IV   PAJĘCZYNA
 
 
 

               2.  DE PROFUNDIS

                    Wołałem k`Tobie  z głębokości Panie!
                    Wysłuchaj głos mój i żałosne łkanie
                    Niech będą uszy Twoje nakłonione
                    Na ten serdeczny głos modlitwy mojej.
                    Bo jeśli będziesz nieprawości one
                    Pilnie uważał , a któż się ostoi.

                                                    PS 129 1 - 3. Przekł. W. Pol
 
 
 

odc.1.

Podczas mojej nieobecności nasilające się bóle   odsunęły ją z życia w inną rzeczywistość: bólową.   Nadrabiała jak mogła miną, nawet się uśmiechała ale przychodziło to jej z   coraz większym wysiłkiem. Motocykl, jakiś wypadek, jakie to ma znaczenie   wobec jej walki z cierpieniem. Jedyno co mogłem zrobić to pocieszać, że   rozwiązanie blisko, a wraz z nim wszystko złe się skończy.    Po kilku dniach odwiozłem do szpitala wojskowego na Grunwaldzką.   Teraz już tylko pozostało mi czekać. Po dokładnych badaniach okazało się,   że będą bliźniaki i kto wie czy nie trzeba będzie robić cięcia   cesarskiego. Zaskoczenie, bliźniaki wymagają podwójnego wysiłku nie   mówiąc już o kosztach. Wszystko podwójnie, ale aby zdrowie.   Wandeczkę nagle przewieziono do kliniki cywilnej na Starym   Miście, gdzie właśnie ma odbyć się poród. Lekarz mówi, że być trzeba   będzie zastosować carskie cięcie bo są bliźniaczki, a w klinice jest   profesor z dużym w doświadczeniem w tego rodzaju operacjach. Carskie   cięcie. Co to takiego, czy to coś poważnego? Lekarz nic nie chce mówić.   Jedna pani oficerowa mówiła, że cesarskie cięcie to nic takiego.   W Ameryce jest to powszechny sposób rodzenia. Robi się wtedy, gdy kobieta   chce zachować wąską... Ona może mi pokazać na sobie - podziękowałem. Być   może miala dobre intencje ale zraziła wulgarnością.    Wandeczka więc w szpitalu, a ja latam. Kiedy malcy? Za tydzień,   dwa. Nikt nie chce powiedzieć dokładnie. Czekam nie tylko na powiększenie   rodziny, ale na zdrowie Wandeczki. Nareszcie skończą się kłopoty. Będzie   dużo zamieszania, ale gdy jest się zdrowym, młodym to nic nie jest   straszne.   I stało się. Lecę z Wrocławia, jestem już na wysokości Kościana, gdy   słyszę z SSD głos Lewka.
- 901 gratulacje. Zostałeś podwójnym ojcem. Oba chłopaki.   Przygotowany byłem, ale zakręciło mi się w głowie. Nie spodziewałem się   że ogarnie taka radość. Chciałem podskoczyć, ale pasy. Człowieku   spokojniej, nie jesteś w barze, lecz w kabinie samolotu lecącego na   wysokości 3000 m z szybkością 600km/godz. Najpierw wyląduj, a potem   odpuść sobie.   Wandeczkę zobaczyłem na drugi dzień, przez szybę. Wszystko pięknie   się udało i czuje się bardzo dobrze. 28.09.1955 urodziła dwóch zdrowych   chłopców: Zbyszka (waga 2.400 g) imię wybrala Wanda i Czarka (waga 1.600   g) imię wybrałem ja. Byłem wtedy pod wrażeniem Przedwiośnia.    Operacja przebiegła bez zakłóceń, chociaż w czasie jej trwania wzywano   jeszcze jednego profesora. - jak powiedziała mi asystentka z sali   operacyjnej. Żona jakiegoś pancerniaka z Poznania, była dla mnie bardzo   miła. Potem miałem zrozumieć źródło jej życzliwości. Nic więcej nie wie,   więc myślałem, że ten dodatkowy profesor to z powodu Czarka, który został   umieszczony w inkubatorze.   Wszystko dobrze, więc w rozpocząłem przygotowania na przyjęcie   rodzinki. Sprzedałem pozostałe szczątki słynnego NSU 200 i kupiłem wózek   dziecięcy,podwójny. Oczami wyobraźni widziałem już młodą mamę paradującą   z dwoma budrysami w szerokiej białej limuzynie. Ale jej powrót się   przedłużał. Wandeczka mówi, że czuje się dobrze i chce jak najszybciej do   domu a tu nie wypisują. Mówią, że nie mogą bo Czarek nie osiągnął jeszcze   wagi   2.200 g. Zaprzyjaźniona asystentka mówi, że widocznie tak jest. Cóż mogę   zrobić? Mogę tylko czekać, liczyć dni i cieszyć się, że już niedługo.     Pewnego dnia zostałem poproszony przez profesora, który asystował   przy porodzie do gabinetu. Zapytał jak się czuję. Nalał do szklanki   zimnej wody z karafki, a kiedy usiadłem spokojnym cichym jakby   zatroskanym głosem mówić:
- Proszę pana, jest pan mężczyzną i wobec tego trzeba sobie powiedzieć   prawdę. Pańska żona jest chora na raka i nie ma żadnej nadziei. Pozostało   najwyżej pół roku życia. Nie wolno się panu jednak załamywać, zostaje   bowiem panu dwoje dzieci do wychowania. Im powinien pan poświęcić swoje   życie.   I jeszcze bardzo ważne. Naprawdę chcemy pomóc, ale w tej chwili nie ma   takiej siły ludzkiej która by pańskiej żonie pomogła. Więc proszę nie   słuchać żadnych szarlatanów, którzy będą obiecywać uzdrowienie, bo tylko   wyciągną od pana pieniądze tak potrzebne do wychowania dzieci. Widziałem   jej wnętrze i w obecnym stanie nie ma takiej wiedzy i człowieka na   świecie, który by mógł ocalić przed przedwczesną śmiercią. Może pan już   zabrać ich do domu, ale proszę jej nic nie mówić, a kiedy żona nabierze   trochę sił, to wezmę do kliniki i zobaczę co można bedzie zrobić. Jednak   proszę sobie niczego nie obiecywać, wyrok choroby jest nieodwołalny,   bedzie to tylko próba ulżenia w cierpieniu.   Tym razem świat naprawdę jakby się na mnie zawalił. Ból w sercu i   niedobrze. Niedobrze aż skręca, aż w oczach ciemnieje. Walę się z   krzesła. Profesor podtrzymuje. Nawet nie mówi: pilot, oficer trzeba być   męskim - wdzięczny mu jestem za to. Podaje w milczeniu tylko szklankę   wody z jakimiś kroplami, zresztą już wcześniej, jak później się   zorientowałem przygotowaną.   Siedzę z zamkniętymi oczami, ból serca tepieje. Duszność uchodzi z dołka,   a ja wmawiam sobie, że to był tylko sen. Zły sen z którego gdy obudzę się   pozostanie tylko kilkusekundowe wspomnienie. Powstrzymuję otwarcie oczu i   "czaruję rzeczywistość" jak podczas okupacji gdy oglądalem mordowanie   niewinnych ludzi.   Niestety, nie był to sen. Przynajmniej w tym rozumieniu, że życie   nie jest snem. Było gorsze niż sen. Czekała mnie rola w sztuce w której   musiałem grać wesołka z sercem rozdzieranym rozpaczą, bólem którego nie   mogłem ujawnić. Z radością więc na twarzy ładujemy się do wojskowej   sanitarki z maluchami i jedziemy do domu. Naszego domu. Nareszcie.
- Tej chwili kiedy stąd wyjdę, nie mogłam się doczekać - cieszy się   Wanda.   Październikowy dzień, pełen łagodnego blasku, jesiennego słońca i   powietrza trochę co prawda dusznawego, ale zachęcającego do spaceru.   Wanda gdy zobaczyła wózek z miejsca chciała małych w limuzynę i na   spacer. Z   trudem powstrzymałem. Zresztą to była tylko pierwsza chwilka, bo zaraz   zmęczenie i praca: przewijanie, karmienie, kąpanie, od nowa   przewijanie... a wszystko podwójnie. Ani chwili spokoju. Kiedy jeden   zaśnie to drugi koncert zaczyna. Jednego się przewinie to drugi ma mokro.   Kłopot z   pieluszkami, kuchnia na węgiel i nie ma ciepłej wody, a suszyć można   tylko w pokoju. Dom nie ma strychu, w piwnicach zamiast suszarni schron   przeciwatomowy.   Na dworze już jesień. Deszczowo, mglisto. Ciężko.Wandeczka szybko   doszła do siebie po porodzie. Rana na brzuchu zagoiła się błyskawicznie,   ale wracają stare niedomagania. Nie wiem jak teraz pocieszać, niestety   znam prawdę i trudno wierzyć w wymyślane przyczyny i rychły powrót do   zdrowia. Do tego normalna służba. Całe dnie na lotnisku.   Ubłagaliśmy w końcu mamę Wandy, żeby przyjechała z Wrocławia chociaż na   czas operacji, którą musi Wanda jeszcze przejść. Potem damy sobie radę.   Mały zabieg, pomimo słów profesora na pewno asekuranckich, wierzę że ten   zabieg wyleczy Wandę. Na raka, wszyscy mówią jest tylko jeden sposób,   wyciąć. Nie chcę w te okropności wierzyć ale nie mogę się oderwac.   Śmiertelne momento zatruwa radość z życia. Nie potafię cieszyć się   uśmiechami chłopców, machaniem ich rączek, nóżek. Masę energii pochłania   utrzymywanie na twarzy wyrazu, optymistycznego upojenia rolą młodego   ojca, żeby nie zdradzić śmiertelnego przerażenia we wnętrzu.   Tymczasem oczekiwanie na operacje przedłuża się i mama Wandy chce   wracać do Wrocławia. Ma męża i obowiązki. Musi prać, szykować jedzenie   itp. (Ojciec Wandy, krzepki sześćdziesieciosiedmiolatek na emeryturze.)   Moja mama bardzo daleko, w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Utrzymuje sie z   pracy. Jej pobyt nie wchodzi w rachubę, musiałaby przestać pracować, a   pracują razem z Feliksem (ojczymem) w kiosku, z trudem wiążąc koniec z   końcem. Proponuje dzieci wziąść do siebie, ale Wanda się nie godzi.   To zaledwie kilka tygodni potrzebnych na leczenie, ale ja sam z nimi nie   mogę zostać. Moja służba praktycznie całodobowa, nieregularna, nie dawała   możliwości nawet jednym niemowlakiem się zaopiekować, a co dopiero dwoma,   ale Wanda jest uparta. Nie da mojej mamie dzieci. Woli oddać do domu   dziecka. I tak umieszczamy je w Państwowym Domu Dziecka w Poznaniu. Z   bólem serc pocieszamy się, że będzie im dobrze, że będą miały fachową   opiekę... oboje chyba nie wierzymy w to co mówimy. Może w tym jest moja   wina, ale obawiałem się że stres wywołany wysłaniem ich do mojej mamy   może   Wandzie zaszkodzić. Starałem się ją ratować za wszelką cenę, ale na   obojętność jej bliskich u których szukała pomocy, coż poradzić mogłem.   W związku z operacją nowa nadzieja. Tylko żeby się odbyła, a   zdrowie wróci i zaczniemy żyć jak ludzie, rodzinnie. Człowiek szuka   pocieszenia, bo jak żyć bez nadziei.   Cały czas pełnię służbę. Latam intensywnie. Dużo mnie to kosztuje wysiłku   woli ale chociaż przez ten czas kiedy jestem tam, w górze, samotnie w   kabinie odrzutowca nie muszę grać roli. Mogę się odprężyć nie bacząc, że   moja twarz wyrażać będzie bezdenną rozpacz. Mogę być sobą.   Jesień to okres sprzyjający lataniu w chmurach. Dlatego jest okazja   zdobyć drugą klasę pilota. Mnie potrzebny jest właściwie tylko nalot w   chmurach. Druga klasa to 10% dodatku do pensji, tak bardzo mi obecnie   potrzebnego i możliwość otrzymywania zapłaty za loty w chmurach. Do czasu   jej przyznania, chociażby wykonało się lot w najgorszych warunkach meteo   to nie zapłacą (120 zł za godzinę) bo latanie było nielegalne.   Więc latam, intensywnie z instruktorem i on nabija kasę, narazie. Loty   nie są długie, chociaż relatywnie do innych w lotnictwie myśliwskim,   dłuższe. Od 20 do 40 minut, jednak instruktorowi może uskładać się te   dwie, trzy godziny miesięcznie. Czasami nawet wiecej, i osiem, a to już   tworzy pokaźną sumkę ponad 900 zł. Prawie drugie tyle miesięcznej gaży.   Robię więc wszystko, żeby jak najszybciej wylatać nakazaną liczbę godzin   i zacząć latać samodzielnie. Szkolić i zarabiać.
Zapis z zeszytu P - 3 13.12.1955.  wtorek (oryginalny tekst)   Mój Boże dzisiaj jest najsmutniejszym dniem w moim życiu (oby tylko był   rzeczywiście najsmutniejeszym), odwiozłem Wandeczkę do szpitala na "Neo".   Wiem, że znikomy procent ludzi z tego wychodzi, ale mam nadzieję że   może Ona akurat będzie w tym znikomym procencie.   Mój najdroższy Kiciuś. Serce pęka z bólu, tak że nie jestem w stanie   myśli zebrać... Najgorsze to oczekiwanie. Operacja ma być dopiero w   piątek - czemu tak późno? Kochana tak ostatnio się męczyła...   Nie mogę pisać, jestem kompletnie rozbity. Czyżby z takim trudem budowane   szczęście już zaczynało się walić? Pojadę jutro do szpitala i powiem   niech ratują, niech będzie nawet kaleką, żeby tylko żyła. Będę   pielęgnował i kochał mocno, mocno aż do śmierci i potem. Sam kiedyś   śmiałem się z takich wyznań, nie wierząc że można tak kochać naprawdę,   ale dopiero   teraz widzę jak ją szalenie kocham. Gdyby co się stało chyba nie   przeżyłbym tego, wpakowałbym sobie kulę w łeb. Moja Najdroższa. Tak mi   smutno. Wypłakałem wszystkie łzy i oczy mam suche, ale żeby chociaż ona   wiedziała jak ją kocham.   Nie mogę pisać, bo jestem wyczerpany, zdenerwowany, u kresu sił, a   trzeba ich nabrać, żeby być silnym, żeby móc walczyć o życie, o życie   Wandeczki. Wandeczka musi żyć. Czekam do piątku, ale czyż może być   sytuacja okropniejesza w życiu człowieka niż teraz moja?   Ach żeby tak zajrzeć w historię życia, ot tak ze trzy tygodnie naprzód,   zobaczyć co mnie czeka: życie czy śmierć. Kochanie ty musisz żyć. Musisz   żyć.   (Tyle bezpośrednio z P - 3)
Operacja sie udała. Wandeczka dochodzi do siebie, czeka na   zagojenie rany. W międzyczasie rozmowa z profesorem: tak jak się   spodziewał nic nie mógł zrobić. Za późno żeby operować, wszedzie   przerzuty. Zrobił tylko otwór w brzuchu to powinno odtruć i zmniejszyć   bóle. Sztuczny odbyt i... czekanie na śmierć.   Szukanie zbiorniczka i pasa. Łapówki, przepłacania... Nie godzę się   jednak z jego diagnozą- wyrokiem. Niewierzący chcę uwierzyć, chcę cudu   uzdrowienia. Może wtedy uwierzę, że Jesteś... Dowiaduję się, że w   Siedlcach, w szpitalu powiatowym jest lekarz który "leczy" stosując   musting hydrochloride (?) gaz musztardowy. Czytałem o tej metodzie   leczenia raka w Problemach jeszcze w roku 1946 w Zamościu. Pamiętałem   nawet zdjęcie strzykawki wbitej w górną część dłoni, nigdy naturalnie nie   przyszło mi do głowy, że po dziesięciu latach będę w tym artykule szukał   ratunku. Doktór Hłasko godzi się przyjąć, ale musimy przyjechać na co   najmniej dwa dni, bo tyle czasu potrzeba by po lekarstwie dojść do   siebie. Naturalnie Wandę przyjmie do szpitala, a ja sobie muszę załatwić   jakiś nocleg.   Pożyczam pieniądze i kiedy Wanda już dostatecznie oswaja się z nową   sytuacją, nową konstrukcją organizmu, wsiadamy do pociągu. Bardzo   uciążliwa podróż. Śmierdzący, przegrzany, jak to w grudniu, wagon. Do   tego z wielkim trudem znalezione miejsce w przepełnionym przedziale, na   piątego i Wandeczka wymagająca, przynajmniej w miarę przeciętnie czystego   sanitariatu. Zapaskudzony kolejowy sracz stwarza dodatkową udrękę z   każdorazowego korzystania. A podróż trwa prawie dobę. Okropne. Prawie nic   nie jadla przed wyjazdem żeby zapachy... i teraz u kresu sił dojeżdżamy   do Siedlec. Na szczęście Hłasko jest słowny, (zresztą za 2500 zł), czeka   i od razu kładzie Wandę w szpitalu, a mnie przygarniają przypadkowo   poznani aptekarzowie. Starsi, samotni, pracują w "swojej "aptece, teraz   upaństwowionej. Są bardzo serdeczni i życzliwi. Pani domu częstuje   kapustą gotowaną na "maśle"(?). Smakuje wspaniale, nigdy więcej nie   spotkałem tak przyrządzonej. Wydaje mi się że są Żydami, oni znali   przepisy na takie pyszne potrawy. Bardo mile się z nimi rozstaję.   Po dwóch dniach, zgodnie z planem, wracamy do domu. Zima w całej   pełni, wszystko pozamarzane. Wandę do łóżka, wszystkie bety na nią, a sam   do pieców. O Świętach i Nowym Roku postanawiamy zapomnieć. Ostatecznie   świeta to rzecz umowna. Będziemy świętować gdy Wanda wyzdrowieje.   Po lekarstwie Hłaski zaskakująco szybko Wadna wraca do zdrowia.   Poznikały narośla, brodawki, ba nawet znamiona istniejące od urodzenia,   zaczęła nabierać ciała i stawać się silniejszą z dnia na dzień. Powiało   optymizmem. Zadziwimy profesora kiedy pokaże mu się za kilka miesięcy   zdrowa.   A jeszcze, z dniem
31.12.1955 otrzymalem drugą klasę pilota. Zaczynamy   więc rok 1956 z nową nadzieją.   Coraz lepsze samopoczucie. Pragnienie życia jest tak wielkie, że   nie mogę odmowić udziału w "Balu maskowym" w naszym klubie. W strojach   wypożyczonych z operetki Wanda jest damą z osiemnastego wieku, a ja   oficerem z czasów Księstwa Warszawskiego.  Wanda w długiej sukni blado fioletowej i szykownym kapeluszu wygląda   prześlicznie. Luźno spływająca suknia ukrywa zbiorniczek i chudość nóg.   Wspaniale lśnią włosy i błyszczą oczy. Na zdjęciu które zatrzymało tamtą   chwilę: Franek Piętka (przyjechał specjalnie z Wrocławia), Kazio   Wachnicki wraz z dziewczynami i my roześmiani. Na zdjęciu. Wanda się   bawi. Stara się zapomnieć o swojej chorobie. Tańczy ze mną, z innymi   pełna werwy i radości. Czasami tylko bolesny skurcz jak migniecie   błyskawicy przebiegnie po twarzy, świadcząc ile wysiłku woli kosztuje   taka postawa. Gdy to postrzegam alkoholem rozluźnione nerwy puszczają.   Nie mogę powstrzymać łez. Próbuję sobie wmówić, widząc tańczącą   Wandeczkę, że profesor się pomylił. Przypominam sobie ileż podobnych   sytuacji, które spotykałem w filmach, książkach, zakończyło się   szczęśliwie. Duszę jednak drąży bolesna niepewność.   Mój smutek zauważa Bill.
- Co tak siedzisz i mazgaisz się. Popatrz ile bab wokoło. Kielich w górę   i do natarcia.  Jego dziewczyna, specjalnie przywieziona na bal, chichocze głupkowato.   Denerwują oboje. Być może jest to rodzaj "męskiej" terapii. Nie możesz   niczego zmienić to nie myśl. Zapij, popieprz... Jakież to prostackie,   oboje budzą we mnie wstręt. Odsuwa ich Lewek, który dosiada się z żoną,   przystojną czarnuszką Czesławą.   Patrzy przez chwilę:  - Staraj sobie wyobrazić... urywa jednak i macha ręką. - E tam, napijmy   się.   Trącamy się we trójkę. W czarnych oczach Czesławy współczucie i   zrozumienie. Milczymy. Nie lubię takich babskich współczujących spojrzeń.   Boję się że sie rozkleję... Odwracam wzrok, patrzę na salę. Rozgrzany   alkoholem, podniecony tańcem tłum. Mężczyźni, kobiety, weseli, zdrowi.   Pośród nich czasami zamigocze blada twarzyczka Wandy. Młodziutkiej   dziewczyny, jedynej której śmierć zapowiedziała datę swego przyjścia.   Bawi się jak wszyscy. Może zapomniała, może ma nadzieję. Od   operacji, w czasie której dała życie dwóm chłopcom, a od której miała żyć   nie dłużej niż trzy miesiące, minął właśnie czwarty i nic nie wskazuje by   przepowiednia profesora miała sie spełnić.
Na szczęście.  W Domu Dziecka śpią teraz i czekają na wyzdrowienie matki dwaj   maleńcy chłopcy. Może wszystko będzie dobrze. Ale nie mogę pozbyć się z   pamięci strasznych słów profesora. One paraliżują swoim ponurym memento   morim wszystko, nawet marzenia. Trwam zwieszony w płynącej rzece czasu,   niezdolny do myślenia o przyszłości. Czekam, muszę czekać aż czas   doniesie do ROSTRZYGNIĘCIA z nadzieją, że nie będzie okrutne.  Jestem młodym pilotem u progu lotniczej drogi i okres ten jest   bardzo ważny dla dalszych moich losów zawodowych, ale nie mogę o niczym   innym myśleć. W moim mózgu nieustanna walka, niestety nie zwycięska.   Harpun cierpienia nie daje się wyrwać z serca. Tkwi głęboko i   obezwładnia.   Lewek kładzie rękę na moim barku. Spływa z niej dziwny spokój,   pogodzenie się ze swoim losem. Dostrzegam błachość rzeczy tego świata,   ukojenie. Pijemy. Głęboki dekolt sukni Czesławy odsłania smagłe, gładkie   ciało i zapala płomień zazdrości. Po zabawie Czesława zdejmie wszystko i   jej cielistozłota skóra promieniować będzie gorącem, namiętnościa. Jakby   czytała w moich myślach, uśmiecha się delikatnie, a w jej uśmiechu jest   wszystko. Zrozumienie, prośba o wybaczenie i niezmierna czułość.   Przestaję widzieć kobietę, a zaczynam czuć istotę. Bliską, współczującą   istote, która przecież nie jest winna, że ona właśnie jest zdrowa...   Siedzą ze mną nie tańczą. Ładuję się od nich spokojem i pogodną   zgodą na rzeczywistość. Kiedy odnoszę do domu Wandeczkę, jest lekka jak   piórko, mój głos brzmi spokojnie i tchnie wiarą:
- Zobaczysz że ten rok, rok 1956 bedzie dla nas szczęśliwy. Wszystko złe   już za nami...
- I ja też tak myślę - wyszeptała słabym głosem.   Po kuracji u Hłaski stopniowa poprawa. Przybywało ciała, cera   nabrała zdrowego wyglądu, bóle prawie zanikły i po wyglądzie nikt by nie   powiedział, że ta urocza dziewczyna wewnątrz nosi bezlitosną chorobę.   Następna kuracja u Hłaski możliwa dopiero po trzech miesiącach, ale ja   nie czekam biernie. Szukam lekarstwa które gwarantowałoby wyleczenie.   Wierzę że takie jest, tylko trzeba je znaleść. Szukałem ludzi, pisałem   listy do tych, o których były informacje, że wyleczyli się lub tylko   podleczyli...   Dr. Podbielski z Międzyrzecza przysłał kolorowe sole do picia.   Czech z Pardubic, gdy usłyszał że pacjentka chodzi obiecywał   stuprocentowe wyleczenie ale pod warunkiem, że będzie u niego w szpitalu.   Jednak gdy zatelefonowałem, po potwierdzeniu z dowództwa że Wandeczkę   przewiozą, że nie ma przeszkód byśmy przyjechali, to szybko się wycofał.   Przysłał potem swoje lekarstwo ze szczegółowym opisem. Była to   skomplikowana receptura, oparta na wytwarzaniu bakteriofagu. Wykonano je   na Akademii Medycznej w Poznaniu, ale w rezultacie żadnej po nim poprawy.   Jeszcze huba brzozowa. Chodziłem po lasach szukając, dopóki nie   dowiedziałem się, że sprzedają w Warszawie sproszkowaną na targu.   Pojechałem, kupiłem. W międzyczasie piła więc sole, hubę i bakteriofag   (jak nazwałem miksturę Czecha). Ale napróżno. Po trzech miesiącach, w   marcu, zauważyliśmy że choroba zaczyna powracać. Brodawki odrastać,   komórki rakowe również, pojawiły sie bóle. Nadzieja zaczęła opuszczać. A   już odwiedzaliśmy dzieci nawzajem sobie wmawiając, że niedługo, że za   kilka, kilkanaście dni zabierzemy je do domu. Oglądanie ich tam, w domu   dziecka to dodatkowe cierpienie. Niemowlęta w domu dziecka, co tu   mówić...

cicho sza
do 02depr