Wspomnienia o kapitanie Antonim Stojowskim
pilocie myśliwskim.
"...Twojej śmierci
Nikt nie zauważy,
Padalce z ziemi
Głowy nie podnoszą,
I tylko niebo,
Gdy przejrzy się błękitem
W ściętych źrenicach
Jak w odpustowych okrągłych
lusterkach,
Rozsypie białe róże cumulusów
i westchnie:
Żegnaj pilocie."
(Stary pilot)
Antoś siedział na pochylonym pniu i grał. Gitara dźwięczała, woda
się marszczyła, a Antoś grał. Od czasu do czasu "włączał" swój tenorkowy
dyszkant i potrząsając czarną czupryną nucił "O sole mio" albo "Wróć do
Sorento". Gruby sierżant "Wodnej Milicji" przekładał rybki na patelence
nad ogniskiem i wsłuchiwał się z lubością w muzykę i śpiew. Słońce - jak
trzeba w takich landszaftowych obrazach - zachodziło. Rzeka cicho szemrała,
a w okolicznych zaroślach błąkała się gorąca piosenka południa.
Nagle Antoś przestał grać. Momentalnie ochłodło. Wrzesień dawał
o sobie znać. Bosman na przystani cumujący łodzie znieruchomiał. Sierżant
zrozumiał jego nieme pytanie i popatrzył uważnie na Antosia. Ten tylko
pokazał na gitarę i rozłożył ręce.
- Nuty.
- Aha - sierżant wyciągnął z krzaków za ogniskiem pół litra
"czystej":
Antoś spojrzał i gitara zagrała marsz lotników. Marsz lotników?
Skąd? Zdziwił się. Nie myślał o nim. Gitara sama zagrała. Nie mógł
jednak jej już powstrzymać. Melodia działała jak haszysz. Upajała. Oczy
same się przymknęły i nagle znalazł się na zalanej bladym grudniowym słońcem
rozległej płaszczyźnie.
Lotnisko. Na skraju hangar. Przed nim samolot Jak-9, gotowy do lotu.
Zadarty bojowo nos z trójłopatowym śmigłem, smukła sylwetka, cienki w ogonie,
byłby zgrabnym samolocikiem, gdyby nie podwozie, które odbiera mu urok,
jak kawaleryjskie nogi pięknej kobiecie. Stoi na tych podgiętych pod siebie
goleniach, niby paralityk na kulach i trudno sobie wyobrazić, że
ta maszkara może unieść się w powietrze. Ale niech no tylko oderwie się
od ziemi, schowa koła to natychmiast w cudowny sposób z pokraki zamienia
się w sylwetkę śmigłego myśliwca, ozdobę nieba.
Z porozwieszanych przy hangarze głośników dobiega pieśń:
"...złączone dłonie, złączone dłonie...". Miła melodia - myśli stawiając
nogę na skrzydle. Śpiewają ku czci Zjednoczenia Partii. Już nie będzie
PPR, opluwanej przez zagraniczne gadzinówki, jako sowiecka, lecz
PZPR. Partia powstała w Polsce, o czym właśnie śpiewają. Pamiętny
dzień. Wszyscy robotnicy będą razem. Przecież każdy z nich ma taki sam
żołądek.
Pamiętny dzień. To jego pierwszy lot. Wsiada do kabiny. Tysiąc sześćset
koni nie hamowane tłumikami swobodnie ryczy pełnym gazem. Podstawki, hamulce
i samolot toczy się lekko kołysząc po pokrytej szronem wyrudziałej trawie.
Szybciej, coraz szybciej, potężne śmigło wwierca się w powietrze. Koła
jęczą odbijając się od zamarzniętych kretowisk. Wreszcie po kolejnym stuknięciu,
następnego już nie ma. Oderwał się od ziemi. Chowa podwozie i tłukąca o
zmarzlinę maszkara zmienia się w zwinny mocny samolot.
Ach, cóż może być rozkoszniejszego w życiu, niż być młodym podporucznikiem,
unoszącym się w myśliwskiej maszynie pośród błękitnego przestworu. Pierwszy
raz sam. Pełna swoboda. Cudownie. Z początku próbuje nieśmiało, obserwuje
pilnie przyrządy, potem coraz pewniej, na wyczucie kieruje samolotem. A
w końcu zapomina, że jest pilotem, człowiekiem. I wydaje mu się, że urosły
skrzydła i on sam jest mocnym, stalowym ptakiem. Skondensowanymi strugami
powietrza pisze na niebie pętle, beczkami wkręca się w świetlistą aureolę
okrywającą ziemię, a pierś wypełnia oddech kosmosu. Piękne jest życie...
Gdy ląduje głośnik kończy pieśń: "... i niechaj każdy
będzie brat ...". A potem słowa, ważniejsze od wszystkich na świecie,
słowa pasujące go na prawdziwego pilota.
- Wot mołodiec - stary frontowy wyjadacz ściska dłoń i dobrodusznie
klepie po plecach.
I początek służby.
Pułk stoi na zbiórce, wyciągnięty jak struny w gitarze. Szeregi
równają wzdłuż i wszerz. Orkiestra krótko ucięła marsz powitalny, gdy niewiele
starszy od Antosia kapitan, pierwszy polski dowódca, przyłożył
rękę do daszka i powiedział po polsku:
- Witam młodych pilotów!
- Czołem telutanie... - krzyknęli dwunastoma młodymi piersiami jak
mogli najgłośniej. A Antoś, chociaż najmniejszy, powitanie wykrzyczał
najgłośniej czym z miejsca zainteresował kapitana:
- Jak wam się u nas podoba Stojowski - kapitan przychylnie się uśmiechnął.
- Nu skażytie - przyboczny doradca, pułkownik, dodał łagodnie.
- Bardzo, bardzo - reszty słów z przejęcia zapomniał. Kapitan chwilkę
czekał, potem ze zrozumieniem pokiwał głową i wraz z doradcą stanął przed
frontem.
Szef sztabu odczytał rozkaz:
- Dzień dzisiejszy ogłaszam świętem... Rozkazuję, żołnierzom wydać
po sto gram wódki, a obywateli oficerów proszę do kasyna na obiad.
Antosiowi pierwszy kieliszek nie smakował, ale kiedy piegowaty blondyn,
jego dowódca klucza namówił na drugi, zrobiło mu się tak przyjemnie, że
gdy dowódca pułku kończył przemówienie słowami: "...musimy bronić naszej
Ojczyzny Ludowej, naszymi piersiami i skrzydłami naszych najlepszych na
świecie samolotów..." Antoś zerwał się jak nieprzytomny i wrzasnął:
- Niech żyje! Niech żyje!
Dowódca pułku znowu go zauważył:
- To ten mały Stojowski tak krzyczy. Zdaje się, że udał się
nam pilot. Niewielki wzrostem, ale życia w nim za cały klucz.
Dalej nic szczególnego nie zostaje w pamięci, wspomnienia się mieszają,
zlewają w jedno. Nudne, monotonne, garnizonowe życie... Zbiórki,
odprawy. Niekończące się zajęcia polityczne ciągle o tym samym, nędzy klasy
robotniczej w gnijącym kapitalizmie... Antoś nawet wyobrażał sobie
ten obrzydliwy zapach, podobny do smrodu psującego się sera.
Ale teraz czuje jakby inny. Ocknął się. To nie śmierdzą kapitaliści
lecz pachną rybki z patelni, troskliwie smażone przez sierżanta.
Widok przyjemny znajomy, a tamto? Tamto? Już tylko wspomnienia zamknięte
w półlitrówce.
Słońce zaszło i wszystko z wolna stawało się liliowe. Nadchodził
zmrok, forpoczta nocy. Bosman zacumował ostatnią łódź. Sierżant skończył
smażyć ryby. Wiatr szumi w nadbrzeżnych olchach. Jak wtedy... na polowym
lotnisku.
Było parno i duszno, a granatowa chmura groźnie połykała niebo.
Sięgała połowy nieboskłonu i wszyscy czekali na chłodzący deszcz. Bo gorąco
- nie gorąco, służbę trzeba pełnić. Samoloty pokryły się rosą, jakby się
pociły. Antoś z piegowatym dowódcą klucza, Tadkiem, trzymał parę dyżurną.
Położył się pod jabłonką, ale cienia niewiele, upał nie do wytrzymania.
W końcu ściągnął kombinezon pozostając w samych spodenkach.
- To nieregulaminowo - zauważył Tadek.
- I tak nie poderwą - Antoś wskazał na coraz czarniejszą chmurę
- a wytrzymać trudno.
- Dziwne, że nie możesz wytrzymać, gdybym to ja powiedział to można
by zrozumieć, blondyn i Słowianin w chłodzie raczej chowany ale ty, który
młodość spędziłeś we Włoszech? Sczerniałeś od ichniego słońca jak oni i
w upały wino piłeś, i narzekasz?
- Widzisz chłopie, Włochy to Włochy. Gorąco, ale i miałeś się czym
ochłodzić. Winko słońca nie przepuszcza, a tu tylko woda. Lejesz więcej
w środek, więcej na wierzch wychodzi - mówiąc to Antoś podkoszulką zgarniał
obfity pot z piersi - a ochłody żadnej.
Leżeli pod drzewami i czekali na chmurę, która powinna przynieść
wiatr i chłód. Ale przyniosła tylko wiatr, który zaszumiał w konarach
jabłoni, był jednak tak samo gorący jak powietrze wokół.
Nagle mechanik wybiegł z namiotu, od telefonu.
- Obywatelu poruczniku, gotowość numer jeden.
- E tam, zawracanie głowy - skrzywił się Antoś. Nie poderwą.
Przecież burza tuż, tuż. Wystartują i co dalej? Lądowanie u
św. Piotra?
Tadek zapiął kombinezon, ale Antoś nawet o tym nie pomyślał. Wsunął
się nagi, tylko w spodenkach, w chropowate wnętrze samolotu. Poczuł
pod siedzeniem wygrzany spadochron i włączył radio. Czarna chmura groziła
wściekłymi trzaskami wyładowań elektrycznych, tak że ledwie
siebie słyszeli. A samolot od samolotu 10 metrów. I Antoś
już zastanawiał się czy nie zamknąć kabiny przed zbliżającym się deszczem,
gdy chrypliwy głos z SD przedarł się przez burzowe trzaski rutynową komendą:
- 815 i 812 wam start.
A zaraz potem:
- Pospieszcie się. To ważne. 815. Jak zrozumiałeś? - chrypiący głos
drżał podnieceniem.
O psiakość. A to ci heca. Nie zdąży ubrać kombinezonu. Po gołych
plecach przeleciał dreszcz. Ale nie było chwili do stracenia, liczyła się
każda sekunda.
Tadek już krzyczał:
- Zapuszczamy. Od śmigła!
Mechanicy obu samolotów zgodnie odkrzyknęli:
- Jest od śmigła - i Antoś prawie jednocześnie z Tadkiem otworzył
kran ze sprężonym powietrzem. Silniki mlasnęły raz i dwa przemagając kompresję,
a kiedy z rur wydechowych wystrzeliły niebieskie dymki spalin, zawarczały
równym rytmem. Śmigła zakreśliły świetliste kręgi lotniczej aureoli i
samoloty rwały się w powietrze.
Tadek pierwszy ruszył na start. Antoś przesunał manetkę gazu,
silnik odpowiedział dwunastoma cylindami, zakręcił trójłopatowym
śmigłem, aż trawa położyła się wzdłuż kadłuba i pokołował za nim. Rzut
oka na temperaturę, wskazówka na 90 stopniach. Nagrzany od upału,
pomyślał i podniósł kciuk do góry.
- Gotów do startu.
Tadek kiwnął głową.
- Dawaj - krzyknął przez radio i puścił hamulec.
Ruszyli. Na kursie startu, nad horyzontem, jaśniał wolny od chmury
wąski skrawek nieba. Kierując się nań wolno nabierali wysokości.
Antoś po oderwaniu szybko schował podwozie i myśląc tylko żeby utrzymać
się w szyku, żeby się nie zgubić, nie odrywał wzroku od skrzydła Tadka.
Zgubić prowadzącego w czasie pokoju, to tak jak dyskwalifikacja w sporcie.
Utrata honoru pilota myśliwskiego i potem długie, upokarzające ćwiczenia.
A w czasie wojny, sąd polowy. Tak się tym przejął, że zapomniał o swojej
nagości. Nie patrzył nawet na przyrządy, tylko na skrzydło Tadka. Jedynie
nadsłuchiwał SD, lecz w radio same trzaski.
Tadek jednak coś usłyszał, bo obejrzał się porozumiewawczo na Antosia
i przeszedł na wznoszenie, w rzadką jeszcze koronkę chmur nasuwających
się na horyzont. Antoś za nim. Wrzepił pełny gaz, by nie odstać i wyskoczyli
nad chmurki. Znaleźli się w błękicie, który był tak przejrzysty, że wydawało
się, że skrzydła nie znajdą oparcia i zaraz obaj spadną. Antosia
ogarnęła cisza. Wielka cisza nieskończonej pustki firmamentu, która odbierała
poczucie lotu, istnienia. I w końcu zaczynał się gubić. Leci naprawdę,
czy mu się tylko śni? Zimno jednak przypomniało mu, że ma zęby które szczękają,
że ma skórę, która zmieniła się w gęsią, że wreszcie ma ciało, które zaczyna
drętwieć. Próbował rozgrzewać je masując ręką, ale niewiele to pomagało.
Chłód wysokości przenikał na wylot. Psiakość, jak ten świat przewrotnie
urządzony - myślał ze smutkiem. Czym bliżej słońca, tym zimniej. Przyjdzie
chyba zamarznąć.
Na szczęście odezwało się radio, ale Tadka.
- 812 słyszysz, masz łączność z SD? - dopytywał się.
- Nie, słyszę tylko ciebie. Ale gdy jeszcze trochę pobędę na tej
wysokości, to na pewno posłyszę szczekanie Cerbera - cały dygotał.
Tadek jeszcze przez chwilę wywoływał ziemię, ale gdy odpowiedzią
były nadal tylko trzaski, kiwnął lewym skrzydłem i położył się w skręt:
- Wracamy.
Wykonali zwrot o 180 stopni. Przed nimi piętrzył się
na kilka kilometrów zwał chmur. Front idzie, nie ma co się
pchać.
- Zawracamy - podał komendę Tadek.
Staneli na poprzedni kurs. Nad nimi blask słońca i przeźroczysty
błękit. Pod nimi biała rozległa równina chmur, zda się bez końca. Ziemi
nie widać. Tylko daleko na horyzoncie, na granicy widzialności, biel
chmur kończy się ciemną smużką.
- Tadek, nie dam rady - zawołał Antoś i pokazał ręką w dół. Czuł,
że cały drętwieje. Byli na wysokości 4.000 m. - Psiakrew, na ziemi +32
stopnie, a tu niecałe 10.
Tadek przypomniał sobie, że Antoś jest goły i zrobiło mu się żal.
- Zniżamy się.
Nie miał łączności z ziemią, jak zresztą przewidywał, burza stanowiła
elektroniczną zaporę nie do przebicia, i w tej sytuacji lot nad chmurami
nie miał sensu. Do tego z każdą minutą lotu tracił pewność
swego położenia. Zwiększył skok śmigła, zmniejszył obroty silnika
i przeszli na szybkość ekonomiczą. Każdy typ samolotu ma taką, na której
najdłużej utrzymuje się w powietrzu. Silnik zużywa nwtedy ajmniej paliwa
na jednostkę czasu.
Zniżają się więc i lecą do ciemnej smużki, granicy chmur.
Na szczęście górna granica się obniża, nie muszą wchodzić w białą watę,
a kiedy są już tylko na wysokości 1.000 m chmury się kończą i pokazuje
ziemia. Antosiowi cieplej.
- Bajkowa kolorowa kraina - zachwyca się Antoś. Chociaż gdybym taką
namalował, powiedzieli by, że dyletant wypocił kicz - sceptycznie
ostudza swój zachwyt.
A wokół cisza, spokój. Lecą obok siebie w nieruchomym powietrzu
jak dwie ryby w sadzawce, spokojnie, i nic nie wskazuje, że w sercu Tadka
niepokój coraz większy.
- Wiesz gdzie jesteśmy? - głos Tadka ledwo dostrzegalnie zadrżał.
- Czy to takie ważne? Popatrz jak pięknie wokół. Słońce, niebo,
kolory jak w Italii.- Antoś nie może się powstrzymać od podzielenia
swoim zachwytem.
- Przestań pieprzyć duperele. Lepiej rozejrzyj się, bo nie w Italii
ale w worku się znajdziesz. Tadek był wyraźnie zdenerwowany. Antosiowi
zrobiło się głupio. Przeholował z tymi dowcipami. Jak wrócą "sutki" go
nie miną ale rzeczywiście, gdzie są? Długo się jednak nie martwił. Widział
skrzydło swego dowódcy i ufny, że zaprowadzi obojętnie czy na wroga
czy lotnisko, zaleci tam gdzie potrzeba, dalej beztrosko przyglądał się
kolorowej ziemi.
Czas wszakże płynął. Tadkowi na piegi wyszły krople potu. Przez
chwilę jeszcze wzywał radiostację naziemną, po czym zaczął gorączkowo przewracać
mapę. Jak zwykle w takich sytuacjach, nic się nie zgadzało. Tu, gdzie tor
kolejowy i mostek, na mapie jest tor ale mostku nie ma, gdzie miasto tam
wioska, a może to miasto? Tadek spojrzał na lecącego obok Antosia,
ale widząc pogodę na jego twarzy i ufnie wpatrzony w niego wzrok, nie powtórzył
pytania. Znowu usłyszy "dowcipne bzdury". W takiej sytuacji żartować.
Może z zimna w mózgu mu się miesza? Ale on jest dowódcą i odpowiada
za nich obu. Dwóch ludzi i dwa samoloty. Musi podjąć decyzję. Zgodnie z
instrukcją odzyskiwania orientacji powinni na wysokości 4.000m stanąć w
prawy krąg, albo wziąć kurs na rzekę. A wskazówka paliwomierza coraz
bliżej zera. Coraz goręcej pod cienkim kombinezonem. Odkłada mapę i rozpaczliwie
patrzy ponad nosem samolotu. Kilkanaście kilometrów przed nimi majaczy
chmura dymu. Jakieś miasto. Zbliżają się. Miasto się rozrasta, to duże
miasto. Powinno być lotnisko. I nagle, nie chce wierzyć oczom, boi się
przywidzenia i zawodu, może to tylko refleks słoneczny na chmurze zanieczyszczeń,
ale nie, to naprawdę jaśnieje cienki, biały betonowy pasek. Najpiękniejszy
w tej chwili widok na świecie. Od razu wszystko wydaje się miłe i
przyjemne. Wilgoć schodzi z czoła, temperatura ciała wraca do normy. I
już prawie wesołym głosem, nie myśląc o tym, co ich czeka na nieznanym
lotnisku, woła do Antosia:
- Tylko chociaż pokaż klasę przy lądowaniu.
Antoś kiwa ze zrozumieniem głową, po czym poprawia się w fotelu.
Powolnym łukiem idzie za niknącą w dymach maszyną Tadka.
Jak tu usiąść, wkoło wszystko nieznajome. Żadnego ustalonego punktu
gdzie wytracić wysokość, gdzie ubrać gaz. Płynnie, bojąc się gwałtowniej
poruszyć sterami, wykonuje czwarty skręt, po czym na klapach, z ręką na
dźwigni gazu zniża się powoli. Kiedy jednak jest nad początkiem pasa nerwy
nie wytrzymują i z myślą, trudno niech się dzieje co chce, zamyka gaz.
Zamyka usta głęboko chowając język, i z duszą na ramieniu czeka na głuche
uderzenie podwozia, lecz ku swojemu zdumieniu nie ma żadnego uderzenia
o beton, a samolot delikatnie, prawie niezauważalnie, płynnie dotyka kołami
ziemi. Udało się. Wylądował pokazowo.
Pokołował za Tadkiem w rękaw i ustawił się obok niego. Od
hangaru nadbiegli zaciekawieni żołnierze. Antoś z trzaskiem otworzył owiewkę
kabiny i żołnierze zobaczyli najpierw potężny nos, a potem niepozorny nagi
tors. Ogólna wesołość. Goły pilot. Tego jeszcze na tym lotnisku nie widziano.
Ale atmosfera przestała być wesoła kiedy pojawił się gruby
pułkownik. Nie miał poczucia humoru i żadnego tłumaczenia nie przyjmował.
Takie naruszenie dyscypliny w głowie się nie mieści. Należy się sąd wojskowy...
Zaraz napisze meldunek o ukaranie. A tymczasem kazał wydąć z magazynu
kombinezon.
Powrót był mniej atrakcyjny. Nie zabłądzili, ale meldunek i asygnata
za kombinezon przyszły. Dostali solidarnie: Tadek jako dowódca za nie niedopilnowanie
dyscypliny i Antoś jako sprawca jej naruszenia: po cztery dni domowego
aresztu. Pierwszy areszt w wojsku... westchnął.
- Antoś, wypij, bo ryby stygną - gruby sierżant podał mu szczeniaczka.
- Ale się zamyślił - bosman zarechotał.
Antoś wypił. Zakąsił ociekającą tłuszczem płotką.
- Cóż tak się dziwisz, że człowiek myśli? Tym się różni od małpy
i od ciebie.
- Daj mu spokój, on jakiś nie w sosie, wziąłbyś lepiej drzewa i
podłożył na ogień, no, rusz się - sierżant lekko popchnął groźnie spoglądającego
już bosmana. - Udowodnij mu, że też myślisz.
Słońce chowało się za horyzont zaciemniając wodę w rzece.
- No, Antoś, w twoje ręce. Nie dąsaj się już. Zobacz, jakie babki
idą tam po drugim brzegu. Ech, taki miły wieczór - bosman rozgrzany
wódką zatarł ręce.
Antoś spojrzał. Rzeczywiście na oświetlonym jeszcze brzegu widniały
dwie sylwetki kobiet. Nawet można było rozróżnić kolor włosów. Brunetka
i blondynka.
Wolno, jak leniwa rzeka, popłynęła ze strun gitary serenada miłosna
Schuberta. Zapadał zmierz. Zaciekawiony nietoperz przemknął chybotliwym
lotem nad ogniskiem. Na czole Antosia przybyła dodatkowa zmarszczka.
Przed szesnastu laty czoło było gładkie, a czarne włosy Reni nikły
na tle mrocznej wody i nadbrzeżnych zarośli. Tylko jej biały karczek błyskał
odbiciami płomieni z ogniska. Siedziała lekko pochylona, wpatrzona w dogasający
ogień.
- Wiesz Antoś, życie z upływem czasu chyba też tak dogasa
jak to ognisko. Najpierw jest jasne, pełne radości, a później blednie i
w końcu staje się kupką szarego popiołu. Mówiła banały, ale czy zakochani
zważają na to? Najpospolitszy frazes nabiera w takich chwilach niewypowiedzianych
głębi. Antoś delikatnie ją przytulił i oświadczył z mocą dziwną w
tak małym człowieku:
- Nie, mylisz się, nasze życie będzie zawsze wielkim płomieniem,
płomieniem który gaśnie nagle, lecz nigdy nie zostawia szarego popiołu.
- Kochany - z ufnością przytuliła głowę do szorstkiego munduru.
Miękkością ramienia wyczuła metalową gwiazdkę. - Jakie to dziwne i ciekawe.
Stoimy jak w bramie do tajemniczej krainy, co nam przyniesie droga przez
nią?
- Nie martw się, damy sobie radę, zobaczysz. Chociaż jestem niewielki,
potrafię cię przed złem uchronić, zdobędziemy co będziesz chciała. Napoleon
też był mały - zażartował. Ale chodźmy bo zimno, mam w domu dla ciebie
prezent. Nie ślubny, raczej poślubny, a to więcej znaczy. Powinnaś pamiętać:
prezent od męża jest sto razy droższy niż od narzeczonego.
W pokoju ze ściany toczył groźnym wzrokiem znad sumiastych wąsów
huzar w błękitnej zbroi. Koń pod nim jak przyczajony do skoku. W ręku koncerz,
a w całej postaci wyzwanie - niech no tylko kto zechce napaść Ojczyznę.
- Jaki śliczny, gdzieś go dostał? - zachwycała się Renia. Nagle
uwagę jej przyciągnął mły, czarny napis w prawym dolnym rogu. "A. Stojowski".
- To ty? - zdumiała się. A nic mi nie mówiłeś. Ach, jak ja cię kocham.
To dla mnie najdroższy prezent na świecie. Będzie mnie teraz bronił, tu
na ziemi, gdy będziesz daleko, w przestworzach. Czekaj, muszę poprawić
lampę, żeby o każdej porze doby tak groźnie błyszczały mu oczy.
- Serenadę skończyłeś, a nic nie pijesz - sierżant pochylił się nad ogniem i nalał do szklaneczki. Dmuchnął w pusta butelkę. Powietrze z szyjki odezwało się szumem i zagwizdało jak z dyszy odrzutowca.
Mechanicy odskoczyli od skrzydeł, wyrywając podstawki spod kół. Antoś
zasunął owiewkę kabiny. Szum silnika przycichł. Powoli zwiększając
obroty pokołował na start. Trudno mu było uwierzyć, że ten beznosy stwór
może ruszyć, bardzo brakowało mu gderliwego warkotu śmigła, ale gdy przesunął
dźwignię gazu, odczuł wyraźną różnicę.
Gdy stary śmigłowy samolot sprawiał wrażenie ognistego rumaka, to
ten zachowywał się jak sam diabeł. Rwał po starcie w górę z szybkością
rakiety. Ledwo Antoś zdążył schować podwozie, a już na wysokościomierzu
miał 2000 metrów.
- Och, toś ty taki - pomyślał i przybrał mu obroty. Samolot niechętnie
przeszedł do lotu poziomego, ale żeby utrzymać się w linii horyzontu, ręka
mdlała od nacisku drążka. Pokręcił kółeczkiem trymera.
- No, teraz cię mam - pomyślał, gdy skrzydła opadły pokornie na
horyzont.
- Osiemnaście, gdzie lecisz, gdzie lecisz - darła się przez radio
"ziemia".
Antoś odsapnął uspokojony i rozejrzał się. Planowana trasa została
daleko w tyle, a przecież tak krótko jest w powietrzu. Szybkościomierz
wskazywał 700 km/godz.
- Szybki to ty jesteś - pomyślał. Położył go na skrzydło i zawinął
w wirażu. Samolot posłusznie wkroił się w horyzont i nie zmniejszając szybkości
obrócił o 180 stopni leżącą pod nim ziemię. Teraz należało się zniżyć.
Ubrał obroty do ciśnienia dwóch atmosfer i oddał drążek. Stracił co prawda
trochę wysokości, ale szybkość zaczęła niebezpiecznie rosnąć.
- Co robić? Obrotów więcej nie można zmniejszyć - silnik może zgasnąć.
- Do lądowania, natychmiast "osiemnaście" do lądowania - odezwała
się zaniepokojona "ziemia".
Zdecydowanym ruchem wypuścił podwozie i nagle poleciał w luźnych
pasach głową do przodu na deskę przyrządów.
- Narowisz się? - pomyślał, ale z zadowoleniem ujrzał jak szybkość
zaczęła gwałtownie spadać. Reszta później była już formalnością. Samolot
posłusznie, okiełznany klapami, bez najmniejszego podskoku dotknął kołami
betonu. Antoś wyskoczył rozpromieniony z kabiny i zanim dobiegł ktokolwiek
z gratulacjami samodzielnego wylotu na samolocie odrzutowym, poklepał smukły
srebrzysty kadłub i pocałował ciepłą jeszcze blachę pokrycia.
- Kochany jesteś.
Przez grono składających życzenia kolegów, przedarł się goniec z
SD i zameldował:
- Dzwonili ze szpitala, obywatel porucznik ma syna.
- Hurra! - krzyknęli otaczający go oficerowie - przybył ci od razu
pilot na nowy samolot.
- Chodźcie - zawołał Antoś - wypijemy za tego - wskazał na samolot,
który stał mały, cichy, niepozorny - i za syna.