Było już widno, kiedy przenikliwy ziąb wyłuskał mnie z drzemki.
Przede mną szerokie plecy woźnicy i dwa parujące wysiłkiem końskie zady,
a wokół, w szarym świetle styczniowego poranka, bezbarwna bezludna okolica.
Jak okiem sięgnąć, puste, lekko pagórkowate pola pokryte śniegiem, gdzieniegdzie
tylko poprzecinane czarną szczeciną bezlistnych zagajników. Konie
przekopywały się przez zawiane wydmami pola, ciągnąc z trudem sanie niewidoczną,
a wiadomą tylko chyba im i woźnicy, drogą. Smutny krajobraz i zmęczenie
doprowadziły do tego, że wieczorny nastrój radosnego podniecenia,
oczekiwania wielkiej przygody, rozpłynął się w bólu skostniałych z zimna
nóg i chłodzie idącym zda się od wewnątrz. Jakbym pod burką miał nie ciało
lecz bryłę lodu. Jechałem, a raczej byłem wieziony od wieczora bez przerwy.
Zmieniały się konie, sanie, woźnice, i tylko kożuch i derka którymi byłem
przykryty, były te same. Żaden z wiozących nie potrafił mi powiedzieć dokąd
jadę. Każdy z nich znał tylko odcinek, przez który miał mnie przewieść,
a czy na końcu będzie koniec mojej podróży, czy będą czekać następne sanie,
tego nikt z nich nie wiedział. Taka niepewność denerwowała i nie można
powiedzieć, żeby poprawiała samopoczucie, ale widocznie wymagały tego względy
bezpieczeństwa - NKWD nie było głupsze od Gestapo. Czym zimniej i większe
zmęczenie tym częściej myśli uciekają do pozostawionego życia. Szkoła,
duża przerwa. Pachnące, gorące kakao, bułka z masłem. Czarnowłosa
Bogda. Popatrzy, nie popatrzy, "cierpienia młodego Wertera". Nagle pojawiają
się, puszyste rudawe fale długich włosów. Janka. Już jej nie ma i
nigdy nie będzie... I robi się jeszcze zimniej.
Wjechaliśmy z śnieżnej równiny w wysoki, stary las. Nagie, czarne
od wilgoci buki i graby jak dwie smutne ściany stoją w ciszy, a droga wiedzie
między nimi coraz głębiej w leśny, posępny mrok. I nagle z leśnego cienia
wyjechaliśmy na rozległą, jaśniejącą śniegiem dolinę. Przy drodze szeregiem
trzy duże, drewniane domy. Głębiej za nimi budynki gospodarcze. -
Pańska Dolina - woźnica pół obrócił się do mnie - dalej nie jadę...
- A ja ? niecierpliwie zapytałem.
Wzruszył ramionami, tego nie wiedział. Podjechaliśmy do największego
domu z oszkloną werandą i czerwoną urzędową tabliczką na ścianie, "Leśnictwo
Pańska Dolina". Niespodziewanie obskoczyły nas z wściekłym ujadaniem, dwa
niewielkie, śmieszne pieski, a na ganku stanęła mama. Wtedy zrozumiałem,
że i ja dalej nie pojadę.
Mama przyjechała już o północy, prosto z Komarowa. Nie kładła
się, czekała na mnie. Roztrzęsiona i rozkojarzona modliła się, żebym bezpiecznie
dojechał. Nie wiedziała czy udało mi się wyjechać, zanim zorientowali się,
że uciekła. Zaledwie tydzień wcześniej wyszła z ubowskich kazamatów. Musiała
podpisać zgodę na donoszenie. Nie było wyjścia. Odmowa to więzienie, tortury,
kto wie czy nie śmierć. Decyzja AK brzmiała jednoznacznie - podpisać. Organizacja
sfabrykowała nawet jeden donos. Dalsze były już niepotrzebne. Mama uciekła.
Po wypuszczeniu, zgodnie poleceniem UB., mama otworzyła z powrotem
piwiarnię. Ale i jednocześnie, to już bez wiedzy UB., rozpoczęła jej likwidację.
I mieszkania także. Było to bardzo trudne do ukrycia, bo piwiarnia była
cały czas pod obserwacją, ale z Jasią robiły to tak sprytnie, że żaden
szpicel nie zauważył. I kiedy nadszedł umówiony wieczór i z lokalu
wyszedł ostatni pijak, nie zostało w piwiarni i w mieszkaniu nic,
poza kilkoma butelkami wódki i podniszczonymi sprzętami. Potem okazało
się, że przepadło wszystko, ocalały jedynie oddane na przechowanie: łóżko,
z dwóch pierwszych, ślubnych i kawalerski budzik taty, Junkers. Skrycie,
późną nocą zamknęły mieszkanie i poszły na Przedmieście, tam czekały
na nie sanie. Pożegnały się, na tymczasem, nie wierząc, że już więcej się
nie zobaczą i potem mama w jedne sanie, Jasia w drugie. I tak dla mamy
zakończyła się Komarów Story. NKWD z UB. zorientowało się dopiero na drugi
dzień koło południa, że mama uciekła. Byli wściekli. W złości wypili wódkę
i połamali wszystko na drobne kawałki. A my w tym czasie byliśmy
już razem, bezpieczni, w Pańskiej Dolinie. Bez nazwiska, rzeczy, ze znikomymi
środkami do życia, ale szczęśliwi, bo na wolności.
Pańska Dolina to nazwa polany i jednocześnie leśniczówki, położonej
między lasami, przy polnej drodze prowadzącej trochę pokrętnie od Starego
Zamościa do Skierbieszowa. W dwóch domach mieszkali gajowi i robotnicy
leśni z rodzinami, a w środkowym, przed którym spotkaliśmy mamę, siedzibę
miał posiwiały ale krzepki jeszcze pan Gorzkiewicz, leśniczy. Razem z
dwoma synami, dwudziestoletnim kawalerem Jerzym i niedawno ożenionym, starszym
Zygmuntem, przypominał słynnego Kiemlicza z Trylogii. Przyjęli nas bardzo
serdecznie. Zygmunt akurat ustrzelił dzika i podano go z wielką estymą
na kolację. Początkowo nie wzbudziło to we mnie entuzjazmu bo z dziczyzną
łączyły mi się raczej niewesołe wspomnienia. Tato czasami przynosił kuropatwy,
zające, raz nawet pół sarny, ale mi nie smakowały. Nie chciałem jeść bo
"śmierdziały wiatrem". Słyszałem wtedy co prawda krótkie ultimatum: "nie
odejdziesz aż zjesz" ale długie godziny nad talerzem nie poprawiały
smaku. Tym razem nie wypadało nie spróbować i ku swemu zaskoczeniu
spodziewanego wiatru nie poczułem. Jeśli jakiś zapach przebijał się przez
przyprawy to był to był raczej zapach moczu. Tak śmierdzą knury. Ale ten
nie musiał być jeszcze stary tylko lekko zalatywało sikami. A siki to naturalny,
swojski zapach, jadłem aż mi się uszy trzęsły.
Potem dostaliśmy nowe kenkarty. Wypełnione jak poprzednie, tylko z
wolnymi rubrykami na nazwiska. Z nimi krótkie legendy, rozszerzone
nowe życiorysy. Na prośbę mamy wymyśliłem, że będziemy nazywali się
Kruk. Był taki generał w powstaniu listopadowym Krukowiecki i spodobał
mi się bo w końcowym totalnym bałaganie chciał ratować powstanie.
Podstawowym motywem jednak była jego krótkość, łatwa do zapamiętania. Było
to bardzo ważne, bo w zdenerwowaniu pomylić się łatwo. W taki to sposób
Możdżeniowie zniknęli, a pojawili się Krukowie. Pani Kruk z synem Krukiem.
Trochę śmieszne, ale nie dla nas. Przez kilka dni i nawet w nocy
budziliśmy się i sprawdzaliśmy z mamą nasze życiorysy. Jak w powieści
szpiegowskiej.
Życzliwi gospodarze, poczucie bezpieczeństwa po ostatnich trwożnych
tygodniach, przyjemnie rozpoczęły pobyt w Pańskiej Dolinie. Ale po kilku
dniach przyszła refleksja. Co dalej. Przecież nie możemy siedzieć tak w
głuszy przez całe życie. Zresztą pieniądze z piwiarni wystarczą na utrzymanie
zaledwie na kilka miesięcy, do jesieni.
- I bardzo dobrze - pocieszają wszyscy wokół. Bo jesienią przyjdą Amerykanie
i wyzwolą Polskę... Czekamy więc na koniec wojny i Amerykanów.
O szkołę się nie martwię, nie jestem takim matołem, żebym nie nadrobił,
zresztą mam kilka książek. Historię starożytną znam już prawie na
pamięć.
Ale na razie mieszkamy w lesie i idzie wiosna. Jurek Gorzkiewicz,
żebym się nie nudził, dał mi karabin i amunicję - węgierska wersja mausera.
Uczę się więc strzelać. Kartka z zeszytu z czarnym krążkiem narysowanym
ołówkiem, przypięta do brzozy w odległości 50 kroków służy za tarczę. Kiepsko
mi jednak to strzelanie idzie. Zygmunt bez specjalnego mierzenia każdym
strzałem trafia w środek krążka, a ja w kartkę nie mogę. Karabin ciężki,
ręka drży? Sam nie wiem dlaczego. Wydaje się, że tak łatwo umieścić muszkę
w szczerbince i pociągnąć za spust. Tłumaczą mi różnie. Zygmunt, że nie
umiem celować. Jurek, że lufa rozkalibrowana i pocisk koziołkuje. Ale nie
mam się czym martwić. W lesie strzela się z bliska i nawet koziołkującym
pociskiem
mam szansę. Zresztą dla mnie polowanie nie takie ważne, co samo posiadanie
broni. Radość ogromna. Nie śpię całe noce czekając poranka, tej chwili
w której wezmę znowu karabin do ręki. Swój karabin.
Jurek i Zygmunt też mają karabiny, nowiutkie radomskie mausery, ale
oni już się nacieszyli i teraz wyciągają jedynie na polowanie, kiedy mięsa
w kuchni już nie ma. Bo do domu nie przynosimy, każdy chowa pod wiadomy
sobie krzak.Biegam więc i wyciągam swój przy każdej okazji. Kiedy go oglądam,
czyszczę, czuję się tak dumny, jak bym został pasowany na rycerza. Mama
nie podziela mego entuzjazmu i z niechęcią patrzy na te bojowe wyczyny
ale cóż może poradzić. Mam już szesnaście lat, a z karabinem co najmniej
cztery więcej, czuję się mężczyzną.
Kiedy już trochę się ostrzelałem, Zygmunt lub Jurek zaczęli zabierać
mnie z sobą mnie na polowania. Pan Gorzkiewicz ojciec i jednocześnie leśniczy,
przymykał oczy na te polowania synków, chodziło o mięso, pod warunkiem
jednak surowego przestrzegania kodeksu myśliwego. Tak więc na wiosnę, nie
wolno strzelać do kóz, loch i zajęcy, i praktycznie do odstrzału pozostawały
odyńce i kozły. Największe sukcesy odnosi Zygmunt, zawdzięcza to swojej
celności. Pewnego razu, kiedy byłem z nim na przecince z odległości
stu pięćdziesięciu metrów strzelił do dzika. Dzik nie padł, poszedł
w gęsty zagajnik. Myślałem, że nie trafił, zbyt duża to odległość
dla prostego karabinu. Zygmunt jednak tylko się uśmiechnął, spokojnie
zarzucił karabin na ramię i ruszyliśmy. Na śniegu leżało wyrwane
kulą pół serca, a krwią zbroczony ślad prowadził w gęsty zagajnik.
Zakrwawioną ścieżką w wyłamanym zagajniku przeszliśmy sześćdziesiąt
metrów, nim znaleźliśmy padniętego. Dzik był ogromny, ale mimo to
zadziwiające było, żeby z połówką serca przejść jeszcze taki kawał.
Zaskoczony był też Zygmunt, bądź co bądź myśliwy już z pewnym doświadczeniem.
Tymczasem śnieg stopniał i odsłonił oziminy na przyległych do
lasu polach. Łakomy kąsek dla wszelkiej zwierzyny. Wyruszyłem więc
pierwszy raz samodzielnie na kozła. Przed wieczorem wybrałem sobie
miejsce na skraju lasu w pobliżu ścieżki, którą sarny wychodzą paść
się na oziminie i zasiadłem za krzaczkiem. Bo kozły, podobnie jak
i inna zwierzyna, nie chadzają po lesie byle jak, lecz wydeptanymi
przez siebie ścieżkami. Siedzę więc sobie, karabin położyłem na kolanach,
patrzę pod górkę na zielony zagon i czekam. Słońce skryło się za
pagórem i chociaż wierzchołki drzew jeszcze czerwone jego blaskiem,
tu na dole zaczyna się już zmierzchać. Siedzę, słucham, i nic,
cisza. Martwię się że zapomniałem muszkę zabielić kredą, w mroku
mogę jej nie dojrzeć, ale teraz nic już nie poradzę. Jak Pan Bóg
przypuści to i z kija wypuści, pocieszam się żydowskim powiedzeniem.
Mam trafić to trafię. Cisza. Nagle na skraju lasu, w
krzakach, coś zaszeleściło. Szybko, ale po cichu podnoszę karabin
do ramienia, wstrzymuję oddech i czekam. Szelest coraz bliżej, serce
bije coraz mocniej i kiedy kładę palec na spuście, nagle beztrosko,
metr ode mnie, wyskakuje na polanę zając. Jeden, drugi,
trzeci,...całe stadko. Nie zwracają na mnie uwagi i zaczynają sobie
spokojnie skubać trawę. Wiatr w drugą stronę - myślę, ale nie
bardzo wiem co robić... Ech, żeby nie regulamin pana Gorzkiewicza
to zaraz znalazłybyście się w garnku, odgrażam się w myśli, urażony
ich obojętnością. A tak nic, siedzę i przyglądam się im tylko, czekam
na kozła. Całe stadko najadło się i zaczyna podskakiwać, zupełnie
jak króliki. Podskoki, zwroty w powietrzu, bawią się najwyraźniej,
muszą być młode. Jeden nawet podkicał do mnie i zaczął obwąchiwać
lufę karabinu. Sam nie wiedziałem, śmiać się czy złapać trefnisia
za uszy. Ale szkoda było mi kozła. Ruchem mogłem spłoszyć. A zając
coraz bezczelniejszy. Obwąchał i nie tylko nie ucieka ale wyciąga
do mnie mordkę. Rusza wąsami, wyciąga się na przednich nogach i stara
dotknąć ręki. Jakby nie wiedział, że jestem myśliwym. No, takiego
lekceważenia żaden myśliwy nie zniesie. Zaraz go za uszy, albo z karabinu.
Pal diabli kozła. Ale mordka taka sympatyczna, rozczula. Dziki zając, a
takie ma do mnie zaufanie. A niech tam sobie wącha. Serca nie miałbym
zajączkowi zrobić krzywdę. Księżyc wzeszedł, trawę na łączce posrebrzył,
niebo nad górką pojaśniało - myślę - nadchodzi chwila.
Przestaję więc zwracać uwagę na harce zajęczej hałastry, wyzwalam z
czułości serce i pilnie wpatruję się w księżycową poświatę nad górką. Nic
jednak nie widzę, żadnego kozła. Trudno myślę, kozła nie ma ale was za
to tak nastraszę, myślę o zającach, że do końca życia mnie myśliwego
będziecie wspominać. I mam już wstawać, by na pożegnanie strzelić w
księżyc, bezpiecznie i jakiś ślad po mnie w kosmosie zostanie - gdy nagle
na tle jasności nad górką pokazuje się głowa z rogami. Kozioł. Jest
kozioł, mój kozioł. Wstrzymuję oddech i unoszę karabin do strzału. Karabin
ciężki, ręce drżą, może nie tylko od ciężaru, ale celuję... Lufy jednak
nie mogę utrzymać nieruchomo. Opisuje niewyraźną muszką w powietrzu jakieś
spirale, kółeczka, strzał niepewny... Czekam więc aż kozioł podejdzie
bliżej. A on idzie sobie powoli, poważnie, rozważnie. Rozgląda się na
lewo, prawo. Jeszcze wiatru nie dostał, ale zaraz może mnie poczuć,
denerwuję się. Jednak czekam, żeby nie za wcześnie, nie zerwać. W
miarę jak schodzi niżej, w tło wzgórka, sylwetka w mroku zaciera się,
traci kontury. Żałuję, że nie strzeliłem wcześniej, kiedy na tle nieba
tak ładnie się rysował. Teraz muszę czekać. Kozioł dochodzi
na odległość pięćdziesięciu metrów i nagle zmienia kierunek. Schodzi
ze ścieżki w krzaki. Zanim się zorientowałem, był już za pierwszym
krzaczkiem, z boku. Przymierzyłem się na nowo, ale w tym momencie
dał susa w krzaki i zniknął. Strzeliłem w momencie kiedy skakał,
bardziej z obowiązku niż z przekonania. Żeby nie gadano, poszedł
na polowanie i ani razu nie wystrzelił. I w końcu jedyną satysfakcją
jakiej dostarczyła mi ta wyprawa, było przerażenie czmychających
zajęcy. Ale też trochę wątpliwa, bo zające raczej nie słyną z odwagi.
Kiedy opowiadałem o tym co mnie spotkało, wzbudziłem ogólny śmiech.
Zające wyczuły serce myśliwego - dogadywano - jedynie Jurek wziął w
obronę. Powiedział:
- Weź rano psy i pójdź, szkoda by było, żeby wilki zjadły.
Wstałem więc skoro świt i z psami Komarem i Dziadkiem poszedłem do
dolinki. Komar był to rudy, młody, naiwny jamnik, pełen radości życia i
chęci poznania. Leciał wszędzie i towarzyszył wszystkim, kto tylko chciał
go zabrać do lasu. Naiwność jego brała się z braku doświadczenia. Kiedyś
nad borsuczą norą zastanawialiśmy się, czy siedzi w niej borsuk,
psy bowiem nie chciały do niej wejść. Borsuk w jamie dla psa jest bardzo
groźny, potrafi pazurami rozpłatać brzuch jak chirurg lancetem. (Zdarzyło
się raz, że ogromny Burek, czarny podwórzowy kundel, gonił borsuka
po polu, w końcu uciekł w krzaki. Burek za nim ze zwycięskim rykiem,
ale tak samo szybko z powrotem z żałosnym skomleniem. Nie wiedział,
że kiedy borsuk kładzie się na grzbiet, nie oznacza to poddania się
jak u psów, lecz jest pozycją obronną. Przeleżał potem Burek tydzień w
budzie z obandażowanym brzuchem, ale na szczęście kiszki nie wylazły -
przeżył.)
Zachęcamy więc Dziadka do sprawdzenia borsuczej dziury ale on nie głupi.
Usiadł sobie i udaje, że nie słyszy. Nagle pojawił się Komar i niespodziewanie,
bez komendy i bez wahania wlazł do nory. Głęboko aż mu jamnikowy
ogon się schował. Słychać pomrukiwanie borsuka, znaczy nora nie jest
pusta, źle, szkoda szczeniaka. Miny posmutniały, nie spodziewamy
się niczego dobrego, a tu z jamy pokazuje się najpierw ogon, a za
nim reszta Komara. Cały i zdrowy, na dodatek z małym borsuczątkiem
w pysku. Kładzie je przed nami i macha wesoło ogonem.
- Coś niesłychanego - Zygmunt, stary myśliwy pierwszy raz spotkał się
z takim przypadkiem, żeby borsuk dał sobie w jamie zabrać szczenię.
Chyba samica chora albo ranna. Dziadek też widocznie był zadziwiony,
bo obwąchał maleństwo, polizał, i z uznaniem dotknął nosem Komara.
Naturalnie borsuczka wpuściliśmy z powrotem do nory, a Komara przestaliśmy
uważać za głupiego szczeniaka.
Dziadek, owczarek polski, był bardzo bojowym i doświadczonym
psem, a przy tym, jak na nasze ludzkie wyobrażenia, litościwym.
Z nim właśnie, kiedy zalegał jeszcze śnieg miałem przygodę, która
pozwoliła poznać jego charakter. Szedłem drogą pod lasem, a Dziadek
psim zwyczajem węszył po przydrożnych krzakach. Nagle słyszę w krzakach
jęk. Zaskoczony, w pierwszej chwili pomyślałem, że może to jakiś
ranny, zabłąkany uciekinier z UB? Ściągam karabin z ramienia, przeładowuję
na wszelki wypadek i ostrożnie podchodzę do zarośli. Przysłuchuję
się uważniej, a to nie jęk, tylko jakby miauczenie. Kota - myślę,
Dziadzio złapał, ale on podbiegł do mnie, zamachał krótkim ogonkiem
i znowu pobiegł w krzaki. Po psiemu to znaczy - chodź za mną.
Krzaki gęste, nie miałem ochoty się przedzierać, ale Dziadek nie
wraca, a miauczenie się powtarza. Chcąc nie chcąc z karabinem gotowym
do strzału wchodzę za nim w gęstwinę. Patrzę, a tam, w maleńkiej
kotlince na suchej trawie pośród nieroztopionego jeszcze śniegu siedzi
zajączek, a Dziadek liże go zapamiętale. I co go językiem po grzbiecie
przejedzie to mały odpowiada przeciągłym miauczącym jękiem. Uszki
położył po sobie, skulił się i nie rusza, tylko jęczy. Pogłaskałem
małego, po mojej dłoni nie zajęczał i zabrałem Dziadka. Nie
rozumiałem zachowania Dziadka. On, taki bojowy, nieustraszony, który
potrafił dzika chwycić za ucho i przez pół godziny osaczać, lub rannemu
rzucić się do gardła, wobec samotnego zajączka okazał zupełnie ludzką
litość. Potem przekonałem się, że to nic nadzwyczajnego, bo psy zdrowe
psychicznie nie atakują Ť"dzieci" ssaków.
Idę więc z nimi do dolinki. Oba uradowane porannym spacerem z
miejsca chwytają trop. Z trudem przedzierając się przez krzaki nadążam
za nimi. Gdzieś po dwustu metrach zatrzymują się nad wygniecioną
trawą, legowiskiem. Tu leżał kozioł po moim strzale. Znajduję
kropelkę krwi, trafiłem. Podniecony pobudzam psy do dalszego tropienia.
Komar, jak zwykle zrywa się pełen entuzjazmu, ale brak mu doświadczenia,
nie chwyta śladu. Patrzy na Dziadka, ale ten podszedł parę kroków
i wrócił, nie ma ochoty dalej tropić. Siadł, podniósł włochatą mordkę
i patrzy na mnie. Jakby mówił, że nie ma sensu dalej biegać za kozłem.
Stary to się leni - myślę - ale takie sztuczki nie ze mną. Przecież
kozioł trafiony leżał całą noc... Nie daję więc za wygraną. Idę,
to w jedną to w drugą stronę, pieski posłusznie za mną, ale nic poza
tym. Żadnej inicjatywy. Idą przy nodze jak na spacerze. Zniechęcony
i rozżalony, szczególnie na Dziadka, wracam na śniadanie. Mówię
Jurkowi, że ten rzekomo taki mądry Dziadek niewiele potrafi. Doprowadził
do legowiska, fakt, ale potem ani rusz, zupełnie zgłupiał, a Komar
wiadomo, robi to co on. Nie potrafiły tropić. Głupie psy. Jurek pokiwał
głową i przyznał rację... Dziadkowi. Okazało się, że jeśli komuś
brakuje doświadczenia, to raczej mnie. Bo gdy ranny kozioł po nocnym
odpoczynku, niepłoszony podniósł się z legowiska i odszedł - tłumaczył
- to znaczy, że będzie żył. Widocznie musiałem go tylko drasnąć.
Psy od razu rozpoznały sytuację i wiedziały, że dalsze tropienie
nie ma sensu. One dobrze znają swoje możliwości, popatrz na ich krótkie
nóżki. Zawstydziłem się i pogłaskałem Dziadka:
- Dobry, dobry, mądry pies, przepraszam - powiedziałem, ale nie byłem
pewny czy zrozumiał za co...
Noce są ciche i spokojne. Polski las to nie dżungla, o której
przerażających nocnych odgłosach tyle się naczytałem. Czasami tylko
tajemniczo zahuka puchacz, lub rzadziej szczególnie na wiosnę, zawyje wilk.
Kilka nocy z rzędu latały nad nami samoloty. Zawsze w jednym
kierunku, na Stary Zamość, i zaraz za leśniczówką nad lasem rzucały długo
płonące rakiety. Przeczytałem potem, że nazywają się flary. Robiły niesamowite
wrażenie. Czarna noc, ciche mruczenie samolotu i trudne do odróżnienia
od gwiazd kolorowe światełka skrzydeł. Nagle kiedy nikną już światełka
i cichnie warkot silnika, wysoko, hen, wybucha słońce. Robi się tak
jasno, że widać poszczególne źdźbła słomy na podwórzu, a człowiek
czuje się odkryty, nagi i bezbronny. Światło wolno opada, opuszczając
za sobą czarną pokrywę nocy, by za kilka minut nie dolatując do ziemi
zgasnąć i pozwolić światu znowu skryć się w bezpiecznej ciemności.
Jedna taka dopalająca się flara opadała niedaleko leśniczówki. Las
był rzadki i zdążyłem jeszcze dobiec w jej niknącym świetle, przed
upadkiem na ziemię. Wrażenie niesamowite. Z niewidocznego nieba opuszcza
się długi stalowy kubeł z którego wychodzą czerwone języki ognia.
Nad nim kwadratowy ekran spadochronu, na którym pełgają odbicia palącego
się ładunku. Powyżej nieprzenikalna, opuszczająca się za spadochronem,
pochłaniająca wszystko czerń. Cisza, tylko syk palącego
się ognia i szum powietrza wywoływany opadającym spadochronem. Kiedy
z chrzęstem uderzył o ziemię i wszystko zapadło się znowu w nocną
ciszę, przyszło mi do głowy odciąć spadochron. Taka duża płachta,
może się przyda. Bardzo się przydała. Było to czternaście metrów
kwadratowych białej surówki, w ówczesnych czasach prawie majątek. Bielizny
z niej starczyło na rok. Gdy ludzie się dowiedzieli, że to tyle prawdziwego
materiału, co noc czatowali na opadające flary, ale bezskutecznie.
Rakiety opadały gdzieś dalej na zachód, pod Stary Zamość, a rano
przyjeżdżali Sowieci i spadochrony skrupulatnie zbierali.
Z bielizną na jakiś czas był spokój, ale zaczynały się kłopoty
z ubraniem. Wyrastałem z tej niewielkiej ilości, którą zabraliśmy
z Komarowa. Potrzebne więc były większe pieniądze, a sposób na nie
w tych warunkach był jeden, zresztą już wypróbowany - bimber.
Mama więc nawiązała starym zwyczajem kontakt z właścicielem knajpy w
Starym Zamościu i w spółce z Jerzym przystąpiliśmy do produkcji.
Pędziliśmy w pustym betonowym pomieszczeniu przewidzianym na
sprzęt strażacki, którego nie zdążono przed wojną sprowadzić. Tym
razem w odróżnieniu od Siemierza warunki były, można by rzec, komfortowe.
Uruchomiony agregat dostarczał prąd i wodę i wystarczyło odkręcić kran
by napełnić beczkę zimną wodą. Nie musiałem więc występować w roli
nosiwody, lecz byłem jednym (drugim był Jurek) z dyżurnych przy kotle.
Do mnie należało podkładanie ognia pod zacier, pilnowanie temperatury
wody chłodzącej i podstawianie butelek pod cieknący spirytus. Niemęcząca
praca. Trochę więcej zachodu było niż poprzednio, bo pędziliśmy z
żyta, ponieważ melasy nie można było dostać. Wymagało to pośredniego
podgrzewania zacieru parą, wódka za to była smaczniejsza. Jedyny
kłopot, to tak jak i poprzednio, butelki i korki. W obiegu były przeważnie
litrowe butelki po wódce wyprodukowanej przez Niemców, traktowanej
jako zapłata za dostarczane kontyngenty. Szukaliśmy więc po domach,
strychach i piwnicach, ale wyniki były mizerne. Mało ludzi, nie duże
picie, butelek mało. W końcu karczmarz pożyczył, ale o korkach nie
było nawet co marzyć. Strugaliśmy więc kołeczki z osiki i uszczelnialiśmy
papierem ze starych rejestrów leśnych, zalegających kancelaryjne
szafy. Wtedy to, siedząc przy aparaturze i mimo woli wdychając opary
cieknącego do butelek bimbru, pierwszy raz w życiu poczułem, że nie czuję
zmęczenia, coraz mi weselej i chociaż noc już późna, spać mi się nie chce.
Odwrotnie, skakałbym, cieszył się nie bardzo wiedząc z czego...
Po kilku dniach, kiedy skończyły się dyżury, wróciła codzienna nuda.
Domyśliłem się, że byłem na tak zwanym rauszu, o którym nieraz słyszałem.
Alkohol sam w sobie nie był mi całkowicie obcy. W Komarowie, w naszej
piwiarni podpijałem nieraz piwo prosto z antałka. Mama nie broniła, bo
podobno piwo miało chronić przed różnymi chorobami. Było jednak gorzkie
i niesmaczne i świat po nim się nie odmieniał. To było co innego.
Za pierwsze pieniądze zarobione na bimbrze mama kupiła mi ładne,
czarne pantofle. Do tego ufarbowała na niebiesko koszulkę ze spadochronu,
i nigdy dotychczas nie czułem się tak elegancki jak teraz. Szkoda, że nie
było gdzie ani przed kim paradować. Na sarnach i zającach mój wygląd nie
robił wrażenia, a jedyna panna, mizerna Hela, córka gajowego Moskwy, miała
dopiero dziesięć lat.
Ale i z tą elegancją nie było wszystko tak jak być powinno. Elegant
ale z lekkim smrodkiem. Zaczęły mi się pocić nogi. Wystarczyło, że
założyłem pantofle, nawet gdy było zimno, a po chwili w butach wilgoć,
a wokół zapaszek, daleki od Suire de Paris. Nie pomaga częste mycie
nóg. Skóra butów (nowych), tak przesiąkła potem, że nie ma znaczenia
czy nogi umyte czy nie, jednakowo śmierdzą. Wystarczy zamknąć drzwi
w pokoju by po chwili trudno było wytrzymać. Mama mówi,
żebym się nie martwił, że to normalne u młodych chłopaków.
- Boża wola przybiera - z uśmieszkiem dodaje Halina, jedyna młoda
kobieta na Pańskiej Dolinie, żona Zygmunta.
Jest chuda wyblakła, zawsze w rozchełstanym starym szlafroku, karmi
piersią. Wydaje się zupełnie nieatrakcyjna, ale czuję jakiś rozpustny
fluid idący od jej rozmamłanego ciała. Gdy siada blisko, nie widzę
niezdrowej cery, zapadniętej klatki piersiowej, robi mi się słodko, jak
na wspomnienie Jasinych włosków. Podniecenie wzmagają jeszcze jej
powiedzonka, które mówi, nie krępując się, do Zygmunta, zachrypniętym
erotycznie głosem:
- Jak nie będziesz grzeczny, to ci nie dam... Lub do Jerzego:
- Przyprowadziłbyś se jakąś dziewczynę, a nie sapał za ścianą jak mnie
Zygmunt masuje.
I tym podobne. Całą noc potem męczę się. Przewracam się z boku na bok
nie mogąc spać, a wściekła wyobraźnia podsuwa obrazy z przeszłości:
rudy brzuch Michalczuczki, pulchne uda Jasi i te włoski... Okropność,
jedyny ratunek las.
Ledwo świta, i w lesie jeszcze ciemno, a ja już zrywam się z
łóżka. Przez otwarte okno zaglądają drzewa, bucha od nich zapach
wiosny, a ptasi śpiew opiewa rodzące się życie. Przed
laty znalazłem postrzępioną, z powyrywanymi na papierosy kartkami,
książkę "Lato Leśnych Ludzi" Rodziewiczówny, drukowaną starodawną gotycką
czcionką. Powieść ta wówczas tak bardzo spodobała mi się, że zapragnąłem
podobnie jak jej bohaterowie, przeżyć lato w puszczy. Teraz moje
pragnienie spełnia się. Wędruję z karabinem na ramieniu po bezludnym,
wiosennym, dziewiczym lesie i wydaje mi się, że jestem jednym z nich.
Idę, a wokół śpiewy, szelesty, szmery. Wszystko co lata, biega, pełza,
tknięte tajemniczym zewem wiosny, rozpoczyna nowe życie. Los się
uśmiechnął, dożyło wiosny - więc od nowa, jeszcze raz, jeszcze jedna
wiosna, jeszcze jedno lato... A że potem będzie jesień, posłaniec zimy...
Kto by tam się na wiosnę martwił jesienią... W sercu radośnie
i lekko. Chyba tak się czuli święci wstępujący do nieba. Wydaje mi
się, że wystarczy tylko trochę się napiąć i polecę w niebo jak krążąca
nade mną olbrzymia kania. Las pagórkowaty, mieszany, brak jedynie
mokradeł i strumieni, po których można by pływać czółnem, by było
jak w "Lato...",
Ale za to są oczka. Oczka to urocze, leśne kałuże. Nieduże, o średnicy
do dwudziestu metrów i głębokości do metra. Wypełnione krystalicznie
czystą wodą, są prawdziwym rajem dla mieszkańców lasu i zmęczonego
wędrowca. Lubię przesiadywać nad nimi w piękny, słoneczny dzień i
patrzeć na białe chmurki wdzięcznie odbijające się w gładkiej lustrzanej
powierzchni. Wdycham leśną woń i w beztroskim rozmarzeniu czuję jak
wypełnia mnie wdzięczność do Stwórcy, za stworzenie takiego pięknego
świata i pozwolenie, pomimo przeciwności losu, przeżycia i napawania
się jego pięknem. Pewnego razu, kiedy tak się zadumałem,
nagle coś zafurkotało w powietrzu. Kaczka, prawdziwa dzika kaczka,
zniżyła lot nad wodą, ale zobaczywszy mnie, zakręciła tylko nad kałużą
ze dwa razy i odfrunęła. Zaskoczony i zdziwiony, w promieniu co najmniej
trzydziestu kilometrów nie ma żadnego stawu ani rzeki, gdy położyłem
się na trawie, żeby jej ponownie nie spłoszyć, usłyszałem cichutkie
popiskiwanie. Jakby kurczęta. Ale kurczęta w wodzie? Głosiki cichutkie,
drobniutkie, trudno usłyszeć. Podsuwam się bliżej i widzę przy
moim brzegu gromadkę pięciu kaczątek, chowających się nieporadnie
pod wodą, w trawach porastających obrzeża sadzawki. Nachylam się
nad nimi, a one widocznie zobaczyły wielkoluda, bo biedactwa żółtobrzuszkowe,
przebierają łapkami i rozpaczliwie wyciągniętymi dziobkami, szukają
w brzegu kryjówki. Wody nie ma więcej jak na pół metra, do tego jest
żródlano czysta, tak że widzę je pod sobą jak w miednicy. Każdy ich
ruch, każdą z góry nieudaną próbę ukrycia. Kaczuszki na chwilę się
wynurzają i znowu pod wodę. Wtulają łebki w brzegową darń, nieporadnie
wiosłując nóżkami. Podobne ludziom, których ogląda Pan - pomyślałem
- kiedy chcą zmienić dane przez Niego przeznaczenie. Wydaje im się,
że mogą ukryć siebie, swoje zamiary, schować się przed losem. A w
rzeczywistości są widoczni jak te kaczuszki...
Po dobrej chwili uświadamiam sobie, że ze strachu przede mną gotowe
się potopić. Odchodzę więc od kałuży zadziwiony, że w takiej niewielkiej
kałuży żyją dzikie kaczki. Dla mieszkańców Pańskiej Doliny
jednak nie jest to rewelacja. Od dawna wiedzą, że kaczki plotą gniazda
na drzewach, a potem sprowadzają kaczęta do wody. Kiedyś nawet z
takiego drzewnego gniazda wybrano jaja i podłożono pod kurę. Wykluły
się małe, szaro bure kaczuszki, posłusznie biegające za kwoką. W
miarę jednak jak rosły i zamieniały się w kaczki, podcinano im lotki,
żeby nie odleciały. Myślano, że się oswoją, zadomowią i będą dziko-domowe
kaczki. I kiedy wydawało się, że już zupełnie się do życia podwórkowego
przyzwyczaiły, zaprzestano podcinać im skrzydła. A te pod koniec
lata, pewnego poranka, nagle wszystkie razem, jak na komendę, zafurkotały
skrzydłami i w powietrze. Zatoczyły jeszcze w szyku nad podwórkiem
krąg i tyle je widziano. Pozostawiły pełne żarcia, bezpieczne
życie...