odc.26.
Kolistymi ruchami wędruje światło reflektora. Obmacuje krzaki,
niewykarczowane pniaki, prześlizguje się kilkanaście centymetrów
nade mną
aż nagle eksploduje świetlistym rozbłyskiem w kopułce kabiny
- jestem
odnaleziony. Zaraz rzężenie silnika samochodu pogotowia technicznego
przedzierającego się przez chaszcze.
Inżynier pułku wsiada do kabiny, rusza drążkiem i... drążek
chodzi
swobodnie we wszystkie strony. Żadnej blokady.
- No cóż poruczniku, widać coś się przywidziało, a samolot
zdrowo
pokiereszowany.
Boli mnie ta uwaga, bo nie jestem panikarzem, ale rzeczywiście
drążek
porusza się swobodnie. Ki diabeł, przecież mógłbym przysiąc...
Mechanicy popatrują podejrzliwie, drwiąco. To ten pilot,
który
przysporzył im tyle nocnej pracy. Wielki pilot. Jest okazja
do
wyładowania z siebie, przynajmniej w myśli, tej irracjonalnej
zazdrości,
która podświadomie źre dusze techników.
- Różne rzeczy w nocy się zwidują - inżynier łagodnym głosem
stara się
mnie wytłumaczyć.
Wiem o co mu chodzi, żebym się przyznał do przywidzenia.
Niepotrzebne
wtedy dochodzenie, rozbieranie samolotu, tyle dodatkowej
pracy... Sam
chciałbym, ale wiem swoje. Chociaż gdzieś w sercu zasiał
się już cień
wątpliwości, to jednak upieram się: stery były zablokowane.
Zerwano więc loty, samolot
wyciągnięto i nazajutrz roztykówka. Sam
naczelny inżynier Lotnictwa Mar.Woj. objął nadzór nad dochodzeniem.
Roztykówka polega na rozpołowieniu samolotu na dwie części,
umożliwiające
dostęp praktycznie do wszystkich części i urządzeń. Rozbierają
samolot i
nic nie widać. Stoję z boku, przyglądam się i zaczynam wątpić.
Cóż,
człowiek jest omylny. Stery w porządku, cięgła zabezpieczenia
też,
wszystko się rusza, wszystko chodzi jak trzeba, sprawne.
Gdy mają już zakończyć badanie i przystąpić do składania,
nagle jeden z
marynarzy wyciąga ze skrzynki pokładowej (to taki węzeł sterów
uszczelniony pokrowcem z materiału) stalową śrubę.
Okazało się, że po ostatnim przeglądzie - naprawie, ktoś
pozostawił w
skrzynce dużą, calową śrubę. Śruba latala sobie luźno po
skrzynce i
niczemu nie przeszkadzała. Dopiero przy starcie, pod wpływem
przyspieszenia przesunęła się do tylnej ścianki i wsuwając
się pod cięgło
steru wysokości, zablokowała go. Potem, w czasie ostrego
hamowania w
piachu, śruba się wysunęła spod cięgła i poleciała do przodu.
Drążek
został odblokowany.
Tylko wielkiemu szczęściu, szybkiej decyzji i temu, że stało
się to na
pasie, a nie kilka sekund później, na wznoszeniu, zawdzięczam
życie.
Straciłem ducha do lasów i pól. Ciągle widziałem, skądinąd
sympatyczną,
twarz wróżki w transie i ten jakiś bezosobowy głos: strzeż
się lasów i
pól...
Przyjechała Kinga na
tydzień. Mieszkaliśmy w mojej kapciorce i
nareszcie pobyliśmy trochę małżeństwem. Ale niedługo, bo
na swoje
nieszczęście nauczyłem ją pływać. Sam co prawda umiałem bardziej
teoretycznie, ale wiedziałem czego jej brakuje. Nauczyłem
synchronizacji
oddechu co pozwoliło pływać bez zmęczenia i tak polubiła
pływanie, że
straciła ochotę na podstawowe w małżeństwie rzeczy.
Woda czysta, ciepła, nie miałem sumienia się dąsać. Ostatecznie,
przez
całe tygodnie nie wychylała się ze wsi zarabiając pieniądze.
To pływanie
było pewną rekompensatą jaką za jej trud mogłem ofiarować.
Starałem się
żeby przyjemnie spędziła "Tydzień we Wdzydzach". Chociaż
w moim
przekonaniu, przyjemne spędzanie czasu przez dwie osoby płci
odmiennej,
wygląda zupełnie inaczej niż pływanie, ale to było tylko
moje zdanie,
niestety.
Postanowiliśmy, a właściwie
Kinga podjęła decyzję przywieźć
chłopców od Mamy. Doszliśmy do wniosku, że wychowywanie ich
to jednak za
duże obciążenie dla Mamy. Szczególnie przy jej zdrowiu i
warunkach
mieszkaniowych. Mama, jak się potem okazało, uważała inaczej
i sam nie
wiem, czy akurat to było właściwe, ale stało się tak, jak
widać miało się
stać....
Na razie dzieci Kinga weźmie na wieś, a w niedługim czasie
kiedy
przyjdzie czas szkoły, przeniesie się do Gdyni, do domu.
Szkoła w mieście
to zawsze potem łatwiejsza dalsza nauka, no i będziemy wszyscy
razem
(czego gorąco pragnąłem).
Jeszcze przed końcem poligonu "urwałem się" na kilka dni
i pojechaliśmy
do Zwierzyńca. Mama z Feliksem bardzo się przywiązali do
chłopców i
chociaż przyznawali, że są bardzo trudni i wymagają wiele
troski i sił, a
ona troche podchorowuje, to jednak żal im było oddawać malców.
Pojechali jednak z nami. Oprócz wszystkiego innego wydawało
mi się, że są
za bardzo rozpieszczani przez Babcię i wyrosną z nich życiowe
mazgaje. A
przecież nic więcej nie mogłem dla nich zrobić, jak tylko
zahartować do
przyszłego samodzielnego życia. Tak więc od tej pory co tydzień
z Mazur
ciągnęła do Gdyni kawalkada z tobołkami: Kinga i dwóch, trzeba
przyznać
że dzielnych, chociaż bardzo nieposłusznych chłopców.
Lato dobiegało końca
kiedy wracaliśmy do Babich Dołów. Wczesnym
przedpołudniem w piękną pogodę, Trójmiasto malowane łagodniejącym
już
jesiennnym słońcem, przesuwało się pod nami jak barwna pocztówka
ze
"zgniłego zachodu". Zatoczyłem eskadrą szeroki krąg, aż pod
Oliwę. Na
pustawych już plażach leżało jeszcze troche kolorowych "szmatek".
- Ależ opalone, chłopaki, czeka nas praca - Inek znowu naruszył
dyscyplinę radiową, ale nie reagowałem. Czułem się świątecznie.
Pode mną
miasto, krany portowe pulsujące ruchem, pracą... Poczułem
zapach kawy i
ten dreszczyk, jaki wywołuje widok nieznanych, atrakcyjnych
kobiet.
Jeszcze tylko pół godziny i pan Zbyszek powita marszem lotników,
a
świeżutkie kelnerki dopytywać się będą, a gdzież to tyle
czasu...
Nad lotniskiem rozpuściłem szyk i pełem wewnętrznej radości
podchodziłem
do lądowania. Za mną pozostały lasy i jeziora. Pozostała
przepowiednia...
Czułem się bezpieczny i... szczęśliwy. Wdzydze już były tylko
wspomnieniem. Zakończonym filmem pozostałym na ekranie pamięci.
Filmem w
którym już nigdy nic się nie zmieni.
(Tak wtedy myślałem ale teraz wiem, że to co zaszło i wydawałoby
się
zostało zamrożone w czasie, też podlega zmianom, tak jak
i my. Bo nasz
czas to tylko czas teraźniejszy, w którym zawarte są w nim
wszystkie
zdarzenia zaszłe w naszym życiu, i który kończy się wraz
z naszą
śmiercią.)
Po tak długim pobycie w lasach i polach nie możemy się doczekać
kiedy do
miasta, do kawiarni. Kiedy w nos uderzy symfonia zapachów:
kawy,
papierosów, perfum, kobiecego potu... Pam Zbyszek zagra "Na
perskim
rynku", a panna Krysia zaszeleści nakrochmaloną halką, tanecznym
krokiem
przynosząc scherry. Lecz na próżno się niecierpliwimy, rozkaz
z Warszawy
zarządza gotowośc bojową i zakaz opuszczania garnizonu. Coś
tam
imperialiści znowu knują... W sferze marzeń więc pozostaje
nakrochmalona
halka panny Krysi i wszelkie inne kawiarniane przyjemności...
Ale jest inna rozrywka.
Przyjechał literat. Prawdziwy literat z
Warszawy. MON zleciło mu napisanie książki o lotnikach morskich.
Marynarka w kratę, broda, fajka, wiadomo pisarz, człowiek
z innego
świata. Dostał pokoik w dowództwie Lot.Mar. Zaprasza na szachy,
brydża,
częstuje kawą, koniaczkiem - bardzo oszczędnie, penetruje
środowisko.
Nudząca się kawalerka leci jak ćmy do świecy, szczególnie
gdy zwiedziała
się o koniaku. Dowództwo przychylnie przymyka oczy, pomimo
podwyższonej
gotowości, niech tak popijają. Alkohol rozwiązuje języki,
a więcej
nagadają to więcej napisze, grubsza będzie książka..
Były to dziwne rozmowy, prowadzone jakby w dwóch różnych
językach. On
okrągłe zdanka, poprzetykane słowami: że owszem, wydaje mu
się, jest
przeświadczony, domniemuje, sądzi, itp.itp., a nasza wiara
oszczędna w
słowach, posługuje się głównie kilkoma: ot ponimajesz, jakem
pizdnął,
przypierdolił, kurwa... itp. za to z wielką ekspresją i bogatą
gestykulacją. Można się uśmiać.
Trochę to mnie żenowało.
Po prostu wstydziłem się i zacząłem unikać
koniakowych przyjęć. Zaowocowało to w książce dużymi przekłamaniami,
bo
książkę pisarz Bohdan Drozdowski napisał. Zatytułował "Manewr
ucieczka w
słońce" i zadedykował lotnikom morskim. Dużo poprzekręcał,
nie była to
jednak jego wina, raczej moja, no i przyjęta niejasna konwencja.
Dokument, paradokument czy fikcja literacka. Do żadnej nie
pasowała.
Nazwiska prawdziwe (!!!), a "fabuła" częściowo rzeczywista,
częściowo
wymyślona. Nie podobała mi się, szczególnie jej przepoetyzowanie.
"Natchnienie" było ściągnięte od Saint-Exuperego z "Nocnego
Lotu",
zabrakło mu jednak doświadczenia lotniczego by je artystycznie
przetworzyć. Nie czuł duszy pilota. Uważałem, że skopał książkę.
Po
latach, kiedy znalazłem ją pośród bibliotecznych rupieci,
zmieniłem
jednak zdanie. Z wiekiem przestał interesować mnie jej wyraz
artystyczny,
za to zobaczyłem, trochę przekręcony, zapis swojej młodości.
Zapis
przeżytej wielkiej przygody. Wzruszyłem się i poczułem wdzięczność
do
autora, a w starczym oku zakręciła się łezka.
Po odwołaniu gotowości
bojowej, zgodnie z umową, spotkałem się ze
Staszkiem (Tokarskim), dowódcą flotylli kutrów torpedowych
ze
"zwycięskiej bitwy" z Gryfem.
Ja dowódca on dowódca. On nawet większy dowódca. Gdy wraca
z morza na
czele fotylli witają go na molo przywojskowe dziewczyny,
orkiestra grzmi
Warszawiankę i w ogóle. A mnie po wylądowaniu wita tylko
głos KL: "po
zakończeniu dobiegu zezwalam kołować na 180". Więc kiedy
proponuje nowo
otwarte kasyno Mar.Woj. przy ul.Waszyngtona zgadzam się bez
bez słowa. A
tam same cuda. W takim kasynie jakem w wojsku już dziesięć
lat, nie
byłem. Wewnątrz lustra, marmury, jak na filmie o zgniłym
zachodzie.
Jedyna różnica to goście. Tam siedzi burżuazja i jej zdegenerowane
kobiety, co to pruderyjnie zasłaniają cycki, a z tyłu odsłaniają
się do
rowka w tyłku.
A w naszym kasynie zdrowa moralnie oficerska kadra, dziewczyny
otulone po
szyję i żadna gołym tyłkiem nie odwraca uwagi od służby,
czy pracy dla
dobra narodu. Chociaż trzeba przyznać, że kelnerzy, dywany
i cały ten
trącący burżuazją blichtr świadczą, że jeszcze dużo tradycji
przedwojennej pozostało w Marynarce.
Usiedliśmy, kelner przyniósł
karafkę, a ja Staszkowi zaczynam
zazdrościć. Niestety nie mogłem zostać marynarzem. Brakowało
mi dwóch
zębów. A on to prawdziwy marynarz. Sława i chwała. Mieszkanie
przy 10
Lutego, i tylko żyć i nie umierać. Jednak przy końcu karafki
w miarę
opowiadania Staszka entuzjazm trochę mi słabnie. Staszek
opowiada: Cóż z
tego, że mieszka w Gdyni, w Sródmieściu,kiedy praktycznie
od wczesnej
wiosny do późnej jesieni na morzu. Nawet jeśli staną na redzie,
to nieraz
przez trzy tygodnie nie wolno opuścić okrętu. Baby chodzą
po nabrzeżu, z
knajp wodą niesie się nocna muzyczka, a i bryza wieczorna
nierzadko
zalatuje koniakiem, a oni przymusowo w stalowym śmierdzącym
pudle. Szlag
by to trafił... Dni, tygodnie płyną jak rzeka, a nic się
nie dzieje,
tylko jaja coraz dłuższe. Przy drugiej karafce, przestałem
zupełnie
zazdrościć. Zresztą przychodzi
moment, w którym alkohol przemienia
się w konkretne pragnienie, zawsze to same... Bez słowa obaj
wiemy czego
nam potrzeba, czego jesteśmy spragnieni. Bo niestety ani
syreny ani
ulotne różanopalce boginki nie zastąpią kobiet z krwi i kości.
Nie idzie
od nich fluid pożądliwych samic, jak od tych urzędniczek,
które teraz po
pracy licznie zapełniły kasyno. Więc jeszcze po jednym dla
kurażu i
Staszek sprowadza dwie maszynistki. Znajome ze Sztabu Mar.Woj.
Pewne i
zdrowe, dyskretnie szepcze mi do ucha, a ja patrzę i nie
mogę powstrzymać
się od śmiechu. Jedna wysoka, szczupła (ładniejsza?) blondynka
i druga
bez koloru, niska i krąglutka jak serdelek. Czysty Flip i
Flap. Ale wódka
pobudza wewnętrznego człowieczka, i coraz mniej interesuje
go kolor
włosów etc., a bardziej co mają pod spódniczkami.
Kilka toastów i dziewczyny
jaśnieją radością życia. Z chęcią
przyjmują propozycję spaceru. Ochoczo unoszą, gniecione od
tylu godzin na
krzesłach, pupcie i idziemy się przewietrzyć. Krótko to trwa,
bo
mieszkanie Staszka niedaleko.
Staszek bez ceremonii rozkłada tapczan, na dywan rzuca koc
i poduszkę i
pokój przygotowany do "odpoczynku". Pokój nieduży, na postawienie
nogi
nie ma już miejsca. Można tylko leżeć. Ale w tym momencie
niespodziewane
zamieszanie. Wysoka mówi, że się nie rozbierze. Napije się
czemu nie.
Położy, ale nie rozbierze. Nic z tych rzeczy. Nie po to przyszła.
- No, dobra dobra, uspokaja Staszek, najpierw wypijemy...
W kuchence więc na stojąco wypijamy jeszcze butelkę i gdy
nogi miekną do
"sypialni".
Staszek bez ceregieli chwyta w pół długonogą i na tapczan.
Dla mnie z
serdelkiem pozostawia tylko koc na dywanie. Jestem oburzony
ale wódka
odbiera wolę protestu. Tym bardziej, że serdelek już się
rozebrał i
pokornie czeka na kocu. Trudno, niech będzie, zrezygnowany
kładę się na
ten miękki, przy dotknięciu bardziej pączek niż serdelek.
Nawet grzecznie
obejmuje i oddech stara się wyrównać, ale jestem tak pijany,
że nic nie
pomaga. Zasypiam na tej puszystej kuleczce.
Budzą jakieś wrzaski
i szamotanie. To z tapczanu. Staszek zdobywa
długonogą. W końcu zmęczony rezygnuje.
- Czekaj, jeszcze pożałujesz, kwituje zakończenie szturmu.
Nie dała. A mnie coraz mniej to wszystko się podoba. Byłem
jednak w
sytuacji przymusowej. Autobusy jeszcze nie chodziły, a taksówki
takie
drogie. Jeszcze tylko z godzinkę, dwie.
Cisza. Staszek odpoczywa, a dziewczyny wystraszone milczą
jak trusie. W
końcu złazi z tapczanu.
- Leż sobie suko, niech cię pies pieprzy. Do mnie zaś: -
Właź na tapczan
i nie przeszkadzaj, a sam na serdelka.
Trzeźwiałem coraz bardziej i tym bardziej nie chciało mi
się pętać po
nocy. Jeszcze chyba tylko z godzinę do autobusu. Grzecznie
położyłem się
obok długonogiej. Leżymy nieruchomo, w milczeniu. Z dywanu
dochodzą
najpierw jakieś szepty, cmokanie, a potem coraz głośniejsze
stękanie
Staszka. Hep! hep! hep! Jakby drwal siekierą. Dołącza pojękiwanie
serdelka.
do 27
przystanku.