NIEBO JEST SZARE
 


 
 
 
 
 
 

NIEBO JEST SZARE
 
 
 

                                   VI  EPILOG
 

Dawno, dawno temu
Rozpoczął Pan Bajkę.

Na świecie panowała młodość
A my, skrzydlaci rycerze
Na stalowych myśliwcach
Ścinaliśmy głowy
Smokom siedmiogłowym
Pomiotom myśli plugawych
Staruchów.

Niezwyciężonym młodym
Nagrodą był nam
Błękit niezmierzony
i szelest falbanek
Wokół ud księżniczek.

I było pięknie
I było cudnie.

Lecz przyszła zdrada
I zakazaną otworzono klatkę
i Hydra Czasu
Wymknęła się chytrze
I Młodość zaczęła pożerać.
 

I pospadali i błękitnoskrzydli
Z lotu wysokiego,
Z trzaskiem eklerów
Zamknięto ich w worki.
Wrócili w proch
 Z którego powstali...

A piękne księżniczki
Dotknięte amnezją
Z ropuszym rechotem
Kałuże obsiadły.

Zostałem sam z Hydrą na plecach
i błąkam się
Wśród glist smrodliwych

Bądź mi miłościw Litościwy Panie
Przywróć dawną Bajkę
i przyjmij do żywych.
 
 
 
 

19. grudnia 1962roku był wyjątkowo śnieżny i mroźny. Jeszcze wieczorem,  kiedy przyjechałem z Gdyni nic nie wskazywało, że przyjdzie zima. Przyszła niespodziewanie  nad ranem. Najpierw nasypała śniegu , a potem skuła  wszystko  dwudziestostopniowym mrozem. Traktorzyści z Prewentorium mościli ogniska pod  silnikami,  a samochodów nikt nawet nie myślał ruszać. Mróz ściął olej w silnikach i ratunku szukali w traktorach.
Rano miałem zameldować się w Babimoście,  a tu wszystko w samochodzie zamarznięte. Nawet klamka. Podgrzewam świeczką. Traktorzyści w kufajkach zabijają ręce nad palonym   ogniem i dogadują:
- Świeczka to dobra dla dziewicy ale też i nie w taki mróz. Daj se pan  spokój. Rozgrzejemy ursusa to pociągniemy. Nie wierzą, żebym uruchomił.
Mróz rzeczywiście coraz siarczystszy,  w nosie zamarza. Nikt z nas nie wie, że to początek "zimy stulecia",  od stu lat   niespotykanej w tych okolicach. Ale mnie się śpieszy. Rozgrzałem zamek i  wlazłem do kabiny. Wszystko oszronione,   oblodzone,   naprężone. Każde   mocniejsze dotknięcie czyni spustoszenia w plastykowym wyposażeniu   wartburga. Odlatują klamki,   przełączniki. To jednak wóz nie na taką   pogodę, zrezygnowany wciskam kluczyk do stacyjki. Bez nadziei ale dla  uspokojenia sumienia przekręcam kluczyk. Coś powoli zaczęło rzęzić,  jakby starter miał chęć zakręcić. Przerwałem,   niech akumulator odpocznie i   próbuję znowu.
Nie do wiary,  zakręcił,   a silnik od razu w odpowiedzi strzelił   trzema cylindrami,   puścił z rury czarny dym,  zachrobotał i zaczął wchodzić na obroty. Wiwat dwusuw! Traktorzyści z rozdziawionymi gębami   otoczyli samochód.
- Panie,  co tam masz pod maską? Żeby w taki mróz? No tak,   dwusuw,  niemiecki dwusuw - solidna robota -  kiwali trochę smętnie głowami,  myśląc  o ciąganiu stojącej w garażu służbowej warszawy.
Ruszyłem z satysfakcją. Droga była fatalna, jeszcze dziewicza, nie przejechana. Tylko dzięki przedniemu napędowi i pulchności śniegu   przekopałem się przez zaspy do Babiegomostu.
Życie płata figle ale i ja jemu. Rok temu,  kiedy jadąc autobusem "zahaczyłem" o Babimost i przypomniałem sobie,  że jest tu nowe  lotnisko na które zostali przeniesieni koledzy z Krzesin,  zarzekałem się  w duchu,  że gdybym nie daj Boże,  dostał  rozkaz zamieszkania w tej   dziurze, wybrałbym więzienie. A potem,  ile trzeba było zabiegów by  właśnie do tego Babiegomostu się dostać. To wszystko przez baby,  jak zwykle w życiu,  tym razem przez prawowitą małżonkę, Kingę. W Gdyni i okolicach nie było dla niej pracy,  a nawet jak by była,  to trzeba by nająć kogoś do dzieci,  co nie było takie proste. Obaj kończyli   sześć lat i temperament dwóch młodych byczków wypłaszał kandydatki na  służące. Przepraszam, na pomoce domowe. Służące skończyły się wraz z  kapitalizmem. Jedna,  najodważniejsza,   która przetrzymała z zimną krwią w ciągu dnia: dwa pokojowe wyścigi,   jedną wywrotkę,   a potem beczenie,  wywabianie guza nożem itd. - zażądała takiego wynagrodzenia,  że jedno z  nas musiałoby zarabiać tylko na nią.
Dojeżdżam do koszarowej bramy. Mimo woli wywołuję niewielką sensację.  Samochód rzadko  spotykanego  kształtu,  z którego wysiada marynarz. Zima, mróz, zaspy, do morza z  czterysta kilometrów, a tu  samochód  i  kapitan marynarki. Może jaki fałszywy,  zastanawia się wartownik,  ale dowódca warty,  znajomy podoficer jeszcze z Krzesin,  rozpromienia się.
- To obywatel kapitan! -  podnoś szlaban.
Nie zatrzymuję się na grzecznościową pogaduszkę bo  spieszno mi do dowódcy. Chcę się wykazać. Taki śnieg, taki mróz, a  ja pomimo wszystko,  proszę jaki ze mnie służbista. Dopiero w nocy przyjechał do Zaboru  z Gdyni,  a już przed południem  melduje się w Babimoście.
Wchodzę uśmiechnięty do gabinetu, melduję się, a ten z głową podpartą ręką opartą na biurku, patrzy spode łba. A wzrok nieprzyjazny, ponury. Nie   poznaje czy co? A może ma astronomicznego kaca,  słyszałem że lubi.  W  lecie tak ze mną nie mną rozmawiał. Były uśmiechy,  żarty. Obietnica  mieszkania w sześciorodzinnych,  budowanych właśnie domkach,   i to zaraz, na wiosnę w 1963 r. I w ogóle atmosfera życzliwa, zapraszająca. Teraz też  spodziewałem się uznania dla mojego zwycięstwa nad zaspami,  a tu nic z tego. Siedzi z ponurą miną,  jakby ujrzał mordercę swojej rodzicielki. A   łeb ma duży,  czarny, kędzierzawy, bary szerokie, wydaje się prawie   olbrzymem,  jednak kiedy wstaje, wzrostu wiele nie przybywa,   okazuje się,  że tak wygląda tylko na siedząco: kadłub długi,  ale w nogach przycięty. Podaje rękę i z zamglonym, nieobecnym wzrokiem cedzi:
- A,   to kapitan. Jednak przyjechał.
Gotuje się we mnie, ale staram się opanować, nie chcę zaczynać od  awantury. Czeka mnie jeszcze kilka lat służby do emerytury.
- Na razie niech się kapitan się zgłosi do drugiej eskadry, pojutrze loty - ziewnął   szeroko  jakby mówił dobranoc.
I dalej ciężko siedzi. Głowa mu co chwila opada. Nieprzytomny jakiś czy co? Czyż nie widzi,  że dopiero przyjechałem, że nie mam mieszkania. Co się dzieje? Jestem zaskoczony, ale może tutaj taki zwyczaj. Niech będzie. Ostatecznie lubię latać.
- Aha - mruknął jakby sobie coś przypomniał i uniósł głowę wyżej nad   biurkiem. - Na razie kapitana zakwaterujemy w pokoiku służbowym na Izbie  Chorych.  Sierżant Wlazło kapitanowi pokaże -   kiwnął na pożegnanie   głową.
Przykro mi było,  nie takiego przyjęcia się spodziewałem.  Szczególnie po tej życzliwości,   ba można powiedzieć serdeczności,  okazywanej latem. Ale może wtedy tylko tak mi się wydawało? Już nieraz się przekonałem,   że czyjąś obojętność, a nawet wrogość, brałem za   przychylność. Potem cierpiałem. Ale pies go jechał. Jeszcze trzy lata.
Sierżant Wlazło zaprowadził na Izbę Chorych. Pokoik nawet niezły.  Osobne wejście,   centralne ogrzewanie,   umywalka.
- To tylko do wiosny - mówi sierżant. W maju kończą budowę ostatniej   partii domków,  bardzo ładne w nich mieszkania - dodaje otuchy.
Na lotnisku spotykam znajomych z Krzesin. Leszczyńskiego,   już nie   lata,   pełni służbę DKL,   Tadka Młodzianowskiego (Flachę) - technika klucza   z Krzesin teraz dowódcę PARM-u,   Hanuszkiewicza - dawnego technika mojego   samolotu w Krzesinach,   teraz dowódcę eskadry technicznej. Pilotów nie znam. Młodsi są. Kończyli szkołę kilka lat po mnie,  ale znają mnie ze słyszenia. Serce rośnie. Przyjmują życzliwie, z zaufaniem. Dowódca drugiej eskadry,  Paszkowski opowiada swoje perypetie z Lisem. To   stary pijak i hulaka. Służbową warszawą wozi dupy po gminnych dancingach.  (Pomyślałem, że mój domysł był słuszny.)  Napisał o tym do korpusu. I co dalej?  Przenoszą go,  znaczy Paszkowskiego, a  nie Lisa, do Mierzęcic na dowódcę klucza. Powiedzieli,  że nic nie robi tylko rozrabia.
Wysłuchałem ale powstrzymałem się od komentarza.  I chyba to było pierwszy raz w życiu,  że usta pozostały zamknięte.  Dobry znak, ucieszyłem się,  na drodze obiecanej sobie  przemiany. W życiu trzeba postępować rozważnie i pamiętać, że mowa tylko srebrem. przypominałem sobie bez przerwy. Słuchając opowieści o Lisie,   przypomniał mi się dowódca z Krzesin,   K. Sytuacja podobna,   tylko tamten był wyższy. Nogi miał dłuższe. Był   przystojniejszy. No ale i Krzesiny - Poznań to nie zafajdany Babimost i   damy były wybredniejsze.
22. 12. 1962 roku pierwszy raz na lotnisku. Przypomniałem sobie jak  przed chyba ośmiu laty, lecąc z Krzesin po trasie, przypadkowo zobaczyłem w szczerym polu wielką budowę. Po chwili zorientowałem się,   że dziesiątki   samochodów i rój ludzi buduje pas startowy. To właśnie ten pas wówczas  budowano. Teraz z niego startuję. Pierwszy raz z babiodolskiego lotniska.
Dzień ciężki,  szary. Grube altostratusy leżą nisko na 400 m  i wydaje   się, że zaraz przyduszą do końca wszystko. Szaro i smętnie jak bywa tylko   w grudniu. Śnieg nawet stracił blask i z powietrza trudno go odróżnić od  ziemi. Zrobiłem krąg zapoznawczy pod chmurami. Monotonna,   bezludna   równina robi przygnębiające wrażenie. Potem w górę. W brudną ciemną watę. Na sześciu tysiącach wyskoczyłem w błękit. Nareszcie trochę słonecznej radości. Ale zaraz trzeba znowu w smutną szarość. Wokół lotniska  krajobraz nieciekawy. Pustynia. Kilka babiodolskich budek na horyzoncie   nie poprawia perspektywy. Brakuje mi morza. Jego szerokiego oddechu egzotycznych krajów. Coś ściska serce. Gdynia? Chyba się znowu   niepotrzebnie wyrwałem. Ale teraz na żale za późno. Trzeba zacisnąć zęby   i nie być gówniarzem. Na dodatek na drugi dzień Świąt wyznaczono mi parę dyżurną. Tego się nie   spodziewałem. W mojej sytuacji wyraźna szykana. To po to tyle starań,  żeby być bliżej rodziny,   żeby święta razem.
- U nas wszyscy równi - moją prośbę ucina krótko Lis.
Znam takie gadki,  znam wojsko,  chodzi o to żeby ujaić. Dać w dupę. Ale   dlaczego? O co naprawdę chodzi? Jestem bezsilny. Mogę się jedynie kolejny raz wyzwać się od głupców. Ale wpadłem w szajs. Nie mam jednak odwrotu. Jestem dokładnie zaklinczowany. A jeszcze na odchodne,  widocznie żeby   "pocieszyć" powiedział,   że zwalnia się mieszkanie po Plichcie i niedługo  będę mógł się przeprowadzić.  Mieszkanie, dwa pokoiki w starym bloku,   w obskurnym  bunkrowcu bez gazu. Na moją uwagę,  że obiecywał w nowym budowanym domku,   tylko się ironicznie skrzywił. Dołożył mi na Święta zmartwienia,   bo i tak   świąteczny czas miałem zatruty parą dyżurną.  Już pierwszego dnia Świąt   po południu musiałem wyjechać z Zaboru. W aktualnej sytuacji  jego  demonstracyjnej niechęci czy wręcz nienawiści nie mogłem sobie pozwolić  na najmniejsze uchybienie.
Dyżurna para to służba bojowa w czasie pokoju. Reżim frontowy. Więzienie,   a nawet i kulkę można zarobić. Przespałem się więc w swojej   izdebce i rano na służbę. Razem ze mną dyżurował Stasio Szala. Z miejsca   się zaprzyjaźniliśmy i opowiedziałem mu o swoich kłopotach. Okazało się, że dla wszystkich motywy postępowania Lisa wobec mnie są  znane. Tylko ja nic nie wiem. Jak ten przysłowiowy mąż. W okresie między moją letnią rozmową z Lisem,  a obecnym przybyciem,   spodobała mu się żona  nowo przybyłego oficera z batalionu zaopatrzenia. Ale baba chociaż ładna to już weteranka,  zna wartość swego tyłka. Nie uległa urokowi dowódcy, lecz powiedziała, że jak da im mieszkanie w nowo budowanych domkach,   to   ściągnie majtki,  inaczej nie ma o czym gadać. Traf chciał,  że nie przydzielone było tylko jedno mieszkanie,  to które właśnie mi przyrzekł.  Staszek był członkiem w tzw. komisji mieszkaniowej i uczestniczył w tym  rozdziale. A działo się to w czasie,   kiedy wiadomo już było,   że do nich  przychodzę. Kiedy Lis kazał wypisać przydział dla tego oficera, ktoś   przypomniał,  że to mieszkanie miało być dla mnie. Obruszył się i warknął,  że nikt mu nie będzie dyktował co ma robić. I teraz wyjaśniło mi się to wredne przywitanie. Spodziewał się,   że będę mądrzejszy i więcej w tej  dziurze się nie pokażę.  A jak już przyjadę to znaczy,   że jestem taki   głupi,  że przyjmę ruderę po Płachcie. (Nb. Płachta w Pruszczu po roku   przestał latać na myśliwcach i przeniósł się na helikoptery. W następnym   roku zabił się na wiatraku. Co komu sądzone.  Przy tej wiadomości   wspomniałem "chłopaka z Kutna",   analogia wyraźna.)
Postanowiłem być nieugięty. O stosunku do mnie Lisa już się   rozniosło i plotek co niemiara. Staszek ma co opowiadać przez pół dnia. A to, że jest zły na mnie z powodu, że mam zostać dowódcą pułku. To znowu,  że zazdrosny o Grażynę z bufetu. Podobno mówiła,  że bardzo jej się   podobam. A podobno i Grodecka pytała się co to za marynarz. Jednym słowem   samiec poczuł zagrożenie dla haremu. Ale czego to ludzie z nudów nie   wymyślą. Szczególnie gdy zima i jak mówił Leszczyński,   grzyby niet,  ryby niet,   a pozostają tylko baby i wódka. Ale ja już zrozumiałem,  że wersją prawdziwą była ta z mieszkaniem. Moim przyjazdem poczuł się osaczony  i  jak zwierz w takiej sytuacji kąsa kogo popadnie. Winny nie winny. W obecnej sytuacji niewiele mi ta wiedza   pomagała bo byłem w sytuacji wymuszonej, ale wiedziałem,  że czeka mnie  ostateczna rozgrywka i nie wolno mi dać się sprowokować,   podpaść. W tym  całym smrodzie jaki mnie zaczął otaczać,  miałem coraz większy żal do   siebie,  że tak postąpiłem. Coś omamiło? Jak mogłem zaufać dowódcy.  Czyż   już zapomniałem o swoich doświadczeniach w Krzesinach,   a potem w   Pruszczu?   Na Wybrzeżu liczono się ze mną. Miałem stanowisko,  szacunek, a znalazłem się w roli ubogiego sługi,   poganianego parobka. Najbardziej żałosne,  że na własne życzenie.
Po dyżurze służbowym gazikiem odwiozłem Staszka do domu i sam  kazałem zawieść się do Babimojszczanki. Drugi dzień Świąt,  szósta wieczorem,  nie chciało mi się iść do kapciorki w krank- kamerze.
Gospoda  zapełniona. Wesoło. Poprawiny domowych biesiad. Pełno, ale nie znam nikogo.  Sami cywile. Potem się dowiedziałem,  że gospoda jest co prawda lokalem nie zakazanym (jedyna knajpa w miasteczku) ale bywanie w niej oficerów jest bardzo źle widziane przez dowództwo. Szczególnie przez aparat.  „Wiecie,   lepiej tam nie chodzić - tłumaczą   politrucy. Towarzystwo niedobre. Przeważnie autochtoni. Każdy z nich ma   jakąś rodzinę w NRF (to nie pomyłka tak się wtedy pisało) i niech tylko   który co posłyszy,   a przy kielichu mówi się różne rzeczy,   nieszczęście   gotowe. Bundeswehra,   NATO,   złamana kariera,   życie."   Więc pełno, gwarno. Bo święto nie święto,  pijaczkom wódka najlepiej smakuje w gospodzie. W knajpianej rodzinie.
Trochę zgubiony podchodzę do bufetu zza którego czarnooka bufetowa   uśmiecha się zalotnie. Buzia okrągła, różowa i dwa równe rządki białych  ząbków. Mundur marynarski robi swoje. Usiadłem przy ladzie. Po dwóch  wódkach odprężyłem się i przestałem myśleć o Lisie,   o odegraniu się,  itd. , a zacząłem o niej.

do c02