
-
Na SD nikomu nawet do głowy nie przyjdzie.
-
Dobra, lecę. Wziąłem ze spadochroniarni woreczek do przechowywania
masek
-
tlenowych. Włożyłem kilka kamyków i kartkę z pozdrowieniami z nieba,
a na
-
wierzchu chemicznym ołówkiem napisałem adres King, na przypadek
gdybym
-
nie trafił. Woreczek do kieszeni i czekam na loty na pułap.
-
23 maja 1958 pogoda piękna, taka jaka potrafi być w maju. Wiosenna,
-
radosna, pachnąca kolorami. Przezroczysty błękit z powtykanymi na
-
wysokości 2.200 m czystymi, bielutkimi kłębkami cumulusów. A wszystko
-
pozłocone słonecznym blaskiem, jak rezydencje w hollywódzkich filmach.
-
Ale to nie oleodruk, nie film, to natura tak się wystroiła na wiosnę,
nie
-
zwracając uwagi na opinię krytyków sztuki. I oglądanie jej napełnia
-
radością i chęcią życia. Gdy wsiadam do kabiny opięty jak zbroją
kamizelką
-
ratunkową, szelkami spadochronu, z twarzą zasłoniętą przyłbicą maski
-
tlenowej, czuję się jak błędny rycerz ruszający na spotkanie przygody.
-
Próbuję silnik, otwieram hamulce, ale nie zamykam. Podaję woreczek
-
mechanikowi i zaskoczonemu każę włożyć pod klapę. Ten kręci głową,
że nie
-
wolno, nie włoży. Wołam go do siebie. A kiedy wskakuje na drabinkę
ściągam
-
maskę tlenową i półżartem żartem, mówię, to rozkaz. I widząc jego
bardzo głupią
-
minę dodaję - to list, dla kawału, tylko ani słowa. No, teraz kapnął
się.
-
Jak dla kawału to zaraz inaczej. Upycha troskliwie woreczek w niewielką
-
wnękę i daje znak, że mogę zamknąć klapę. Z uśmiechem salutuje i
samolot w
-
powietrze. Samolot gdy kołuję na start, niecierpliwie kołysze się
na
-
nierównościach betonki, bez podwieszanych zbiorników jest lekki,
chętny
-
unieść się w powietrze. I wystarcza dotknięcie manetki obrotów,
by jak
-
hart spuszczony ze smyczy, skoczył do przodu. Lekko, raz i drugi,
puknął
-
kołami o pas startowy i w już płynie w przeźroczystej jasności.
W tym
-
momencie ogarnia mnie zawsze uczucie lekkości i szczęścia. Podobne
temu
-
gdy zanurzając sie w jezioro czuję, że moje ciało traci ciężar,
nogi
-
odrywają
-
się od dna i zaczynam się unosić. Dusza wtedy wychodzi opuszcza
ziemię i
-
ulatuje do krainy spokojnej szczęśliwości.
-
Poranne powietrze chłodne, nośne
i samolot rwie w górę jak korek z
-
zatopionej butelki, wyżej i wyżej. Kurs na Bydgoszcz. Jeszcze nie
-
przeleciałem połowy trasy, a już mam siedem tysięcy metrów, mocny
silnik.
-
Dociągam maskę do twarzy i pociągam głęboki haust czystego tlenu.
Powinien
-
być bezwonny, a jednak wyczuwam zapach spirytusu, to pozostałość
po
-
konserwacji. I nie wiem czy w skutek tego "zapachu" czy tlenu, czuję
-
przypływ energii i odwagi. Jeśli jeszcze trochę się wahałem, to
teraz już
-
przestałem.
-
Pode mną pola, jasno zielone młodymi zbożami i ciemne, prawie brunatne,
-
szerokie pasy lasów, od Kościerzyny hen do Chojnic, Tucholi. Pośród
nich
-
srebrne tafle jezior. Jedno szeroko rozlane, w kształcie litery
T, ogromne
-
jak morze, to jezioro Wdzydze. Jezioro - królowa pojezierza kaszubskiego.
-
Coraz wyżej, wyżej. Tracą barwę kolory. Ziemia staje się bura, szara.
-
Oddala się, jakby zanurzała się w zamglenie, które zaciera horyzont,
-
kształty, coraz dalej, coraz głębiej. W miarę jak staje się nierealnym
-
wspomnieniem, gubiącym się w szarej nicości, błękit nieba intesywnieje,
-
twardnieje, wciąga w lodową pustkę. Temperatura na zewnątrz kabiny
- 50
-
stopni Celsiusza, wysokość 14.600 m, i tu już nie ma ziemi, nie
ma
-
nieba... tylko samotność, zagubienie w kosmosie. To jednak tylko
-
złudzenie.
-
- 815 - odchyliłeś się w lewo - skrzeczy w słuchawce głos nawigatora
dy-
-
żurnego.
-
Nie jesteś sam ze swoją samotnością.
Cały czas ktoś śledzi, pilnuje.
-
Na wielkiej plastykowej planszy żołnierz rozpięty na żelaznym stelażu,
jak
-
małpa, na sygnał z radiolokatora naznaczył termografem czerwonym
-
krzyżykiem twoje istnienie. I teraz dalej uważnie wsłuchując się
w
-
komunikaty brzęczące w słuchawkach, czerwoną linją uparcie rysuje
dalsze
-
twoje losy w powietrzu, twoją historię.
-
Rusztowanie znajduje się za plastykowymi płytami, a żołnierz na
płytach
-
pisze metodą lustrzaną, tak że siedzący przed planszą nawigator
ma
-
normalny, nie odwrócony, obraz sytuacji w powietrzu. On to właśnie,
-
dyżurny nawigator pilnuje, żebym "poprawnie" i bezpiecznie wykonał
-
zadanie.
-
- Zrozumiałem - odpowiadam. Powinienem poprawić kurs i nabierać
dalej
-
wysokośći, w dzisiejszych warunkach można osiągnąć powyżej 15.000
m ale
-
przecież tam pod klapami...
-
Przechodzę do lotu poziomego i rozglądam sie wokół. Pół Polski jak
na
-
talerzu. Przede mną ciemna chmura dymu, to Bydgoszcz, a pode mną
i na
-
wschód szara pustka, której głębie podkreślają jeszcze rozrzucone
gdzieś
-
hen, w dole białe kłębki cumulusów. Jak powierzchnia wiosennej kałuży
z
-
resztkami topniejącego śniegu. Dno ziemia, niewidoczna. Z nieokreślonej
-
szarości trudno wydobyć kształty Pasłęka, Mrągowa czy choćby Olsztyna.
Nie
-
mogę określić wioski w której Kinga pracuje. Ustalam więc na oko
pod
-
kątem 45o punkt na rozleglej płaszczyznie rozciągającej się na wschód,
-
żeby nie przekroczyć granicy i gwałtownie nań nurkuję. Zależy mi,
żeby jak
-
najszybciej zniknąć z radaru. Antena radiolokatora może wykonać
pełny
-
obrót (360
-
stopni) najprędzej w 10 sekund, mam więc te 10 sekund, żeby zapaść
się w
-
radarowy niebyt.
-
Szybkość rośnie do 1 010 km/godz. Samolot wibruje skrzydłami, próbuje
-
podnosić nos do góry, nie lubi takich szybkości. Niestety hamulców
nie
-
mogę wypuścić. Trzymam więc mocno stery i nadsłuchuję czy już się
-
zorientowali, czy nie wołają, nurkuję. Coraz niżej, coraz bliżej
"dna
-
kałuży". Ziemia nabiera kolorów, kształtów. Malownicza mozaika barw
ale
-
trudno się zorientować pośród plam słonecznego blasku co jest lasem,
a co
-
cieniem chmury. Jedynie jeziora błyszczą jak lusterka, ale wioska
King, o
-
charakterystycznych konturach miała być koło lasu, z dala od jezior.
-
Schodzę pod chmurki, by zobaczyć ziemię w rzeczywistych kolorach
i
-
kształtach. Pod chmurami zadyma znika i na 500 m widoczność dobra,
ale
-
widać niedaleko. W słuchawkach cisza. Na tej wysokości horyzont
bliski nie
-
sięga UKF z lotniska, radar też, spokojnie. Kinga mowiła, że las,
a
-
wzdłuż szosy - ulicy domy murowane. Na końcu kościół ze szpiczastą
gotycką
-
wieżą. Na drugim końcu, trochę za wsią bliżej lasu, w biało otynkowanym
-
budynku, Ośrodek Zdrowia. A w ogóle ma to być duża, poniemiecka
wieś,
-
prawie miasteczko. Szukam więc, przelatuję nisko nad pofalowanymi
polami,
-
lasami. Wzdłuż drogi, jedna wieś, druga... Domy z czerwonymi dachami,
-
wieże kościelne kłują niebo, wszystkie podobne do siebie jak to
u
-
Niemców... Ktoraż to? Szukam białego budynku ośrodka. Jeden krąg,
drugi,
-
nic podobnego nie widzę. Czas ucieka, paliwo też. Na tej wysokości
silnik
-
pożera naftę jak smok, a muszę pamiętać o powrocie. Ładnie by to
wyglądało
-
gdyby paliwa zabrakło i musiałbym się katapultować nad jej Ośrodkiem.
-
Dopiero sensacja dla wsi na całe lata. Dla mnie też: byłby to skok
w inne
-
życie. Ogarnia rozterka. Szukać czy wracać. Wracać, to cała eskapada
na
-
nic, ale znowu każda sekunda dłużej może zakończyć się katastrofą.
Jeszcze
-
tylko jeden krąg, postanawiam, i nagle z prawej dostrzegam ukrytą
w
-
wąwozie wieś. Czerwone dachy, wieża kościelna i na drugim końcu...
jest.
-
Jest biały budynek. Wszystko się zgadza. Zapominam o paliwie i zniżam
się
-
wzdłuż drogi, niżej kościelnej wieży. Białe płatki gęsi przelatują
w
-
popłochu nad płotami - pewnie pierwszy ich lot w życiu, a ja nad
-
podwórkiem Ośrodka na pełnym gazie. Wyobrażam sobie jaki grzmot
wali w
-
okna. Zakręcam na lekkim wznoszeniu obserwując podwórko. Może się
-
pomyliłem? Ale nie. Z budynku wybiegają figurki w białych fartuchach,
-
znaczy posłyszeli.
-
Uważnie wycelowuję nos samolotu w sam środek, tuż przed drzwi, zmniejszam
-
szybkość do 450 km/godz i przelatując naciskam przycisk hamulców.
Przez
-
moment widzę jasną główkę King i jakiś czarny dziewczęcy łepek.
Stoją jak
-
skamieniałe. Nawet nie machają konstatuję z żalem, ale nie ma czasu
na
-
rozważania, ani na jeszcze jedno zajście, żeby zobaczyć czy list
dotarł:
-
strzałka paliwomierza niebezpiecznie blisko zera.
-
Wyrywam samolot w górę, kręcę pożegnalną beczkę i szerokim kręgiem
staję
-
na kurs do domu, w kierunku morza. Nagle pod skrzydłem na ziemi
jakieś
-
samoloty. Migi w rzędzie na betonie, a opodal pas startowy... Orneta
-
-
myślę. I już mam zmienić kurs, bo zawsze jakiś gorliwiec się znajdzie,
-
zamelduje i cała konspiracja na nic, gdy nagle uświadamiam sobie,
że te
-
samoloty to wprawdzie migi ale na statecznikach zamiast białoczerwonych
-
szachownic mają czerwone gwiazdy.
-
O do licha. Przekroczyłem granicę, jestem u sowietów. To już nie
-
przelewki. Jak złapią, to z więzienia nie wyjdę. Ale kto by tam
łapał.
-
Naruszyciel, szpion, "wytret". Gwałtownie zniżam się nad same wierzchołki
-
drzew i z głową "na plecach" mknę w kierunku morza. Za dużej szybkości
nie
-
mogę jednak rozwijać, bo z paliwem krucho. A lądować u nich, czy
-
katapultować się, wszystko jedno, żegnaj rodzinny kraju. Na zawsze.
Więc
-
jak najniżej. Ale czym niżej i szybciej, zużycie nafty wzrasta w
postępie
-
geometrycznym. Lecę i patrzę za siebie.
-
Jeśli zdążą poderwać dwudzieste pierwsze to jestem zgubiony. Na
swojej
-
poddźwiękowej piętnastce jestem właściwie bezbronny. Będą strzelać
jak do
-
kaczki na wodzie. Nie będzie żadnego kiwania skrzydłami, ostrzegawczej
-
salwy, od razy walić będą z dział, pocisków jeden przez drugiego
byle
-
ubit' wroga. Pierś ozdobić świecidełkiem.
-
Przypomina mi się poufna "szeptana" wiadomość o pilocie ze Słupska,
który
-
zaginął podczas nocnego loty nad morzem. Najpierw sądzono, że wybrał
-
wolność, gdy jednak po miesiącu znaleziono w pegerowskich kartoflach
-
rozkładające sie ciało, okazało się, że został zestrzelony przez
sowietów.
-
Szczęśliwie katapultował się, ale spadł ze spadochronem na pole
kartofli.
-
Pole rozlegle, okolica bezludna i strefa przygraniczna, nikomu bez
-
zezwolenia nie wolno chodzić. A, że nogi miał przestrzelone i nie
mógł
-
nawet pełzać, to leżał sobie w kartoflisku i po kilku dniach skonał
z
-
głodu. Na trupa natrafiono dopiero przy wykopkach.
-
-
do 13g
-
mnie