PILOT WOJSKOWY
odc1.
23.01.1953, czwartek.
Już kilka dni na urlopie. Jestem nadal w Z ...(Zwierzyńcu u Mamy).
Zima. Wszystko wygląda sennie jak dawniej. Te same stragany na rynku.
Furmanki przed gminą i woźnice z fioletowymi od mrozu i spirytusu nosami.
Park zasypany śniegiem, pusty, tylko ślady nóżek wronich i psów.
Tędy chadzałem kiedyś do pana Bojarskiego, guwernera dzieci hrabiów
Zamojskich, który przygotowywał mnie do gimnazjum. Dwie klasy gimnazjalne
w dwa miesiące. Chodziła też siostra cioteczna Leszka, Marysia O.
Wspaniałe duże czarne oczy i delikatna cera. Szeroka buzia, lekko
azjatycka, okolona koroną gęstych warkoczy. Kochałem się na zabój. Taką
pierwszą miłością, gdy najdrobniejsze wyróżnienie, ba przyzwolenie
,Osoby, na cokolwiek czyni człowieka szczęśliwym. Dowiedziałem się
teraz, że wyszła za mąż i mieszka w Lublinie... podobno nie
bardzo szczęśliwie. A ja już chyba nie zakocham się w nikim
innym.
27.1.1953, wtorek.
W sobotę pojechałem do Z. i spotkałem Lecha "Kajtka". Prawie nic
się nie zmienił. Służy w piechocie w kancelarii i akurat wpadł na
trzydniowy urlop z Warszawy. Dostał kaprala i dobrze mu się powodzi.
Poszliśmy odwiedzać starych znajomych. Porucznik wsparty kapralem.
Moja dawna gospodyni skończyła właśnie 25 lat i wcale tego wieku po
niej nie widać, a odwrotnie, jeszcze bardziej ponętna. Była sama i bardzo
się ucieszyła. Leszek domyślny, poszedł do Wacka, a myśmy unosili się jak
dawniej na falach pieśni miłosnej wyśpiewywanej w rozkoszy przez Marię.
Później do Wacka. Mieszkanie umeblowane w stare "antyki" z którymi
harmonizuje łysą głową. Jaśka zeszczuplała jeszcze bardziej. Oczy tylko
wyolbrzymiały. Patrząc na nią odnosi się wrażenie, że na cienkiej szyi
unoszą się właśnie tylko te ogromne, niesamowite oczy. Dwie dziewczynki
już chodzą i rozmawiają, jednak czuje się, że ledwo koniec z końcem.
Nawet popić nie może. Zdziadział. Później Kajtek zaciągnął
do Haliny (Lisówny). Dawna moja lubow. Przypomniały mi się
randki w nieogrzewanym kościele, po których przemrożone nogi
gospodyni leczyła naftą. Powitała bardzo miło. Kajtek swoim zwyczajem
miał pół literka w kieszeni, miły nastrój więc zamienił się
w serdeczny. Halinka Wyprzystojniała i w ogóle zaskakująco
miła. Tańczyliśmy przy adapterze, piliśmy, gadali. Zauważyłem,
że zainteresowała się mną bardzo serio. Później brnąc przez
zaspy śniegu ze zmarzniętymi uszami wróciliśmy do Kajtka. W
łóżkach, ogrzewając się winem, wspominaliśmy stare dzieje...
Dzień już szarzał, a my wciąż nie mogliśmy się nagadać. Drugi
wieczór też u Haliny. Było nas czworo. Partnerką Kajtka była
Hania. Pamiętałem ją jako przysadzistą myszkę z niższej klasy, teraz
zmieniła się w postawną blondynę, szeroką w biodrach, o małych oczkach
i nalanej twarzy. Wyrzucała z siebie wyrazy z szybkością strzelającego
"Szkasa" (lotniczy karabin maszynowy 1800/na minutę.) Po dość oficjalnym
podwieczorku z winem, tańcami i asystującą mamą Hali, mama
wyszła, Lech z Hanią też, zostaliśmy sami. Halina usadowiła
mnie na szerokim tapczanie, nastawiła radio, zgasiła światło i w
półmroku, tylko przy małej nocnej lampce, zaczęły się zwierzenia
przeplatane dość często pocałunkami. Tak się tym wszystkim rozczuliłem,
że zaproponowałem małżeństwo. Pierwszej w życiu dziewczynie.
Co z tego jeszcze wyjdzie nie wiem. Halina nic nie powiedziała
tylko gorąco uścisnęła. Miałem co prawda plany żenić się dopiero
co najmniej za pięć lat, kiedy trochę się dorobię, ale jak
widać życie toczy się swoim torem. Zresztą błyskawicznie najpierw
owego wieczoru przemyślałem wszystko. Halina jest dość ładna,
zgrabna i inteligentna, znam ją już od dawna i ma tak zwane
zasady. Trochę na przeszkodzie jej pochodzenie drobnomieszczańskie
- ojciec ma sklep na Nowym Rynku, ale nawet Kajtek, zagorzały
kawaler mówi żebym się żenił. Bardzo jestem ciekaw co z tego
wyjdzie. Ostatnie dni urlopu u Mamy. Czytam stare "Problemy",
słucham radia i naturalnie odsypiam zamojskie wojaże. Na dworze
pogoda zmienna. Raz sześć stopni ciepła, pocę się okropnie,
by za kilka godzin dwanaście stopni mrozu. Można zwariować.
Trzeba będzie skończyć zeszyt P-2, i zacząć nowe życie w P-3.
(Rysunek chudego, w zielonym wojskowym płaszczu i w czapce z okutym
blachą daszkiem, ze sztywnym rondem: oficera.)
30.01.1953, piątek.
Wczorajszy wieczór spędziłem u Hali i nie wiem czy mam się cieszyć
czy płakać, ale postanowiliśmy się pobrać na jesieni. Tak to Zbyszek
będzie żonaty. Właściwie samotne życie mi się znudziło i myślę, że z nią
będzie mi się normalnie żyło. Chociaż spotkany Wacek P. gdy się
dowiedział, życząc mi wszystkiego dobrego na odchodnym rzucił, że kiedy
się chce napić mleka nie musi kupować się krowy. Ale jemu żal, bo
rodzinie nie może wygodzić i Jaśce też. Ludzie gadają. Zobaczymy.
Urlop zaczyna mi się dłużyć, ale na szczęście już tylko kilka dni.
A potem w góry, w góry miły bracie, czy raczej w górę w górę... Wszystko
się toczy jak w filmie czy sensacyjnej powieści. Trochę się jednak
tego małżeństwa boję, ale tłumaczę sobie, że takiej drugiej
dziewczyny nie spotkam więcej w życiu. Zresztą pod każdym względem
mi odpowiada, i nawet jest - jak mówi - dziewicą, a w końcu tak
czy inaczej ożenić się trzeba. Zresztą grunt, żeby w życiu stale coś się
działo, najgorzej popaść w marazm.
2.02.1953, poniedziałek.
Zmieniłem zamiar spędzenia urlopu. Do W. (Wrocławia) wyjadę trochę
później, a czas ten spędzę z Halinką. Przypomniała mi, że jest karnawał
i poszliśmy na bal do Ratusza. Na nim ostatecznie uzgodniliśmy,
że się pobieramy. Widziałem że jej rodzice, drobni sklepikarze,
nie byli zachwyceni naszą decyzją ale powiedziała, że jest
jedynaczką i zrobią co ona zechce. Ale, pomyślałem, ze mną może być
gorzej. Wiązanie się z obcym klasowo środowiskiem
może być powodem nie tylko wyrzucenia z wojska ale i szczególnego
zainteresowania się Informacji. Po co jednak z góry się martwić.
Być zakochanym to taki wspaniały stan. Na balu dużo znajomych
ze szkoły, wszyscy jednak jacyś obcy, jakby oddzieleni niewidoczną
ścianą. Ich problemy, życie, jakże odmienne od mojego. Inny świat.
Jedynie Halina swoją urodą i elegancją była dla mnie radością
i sensem tej zabawy. Występowanie jako narzeczony takiej uroczej
dziewczyny, budzącej powszechną zazdrość, nie powiem żeby mi
nie schlebiało. Jednak refleksja jaka naszła mnie kilka dni temu,
zasiała w sercu drobniutkie, ale trudne do usunięcia ziarenko
niepokoju. Psujące jak łyżka dziegciu smak małżeńskiego miodu.
Po balu nocowałem u Haliny na jej panieńskim tapczanie. Przyszła w
nocy. Gładziłem po pachnącym brzuszku i robiliśmy takie różne
przytulania. Prosiła żebym się nie zapomniał, bo chce by ostateczną
granicę przekroczyć po ślubie. Trudno, męczyłem się i pocieszałem
tylko marzeniem o tym, jak będę uczył ją miłości. Chociaż był
moment, że ostro zatęskniłem za Marią, rozkoszą i spokojem
jakim zawsze mnie obdarzała. I kto wie jak bym postąpił, gdybym
nie wiedział, że mąż zdrowy i w domu. Męczyło i smuciło takie niby
przytulanie. Uważałem, że narzeczeni to tak jak małżeństwo.
Nie wiem skąd przypomniała mi się Jasia i jej "na centymetr".
Trochę kiepsko, że jest taka religijna i widzę, że jak co, to będę musiał
nad jej światopoglądem dobrze popracować. Ale to później. Na razie
niedziela jak w bajce. Ona i ja razem, radio, pokój. Jak się
ożenię to myślę, że będę chociaż częściowo szczęśliwy. Człowiek się
jednak zmienia, przecież ja z nią już kiedyś chodziłem, i potem
rozstaliśmy się, nie odpowiadało mi takie certolenie się jak
mniszka. Teraz jednak jest inaczej, kocham ją, a jeszcze bardziej
za to, że jest dziewicą. Zdawało by się w postępowym
świecie, że to bez znaczenia, a jednak świadomość że jest się
pierwszym i jedynym, pozbawia na przyszłość szczególnie w okresach
słabości, zazdrości o tego pierwszego... Wiecznych domysłów
jak też jej z nim było. Zresztą napisał Van de Welde w Małżeństwie
Doskonałym jak przyjemnie jest uczyć miłości młodą, uroczą
dziewicę. Ale to wszystko przyszłość, na razie zaczyna ogarniać mnie
nuda. Coraz bardziej mam dość tego byle jakiego małomiasteczkowego
życia. Nie umiałbym już tak żyć jak Wacek, Halina czy inni
moi znajomi. Tęsknię za lataniem. Och, jak bardzo chciałbym
siąść w kabinę i wzlecieć w ten piękny, nad nami czysty świat.
Poczuć się znowu ptakiem. Na szczęście niedługo koniec urlopu.
Na dworze jak zwykle chlapa, raz śnieg, raz deszcz, to znowu mróz.
Pogoda taka jaka na urlopie nie powinna być.
8.02.1953, niedziela.
Poznań - Krzesiny. Nareszcie wylądowałem na dłużej, bo podobno na
kilka miesięcy. Przedtem odbyłem kilka dalekich podróży. Najpierw
ze Zwierzyńca do Warszawy. Bardzo blisko Pruszkowa, nie miałem jednak
serca zawracać głowy Helence. Odświeżać minione uczucia, bez
wiary w przyszłość, by tylko poczuć przez noc, dwie, jej ogniste
ciało. Zdarzyło się, że poprzedniego pobytu u niej, niechcąco zobaczyłem
w dowodzie rok 1922. Niby to nieważne, ale i w największej
miłości, gdy ma się dwadzieścia cztery lata, taka data zapisana
w podświadomości, niczym stale spadająca kropla na kamień,
potrafi wydrążyć dziurę zwątpienia. Potem Warszawa - Wrocław, do
macierzystej jednostki. Okazało się, że cała jednostka na urlopie,
bo przeprowadzany jest remont pasa startowego, a ja powinienem
zgłosić się do PLM w Krzesinach, gdzie będzie przeszkolenie
naszej promocji na samoloty odrzutowe. No i jestem Krzesinach. Zakwaterowany
zostałem razem z dwudziestoma kolegami na SD, w pomieszczeniu
przeznaczonym do układania spadochronów. Są wszyscy z promocji
którzy otrzymali przydział do Poznania lub Wrocławia. Tylko
Szewczyk, Krysa, Galimski, Garlicki i Żwirek pojechali nad
morze do Słupska. Zostaliśmy przydzieleni po równo do dwóch pułków:
dziesięciu do wrocławskiego (wraz ze mną starzy kumple: Sobiech,
Duk, Błaszczyński) i dziesięciu do poznańskiego. Ale na czas
przeszkolenia tworzymy jedną grupę. Śpimy na piętrowych łóżkach
i chwilami wydaje się, że nic się nie zmieniło. Jak dawniej
w Dęblinie. Jedynie bałagan dużo większy, bo nie ma komu sprzątać.
Oficer to nie podchorąży, nie wypada. I jeszcze jedna różnica,
wolność. Można wychodzić bez przepustki - chociaż z opowiadaniem
się u służbowego. Ale to nie przeszkadza w odbijaniu sobie
ciężkich podchorążackich czasów. W nocy sala pustoszeje, bo
"oficer w noc się bawi"... Wczoraj pierwszy raz skorzystałem
z "wolności", zwiedzałem Poznań. Po Zamościach, Lublinie, nie
licząc warszawskich i wrocławskich ruin, pierwszy raz w życiu
zobaczyłem prawdziwe duże miasto. Jestem zachwycony, tylko
nie mam pieniędzy. W wolnym więc czasie tęsknię za Halinką. Trochę
z przyzwyczajenia. Bo przez lata zawsze za kimś tęskniłem.
Taki widać mój los, że w zanadrzu pod sercem zawsze była jakaś
Dulcynea, myśl o której osładzała wieczorną samotność na gwarnej
sali. Los, a może natura?
10.02.1953, wtorek.
W piątek 4.10.1951, a więc prawie dwa lata temu zapisałem w swoim
zeszycie P-1- "Halina pierwsza miłość, rozeszliśmy się". Ileż było tych
pierwszych miłości? Mam jak widać kochliwą naturę. Nie śniło mi się
wówczas gdy byłem podchorążym, że gdy zostanę oficerem zakocha się we
mnie powtórnie. No i proszę, obecnie Halinka jest moją pierwszą
"oficjalną" narzeczoną i jeśli nie stanie się nic nadzwyczajnego
pobierzemy się. Czas leci, życie się zmienia. Wtedy były Utetki,
teraz odrzutowce. Kiedyś, tamte słowa pisałem jako biedny podchorąży,
teraz w mundurze oficerskim z dwoma gwiazdkami, chociaż w dalszym
ciągu niebogaty. Dowódcą naszej grupy jest kpt. pil. Stanisław
Lipski - pomocnik dowódcy pułku d/s pilotażu, a jego zastępcą
por. pil. Antoni Stojowski nawigator pułku, obaj z wrocławskiego
pułku. Są już przeszkoleni na Jak 23 i mają uprawnienia instruktorskie,
teraz będą szkolić nas. Od podstaw, bo dwa lata w szkole uczyliśmy
się i lataliśmy na samolotach śmigłowych, które są już historią
i idą na złom. Lipski i Stojowski to przeciwstawne sobie postacie
zarówno z wyglądu jak i charakteru. Lipski powolny, wysoki,
tłustawy blondyn o niebieskich oczach i Stojowski, czarny,
niewielki ale bardzo ruchliwy brunecik z wyróżniającym się
na odległość krogulczym ogromnym, a la Bergerac nosem. Bardzo
śmiesznie razem chodzą. Zawsze jeden za drugim, gęsiego. Pierwszy
idzie Lipski, potężne chłopisko, a za nim drobniutki Stojowski.
Są bardzo fajni, a szczególnie dowcipnym prześmiewcą jest Stojowski,
ale może to tylko z początku ? Rozsypani po różnych polowych
lotniskach teraz zebraliśmy się znowu razem, my myśliwcy z
IV kompanii szkolnej. Stara wiara. Między innymi Błaszczyński
potężny jak goryl, sprytny Kajetańczyk który łypie ciągle co
by tu wyszperać. I tłusty, z opuszczoną dolną wargą na księżycowym
obliczu "proboszcz" Majkut. Jedyny w swoim rodzaju, taki chłopek
roztropek, zachowaniem wzbudzający wesołość. I to nie przez złośliwość,
ale przez upór i zadufanie w sobie. Kiedy zabrakło wody w kranach
do golenia, wyszukał "porcelanowy durszlak" z resztką wilgoci
i nie widział w tym niczego osobliwego, że macza pędzel w sikach.
Ktoś mu powiedział, że to siki i nie higienicznie odpalił z
miejsca: "Czyścioszki się znalazły, a sami w obsranych gaciach
chodzą". I nie przekonał go Pichur, że gówno do dupy bardziej pasuje niż
szczyny do gęby. Wiedział swoje. A w kasynie też nie zwracał uwagi na
chichoty kelnerek gdy z zapałem kroił nożem mielone lub ryby. W końcu
wszyscy się przyzwyczaili, a nawet niektórzy uważają, że tak trzeba. Bo
już dość wymyślnych burżuazyjnych manier. Nóż widelec, cóż za różnica,
byle było co na talerzu. No i znowu jak dawniej gruby Zdzich
(Piechur) siedzi na łóżku z Grześkiem, Sobiechem, Chudzikiem
i Zalejskim i opowiadają sobie o dziewczynach - a do kompletu
brakuje tylko Tadzia Kality. Tematy też ciągle te same: samoloty
i baby. A że o nowych samolotach prawie nic nie wiemy, pozostają
więc baby. A propo's Zalejskiego, (mój rocznik urodzenia) latał
w innej grupie i mało go znam ale, bardzo mi się podoba. Średniego
wzrostu, szatyn o wysokim czole i małych wąskich oczach z wysuniętym
podbródkiem. Jest bardzo inteligentnym i subtelnym chłopakiem.
Można z nim porozmawiać o literaturze, sztuce. Zaczęliśmy teorię.
Uczymy się zupełnie innych przedmiotów niż te które wkuwaliśmy
do egzaminu państwowego. Samolot Jak 9, śmigłowy myśliwiec
z którego tak nas piłowano poszedł już na złom. Teraz nadchodzi
era odrzutowców. Nie aerodynamika lecz termodynamika. Dużo fizyki: akcja,
reakcja, prawa Newtona, radionawigacja, siła ciągu w kilogramach itd.
Szybkość dźwięku, fala uderzeniowa, fala krytyczna. Z tymi
pojęciami spotykamy się pierwszy raz w życiu i mamy duże trudności.
Książek żadnych nie ma, a wykładają oficerowie radzieccy nie
znający polskiego tak jak i my rosyjskiego. Do tego to technicy praktycy
raczej bez wyobraźni, więc trudności z abstrakcyjnymi pojęciami. Przy
butelce to nie przeszkadza, ale aerodynamkę czy fizykę trudno zrozumieć.
Jeden przez sześć godzin tłumaczył, co znaczy "skacznyje upłynnienie" czy
coś w tym rodzaju. Kadra pułku, a są niej oficerowie dobrze znający
rosyjski, też nie może zrozumieć o co mu chodzi. I nie wiemy co to
takiego. Być może wystarczyłby podręcznik fizyki ale nikt go nie miał...
Jedzenie pierwszorzędne: nareszcie dorwaliśmy się do normy lot.
Szkoda tylko że Grasela i Gumkowski nie mogą być z nami. Zostali biedacy
w Tomaszowie Maz. w czarnej rzeczywistości szkolnej eskadry. A nam życie
płynie normalnie, to znaczy nie mamy znowu czasu wolnego. Codziennie
osiem godzin wykładów, potem nauka własna, siedzenie na SD i rozmyślanie
o... Ale niedługo rozpoczną się loty, to od razu życie się zmieni,
nabierze barwy i sensu. Na razie trzeba się cieszyć z drobnych
przyjemności, których poprzednio nie znaliśmy: nie stoi nad głową
"kapral", nie ma porannej gimnastyki, jest dobre jedzenie w przytulnym
kasynie i nie trzeba sprzątać, palić w piecu itd. No i swoboda, chociaż
raczej teoretyczna. Chodzą mi po głowie różne niespokojne myśli.
Chciałbym coś stworzyć, czas tak ucieka, ale do małych rzeczy nie mam
serca, a zabierać się za coś wiekopomnego, to nie ma warunków. Więc chyba
wygaszę swoje literackie zapały i skupię się na oszczędzaniu. Po
czterech, pięciu miesiącach może kupię jakąś SHL-kę, a potem może się
ożenię. Bardzo jestem ciekawy co odpisze Halina na mój ostatni list. Od
odpowiedzi będzie zależeć moja dalsza miłość. Będę kochać albo przestanę.
Na dworze taki siarczysty mróz, że pomimo grubych butów z cholewami
nogi marzną. Dobrze, że w naszej sali ciepło, nie masz to jak centralne
ogrzewanie. Grzesiek Duk z urlopu z Siedlec przyjechał zakochany po uszy
w swojej Hani. Kupił specjalną podstawkę i postawił na półce w szafie
fotografię Hani (tej do której pisałem mu listy). Mamy wspólną szafę i
co jakiś czas przychodzi mi chęć wystawić zdjęcie Haliny, pokazać
że mam jeszcze ładniejszą, ale jakoś zawsze pieniędzy na podstawkę
brakuje. Aktualny temat: mendy. Takie trudno zauważalne gołym
okiem wszy łonowe. Zdzisiek Pichur uważa się za eksperta, bo
miał je już trzy razy i z całą powagą swojej tuszy twierdzi,
że najlepsza na nie szara maść. Jaja posmarujesz i mendy się
poduszą. Jaros co prawda mniejszy ekspert, tylko dwa razy podłapał
twierdzi, że nie ma lepszego środka od DDT, amerykańskiego.
Od słowa do słowa zaczęli się kłócić i być może pobiliby się
gdyby nie Tadzio Chudzik. Z olimpijskim spokojem, tak nie pasującym
do niego powiedział, że obaj nie mają racji. Bo najlepiej podciąć jaja
i mendy krew zaleje.
12.02.1953, czwartek.
Poszliśmy obejrzeć nasze samoloty, Jak- 23. Stały długim szeregiem
obok hangaru, srebrzyste z brzuchatymi kadłubami i cienkimi
wrzecionowatymi ogonami, podobne do cierników w rzece. Małe ale bojowe.
Spodobały się. Były też dwa Jak 17, zwane Agatami. Skąd nazwa, nie
wiadomo, ale trafna. Bo rzeczywiście w ich wyglądzie było coś, co
kojarzyło się z starą ciotką Agatą. W Jak-9 odcięto przednią część
kadłuba z silnikiem i śmigłem, w powstały otwór wsadzono silnik odrzutowy
i niewiele pozostało z rasowej pięknej sylwetki myśliwca. Powstał szary,
niezgrabny twór, właśnie Agata. Podczas pokazów na Okęciu w
sierpniu 1950 widziałem, a raczej usłyszałem tylko przelot
tego samolotu. Pierwszy odrzutowiec w Polsce. Radziecki pilot
Gaszyn przeleciał wtedy tak szybko i nisko, że nawet sylwetki
nie można było zauważyć. Pokazał radziecką technikę, a nie
pokazał samolotu. I o to chodziło. A mnie wówczas nawet się
nie śniło, że za trzy lata sam będę na takim samolocie latał.
Jak 17 jest to dwumiejscowy samolot przejściowy na bojowe Jak - 23.
Jednak różnica między nimi w konstrukcji, eksploatacji silnika i danych
lotno taktycznych sprawiają, że doświadczenie uzyskane w lotach na Agacie
nie pozwalają na przeniesienie ich na Jak -23. Tak, że w praktyce
będziemy musieli się uczyć dwóch samolotów. Trochę tęsknię
za Halinką, żałuję, że jej tu nie ma, szczególnie w wieczory,
które na pewno byłyby przyjemniejsze. No ale trudno, trzeba przetrzymać.
Postanowiłem powstrzymać się od dancingów i oszczędzać, może
uda się latem dostać talon na motocykl. Jakby to było dobrze
wziąć Halinkę na tylne siedzenie i pojechać razem na majówkę.
Pogoda trochę się ustabilizowała. Pełna odwilż, ciepło, daje się
żyć, a jak dalej, zobaczymy.
13.02.1953, piątek.
Zakochałem się w Hali więc automatycznie z wszystkimi miłościami
skończyłem. Z Helą też, chociaż było to długie uczucie i wspominając nie
mogę pozbyć się wzruszenia. Zaczęło się pewnego październikowego
wieczoru 1950, w pruszkowskim parku, i trwało całą czynną służbę
wojskową, aż do teraz. Ale teraz mam tylko jedną dziewczynę,
bardzo daleko (500 km) i smutno mi. Chociaż sam nie wiem czy
nie przesadzam z tym zakonnictwem, czy nie szkoda życia.
do odc.2