odc.2

15.02.1953, niedziela.
Życie leci normalnie, to znaczy głowa jeszcze ciężka, ale już po   wszystkim i siedzę sobie w ciepłej sali.  Wczoraj kończył się karnawał. Zaraz po obiedzie pojechaliśmy do Poznania   w czterech: ja, Zdzich, Gienek i Jurek Sobiech. W mieście ciepło, śnieg   na ulicach już stopniał, co nas zdziwiło bo wokół lotniska jeszcze po   pas.  Byliśmy u rodzinki Jurka, gdzie poczęstowano nas obiadem i   naturalnie wypiliśmy na trawienie, a potem w licznym towarzystwie   poszliśmy na bal do Arkadii.
 Trzy zsunięte stoliki, 13 osób! Nas czterech   i krewni Jurka. Między innymi dwie starsze, ale bardzo eleganckie ciotki   Jurka i dwóch siwych wujków. Ciotki tańczyły na zabój, a wujowie   obciągali cichaczem ćwiartkę po ćwiartce spod stołu.  Każdy zresztą bawił się jak potrafił. Ja piłem i jadłem mało. Po   obiedzie u rodzinki Jurka jeszcze kręciło mi się w głowie i miałem   napchany brzuch. Popatrywałem na "ciotki", które co prawda w wieku   balzakowskim, ale bardzo ponętne. Uśmiechały się zalotnie i gdyby nie   Halina...  Zdzich za to nie zwracał na nikogo uwagi tylko pilnował swojego   potężnego brzucha. Napełniał go wszystkim co miał pod ręką.  Grzesiek zapomniał o Hani i szybko znalazł, zgodnie ze swoimi   upodobaniami, jakąś bardzo młodą dziewczynę. Co jakiś czas pożyczał pióro   by jej zapisać adres. Po czym zapominał i pożyczał pióra na nowo.   Dziewczyna zapamiętała chyba ten adres lepiej niż tabliczkę mnożenia.  Zaś Jurek Sobiech, poniekąd gospodarz, ciągle odchodził od stołu do   bufetu. Potem wracał z bladą twarzą i coraz bardziej błyszczącymi oczami   i chwalił się z upolowania kolejnego jelenia.
 Wujkowie pozakładali kotylionowe czerwone czapki i z długimi siwymi   włosami wyglądali jak dwaj podpici krasnale. Opowiadali sobie bogato   gestykulując i pokrzykując przeżyte przygody.   - On mnie tak, a ja mu tak i tamten run między kieliszki.  Sala była bardzo ładna. Arkadia to duży lokal i na poziomie, tylko   dziwne, że zamiast parkietu do tańca beton. Orkiestra pierwszorzędna. Ale   ja wpadłem w głupi nastrój - nieraz mi się to zdarza i to w szczycie   zabawy - jakiejś tęsknoty za Halinką, żalu nad sobą, trudno to opisać.   Musiałem jednak mieć pijacką, bardzo ponurą minę, bo jedna z ciotek,   czarująca brunetka wyciągnęła do tanga.  Tańczyła świetnie, blisko i ładnie pachniała. A kiedy przy krokach,   weszła mi na nogę udami, zagotowało się we mnie i ożyłem. Zauważyła   przypływ krwi w moich żyłach bo uśmiechnęła się i spojrzała znacząco na   siwych krasnali. Oni teraz będą gadać do rana, więc na godzinkę   moglibyśmy się urwać, nikt nie zauważy. Do jej domu niedaleko, ale trzeba   by taksówką...  No właśnie taksówką, zrzedła mi mina. Pieniędzy miałem ledwie na   powrót do Krzesin. Wyczuła, zaproponowała więc innym razem,   nieobowiązkowo. Zrozumiałem, że tylko po to, bym mógł wyjść z twarzą.   Miła była.  I tak z powodu biedy zachowałem cnotę.
 Nie darmo powiedziane jest, że   biednemu bliżej do królestwa niebieskiego.  No i znowu trochę wymuszony przypływ tęsknoty. Tak chciałbym   Halinę, ten mój drogi skarb, rozebrać do naga, pieścić, całować... Szkoda   że to nierealne, tak daleko, 500 km. Ale gdy patrzeć trzeźwo to zdaję   sobie sprawę, że odległość to jeszcze nie wszystko. Wcale nie mogę być   pewny czy pozwoliła by chociaż bluzkę rozpiąć, bo to grzech. Studziłem   rozbudzoną namiętność. Halina ta z tęsknoty była inną niż podpowiadał   "człowieczek". Nie byłem naiwny. Czyż sam nie wpuszczałem do swego łóżka,   dziewic, narzeczonych oczekujących ślubu? Facet się skręcał, gotowy  zgodnie z ruskim przysłowiem - do wszelkich poświęceń, podczas gdy   wybranka zażywała ze mną rozkoszy.  I chyba tak jest, bo jak kocha się to piszę się codziennie. Ale to   tylko domysły, muszę czekać na list, może się wyjaśni.

17.02.1953, wtorek.
Wczoraj nareszcie list od Halinki. Rozwiał wszystkie wątpliwości. W   ogóle to jeden z najmilszych listów w moim mizernym życiu. Może   niesłusznie myślałem o jej braku do mnie uczucia?   W poniedziałek egzamin z aerodynamiki, jak zwykle z ocenami 5, 5.   Ale cóż z tego kiedy życie płynie tak mizernie. Pensji jeszcze nie   dostałem, a wykładów mam już powyżej uszu.  Jednym słowem nudzę się i tęsknię. Nieraz przychodzą takie chwile, że   człowiek naprawdę rzuciłby to wszystko w czortu i poszedł. .. No właśnie,   ale nie ma z czym. Taka to wolność.  Bractwo też nie ma pieniędzy, gnieździ się na łóżkach, klnie jak szewcy,   i opowiada sobie jak zwykle o babach.

22.02.1953, niedziela.
Dostaliśmy "skóry", bluzy i spodnie na szelkach z czarnej skóry.   Wyglądamy zabójczo, aż korci by w nich do miasta, tylko motorów brak.  Wczoraj na pływalni w Poznaniu. (Pierwszy raz w życiu.) Czytałem że   takie są, ale co innego czytać a co innego zobaczyć. Przyjemnie tak sobie   pływać w ciepłej wodzie gdy na dworze śnieg i zimno.  Chociaż pogoda w ostatnich dniach wyraźnie się poprawiła: słońce, sucho,   ciepło.  Klimat tu łagodniejszy niż w Lublinie, aż szkoda że życie takie   puste, po zajęciach nie ma co robić. Po prostu nie ma warunków żeby czymś   się zająć.  Dwudziestu razem w jednym pomieszczeniu, ani ścianek, ani nawet   szaf które by dawały minimum intymności. Ciasno, piętrowe łóżka   wypełniają szczelnie salkę tak, że cały oficerski dobytek można trzymać   tylko w walizkach pod dolnymi łóżkami. Te walizy utrudniają żołnierzom   sprzątanie i pod łóżka lepiej nie zaglądać.   Wokół budynku pustkowie, wygwizdów. Z jednej strony trzysta metrów   płyta lotniska, z drugiej olbrzymie pokruszone bloki betonu, popękane   płyty asfaltowe i pełno sterczących prętów metalowych, pozostałość po   zniszczonej niemieckiej fabryce wojennej. Opuszczony, przygnębiający   widok.   Siedzę i bezczynność zaczyna doprowadzać do szału, szczególnie gdy   pomyślę, że marzyłem przez trzy lata by mieć czas dla siebie, i teraz   mam.

27.02.1953, sobota.
Życie leci "normalnie". Poznań lokale itd. Jestem zrozpaczony i   wściekły, od Haliny do tej pory nie mam listu, pewnie już mnie "puściła".   Że też człowiek nie ma szczęścia w życiu. Psiakrew, paskudne jest życie.   Dostaliśmy "Pioniera" i teraz już nie ma chwili spokoju, od świtu   do nocy gra na pełny regulator, a sala jak olbrzymi rezonator. Jeszcze   potęguje dźwięk.

5.03.1953, czwartek.
Kurs teoretyczny zbliża się ku końcowi. Niedługo zaczniemy latać, a   na razie... na razie bradziażymy w Belwederze, Arkadii, ale nie mogę poznać   odpowiedniej dziewczyny, która by chociaż chwilowo uciszała tęsknotę.   Mówili, że Poznań to pyry i nieprzychylne panny i chyba mieli rację.   Może jednak niedługo się ożenię i ustabilizuję swoje życie.   Najgorzej dokucza mi jednak wspólne mieszkanie w dwudziestu w jednej   sali. Przez trzy lata bez najmniejszego choćby kącika dla siebie.

6. 03.1953, piątek.
Nastrój strasznie "hierowy". Wczoraj o godzinie 21.50 zmarł tow.   Stalin. Pułkownik Rossadin, wykładowca radziecki tak się wzruszył, że nie   mógł prowadzić zajęć. Jemu, staremu frontowemu pułkownikowi, leciały łzy   po policzkach jak młodemu dziewczęciu po utracie cnoty.   Dzisiaj uczyliśmy się uruchamiać silnik Jak-23. Automatyzacja.   Naciska się jedną "knopkę", przełącza knebelek, potem naciska się drugą,   a kiedy turbina osiąga odpowiednie obroty otwiera się "stop kran" i po   wszystkim. Kabina przestronna, siedzenie katapultowe, piękna maszyna,   bardzo mi się podoba. Niedługo zaczniemy latać. Na razie rozkazem   zostałem wyznaczony na dowódcę AGATY z nr kadłubowym 04.   Najniższe stanowisko lotne. Pilot, dowódca załogi samolotu. Załoga   co prawda składa się tylko z chorążego technika i kaprala mechanika   służby czynnej, i ja jeszcze nie umiem latać, ale już tak w wojsku jest,   że każda jednostka choćby najmniejsza, a taką jest załoga samolotu, musi   mieć swego przełożonego - dowódcę. A dowódcą samolotu, na ziemi jak i w   powietrzu może być, według obecnego regulaminu, tylko pilot.   Po niedzieli zaczniemy wreszcie loty, żeby tylko pogoda... Bo od   tego siedzenia boję się, że brzuch urośnie jak Zdzichowi, który ledwo się   rusza. Tadzik Chudzik chyba się niedługo ożeni. Martwił się trochę gdy   napisała mu dziewczyna, że nieplanowo tyje, ale kiedy do niej pojechał   wyjaśniło się, że napisała tylko z tęsknoty.   Gienek jak zwykle kocha się w Hani, a ja? Ja to już sam nie wiem co   robię. Boję się że jak nie zaczniemy latać to zwariuję z miłości.   Dziewczyna, która niestety daleko, zabrała mi spokój i serce.

8.03.1953, niedziela.
Piękny dzień, a ja w domu. Przed oknem monotonna równina lotniska,   za nią daleko na horyzoncie czernieją sylwetki domów i fabryk pobliskiego   Poznania. Patrzę i coraz bardziej mi smętnie na duszy. Jakoś nibym chory,   ale tak bardziej na duszy, i chyba z dziwactwa nie mam chęci życia.   Pieniędzy też.   Dostaliśmy list od Edka i Mundka. Są w Słupsku i teraz dołączył do   nich Nogałka. Mają latać na Mig-15. A wczoraj przyszła wiadomość, że   jeden z naszych kolegów, którzy pozostali w Radomiu kończyć program  Tadek Walczak zabił się na Jak-9. Zdziwiło mnie, że nikogo to nie   wzruszyło, przeszło bez wrażenia. No cóż, szkoła, pozostawieni koledzy,   to widocznie już bardzo odległe czasy. Szybko się zapomina.  Wczoraj wybrałem się do kina. Muszę się przyznać, że tak kiedyś   wymarzone "wolne wieczory", spacery, kawiarnie, koncerty straciły urok.   Mogę iść gdzie chcę, a nigdzie nie ciągnie. A jak już, to tak zwane   "przygody" doprowadzają tylko do pasji. Człowiek żyje aby żyć. Myślę, że   wraz z lotami poprawi mi się nastrój. Sam siebie ciągle analizuję i   kontroluję i muszę stwierdzi że kocham ją.   Czytałem dzisiaj o Balzaku i Hańskiej. Potrafił przez 18 lat   utrzymywać z nią korespondencję, ale to był Balzak. Na pewno na   podorędziu miał ze dwie pokojówki...   Jaka szkoda, że Haliny tu nie ma. Najgorsze to te popołudniowe   chwile, kiedy słońce zachodzi, a w człowieku budzi się dziwna tęsknota.   Chciałby wtedy gdzieś pójść, pojechać. Ale właściwie sam nie wie gdzie.   Myśl moja błądzi, hen gdzieś daleko   Po polach miłości, ona wszystko mąci   Nie daje skupić się. Tu rysunek: autoportret piszącego przy stoliku.     Czyż Ona wie co znaczy miłość? Żeby wiedziała jak ja ją kocham to   by może... a tak?   Jutro zdajemy egzaminy z teorii i jak dobrze pójdzie to w tym   tygodniu "hajda w powietrze". Na niebie baranki wróżą pogodę.   Towarzystwo, ta reszta, co nie szumi po barach Poznania, niby się uczy, a   mnie się nie chce.   Tu rysunek; widok z mojego okna. (hangar i samolot).     Obecnie jakoś odseparowałem się od wszystkich tak bardzo, że pomimo   wspólnego mieszkania w dwudziestu (okropność), czuję się zupełnie sam.   Koło mego łóżka stoi Pionier. Pionier niewielka skrzyneczka, ale   wystarczająco duża by zakłócić spokój. Wypociłem jednak jakąś   "okolicznościówkę" z mottem: "Bądź czujnym, wróg czyha wszędzie"   Słowa które oficer powinien pamiętać zawsze. Nigdy w żadnych   okolicznościach nie wolno mu o nich zapomnieć.   Tytuł: Kaliber 7.62.    (Tu następuje opowiadanie: Kaliber 7. 62 z cyklu Życie. (Historia   autentyczna). Chętnych odsyłam do Zeszytu P-2.)
 

 9.03.1953, poniedziałek.
Dzisiaj zdałem egzamin - jak zwykle bez zakłóceń. Już chyba   dwudziesty. Pomału przyzwyczajam się, że w lotnictwie czas spędza się nie   na lataniu lecz na zdawaniu egzaminów.   Dostałem również list od Leszka. Kochany Kajtek już w cywilu i   używa życia ile się da. Szkoda tylko, że pić nie może. Wycięli mu jakąś   kichę, dwunastnicę czy coś podobnego. Tęsknię za nim, takiego kolegi już   chyba więcej nie spotkam. Naprawdę żyliśmy jak bracia, a nawet lepiej.    Ciekawe co jeszcze w przyszłości nowego mi napisze, bo w tym liście   wiadomości tyle, że po prostu rozsadzały go. Bardzo dużo zmian. Życie   pędzi do przodu. Koledzy ze szkoły pożenili się, mają dzieci, a ja?   Ja ciągle się uczę, i uczę, ale czy przyniesie mi to szczęście?     Sensacja.     Przed kilku dniami około 13.03 na niebie stacje radiolokacyjne   wykryły tajemniczy obiekt widoczny też gołym okiem na ciemnoniebieskim   niebie. Jasno świecił i niektórzy dopatrywali się kształtu mikroskopijnej   zwężonej w środku elipsy. Przesuwał się na wysokości około (według   obliczeń stacji) 8000m wolno na zachód.   Wszyscy od razu pomyśleli, nic innego tylko imperialistyczny   naruszyciel. Jest okazja do odznaczenia, awansu. Alarmowo z poznańskiego   pułku wystartował pilot na Jak-23 z załadowanymi działkami. Zaraz jednak   musiał lądować z powrotem, bo aparat tlenowy okazał się niesprawny.   Po dość długim czasie, podczas którego dziesiątki oczu na lotnisku z   przejęciem śledziło ów tajemniczy obiekt, przygotowano drugi samolot.   Pilot nabrał 12.000 m wysokości, i zamiast oczekiwanej serii z obu   działek posłyszeliśmy meldunek, że obiekt wydaje się równie wysoko jak   poprzednio z ziemi.   Jak wysoko? Radiolokator nie mógł określić, bo już wcześniej przestał go   "widzieć".    Z żalem więc, że awanse i odznaczenia przypadną innym, kazano   pilotowi wracać do lądowania. Kabina w Jak -23 była niehermetyczna, a   kombinezonów wysokościowych wówczas jeszcze nie było. Samolot wylądował   ale "obiekt" można było jeszcze przez dobrą godzinę obserwować, zanim   zniknął w blasku słońca.   Alarm objął podobno cały obszar Paktu Warszawskiego. Chętnych do   wyróżnienia w wojsku nigdy nie brakowało. Mówiono nawet, że będą   startować z innego lotniska Migi, które mają większy pułap i kabiny   hermetyzowane, ale jak było naprawdę nie dowiedzieliśmy się nigdy. Cały   incydent pokryła gruba cisza gdy okazało się... No właśnie co się   okazało?   Tymczasem zaczęto  przypominać opowieści o latających talerzach, różnych   tajemniczych statkach z kosmosu itp.   Wszyscy widzieli - ja też - jak na dłoni świecący punkt, powoli   przesuwający się w kierunku słońca. Najpierw wydawało się, że leci nisko,   a potem z samolotu okazało się, że jest bardzo wysoko. Nie było to więc   złudzenie. Jednak nie doczekaliśmy się oficjalnego wyjaśnienia.   Niektórzy nawet bąkali, że to nowa sowiecka broń i lepiej nie być   za ciekawym. Po kilku dniach zainteresowanie przygasło i wkrótce   zapomniano o całym incydencie. [5/125]

10.03.1953, wtorek.
Pogoda znowu utrzymuje się dobra. Trochę ostatnio choruję, straszny   katar i kaszel. W ogóle czuję się marnie, ale myślę, że będzie co mi   sądzone. Mam wyzdrowieć to wyzdrowieję, niezależnie co bym nie robił.   Jak pewnemu pilotowi z Mińska była przeznaczona śmierć, to zginął. Zgasł   mu silnik w odrzutowcu i lądował przymusowo w polu. Samolot w metalowe   strzępki, została tylko kabina i on cały i zdrowy. Jeden na tysiące w   takim przypadku, wszyscy mówią cud, cud prawdziwy. Widocznie i on   uwierzył, że będzie żył wiecznie bo gdy pojechał na urlop do rodziny,   wlazł na karuzelę i nie zapiął się dla bezpieczeństwa. Tym razem cudu nie   było, przeznaczenie spełniło się dokładnie. Zabił się na miejscu.   Grzesiek jeździ codziennie do Poznania kupić sobie zegarek. Ten   zegarek podobno ma dziewiętnaście lat, smukłe nogi i lubi przesiadywać w   Arkadii.   Ma czas, nie uczy się. Egzaminów z teorii samolotu nie zdał i nie   przejmuje się tym wcale. Odwrotnie, wygląda jakby się cieszył, że nie ma   dopuszczenia do lotów. Człowiek z takim usposobieniem na pewno będzie   długo żył. [6/125]   A na lotnisku znowu emocje. W samolocie powracającym z trasy nie   wyszło przednie kółko. Pomimo, że maszyna była z podwieszonymi   zbiornikami i taki manewr mógł spowodować ich odpadnięcie, kierownik   lotów kazał pilotowi zniżyć się nad pasem i gwałtownie wyrwać maszynę w   górę. Była nadzieja, że przeciążenie wyszarpnie kółko z gondoli.   Pilot się nie oszczędzał, samolot poszedł w górę, aż smugi ze   skrzydeł, kółko jednak nie wyszło.    Na lotnisku zapadła cisza. Tylko z oddali słychać było stłumiony   odległością szum pechowej maszyny.   - Zejdź na 10 metrów i zrzuć zbiorniki - kolejny, wydany spokojnym głosem   rozkaz KL. Podziwiałem opanowanie. Od tragedii dosłownie włos, a w głosie   żadnej drżącej litery.   Pilot na niewielkiej szybkości (360 km) nadleciał niziutko nad trawiastą   część pola startowego. [7/125]. Zbiorniki jak dwie iskierki błysnęły w   słońcu, odprysnęły od skrzydeł i opadły lekko na trawę. Maszyna uwolniona   od nich jak korek na wodzie podskoczyła do góry.   - Podchodź do lądowania, pas wolny - spokojna komenda z ziemi, KL nie   tracił panowania nad sobą.   Oczekiwanie. Jeszcze nikt nie lądował bez przedniego kółka. Samoloty na   których dotychczas latano miały kółko pod ogonem. Wszyscy na lotnisku   rozważają w napięciu, skapotuje czy nie i mają nawet nadzieję, chociaż   wydaje się oczywiste, że zaryje nosem i przewróci się na plecy.   Maszyna wolno się zniża, dotyka kołami ziemi i póki ma szybkość,   toczy się na dwóch kołach z zadartym wysoko nosem. Potem szybkość maleje   i nos zaczyna się opuszczać do poziomu. Zamierają serca, ale oczu nikt   nie zamyka.   Przeraźliwy zgrzyt stali po betonie. Błyski ognia migają pod   kadłubem. A nad tą ognistą drogą chmura tartego betonu i dymu. Na   szczęście ognista droga krótka. W kłębach kurzu i dymu samolot zatrzymuje   się z zadartym wysoko ogonem.   Straż pożarna i sanitarka mkną na wyścigi, a dusze jeszcze miotają się,   od nadziei do rozpaczy: zapali się czy nie.   Nie zapalił się. Pilot wyszedł cało i wbrew oczekiwaniom, samolot też, z   lekkim tylko uszkodzeniem.   Odetchnęliśmy. I nagle z pewnym zdziwieniem stwierdziliśmy, że wokół nas   ładny, prawie wiosenny dzień. Świeci słońce i życie jest takie piękne.

11.03.1953, środa.
Zdarzył mi się, ogólnie biorąc, blachy wypadek, ale który przy   braku pieniędzy zepsuł humor na cały dzień. Urwałem "szpindel" od   zegarka. Bardzo mi go szkoda i nie wiem czy uda się tanio zreperować. Ale   jeśli nawet byłoby niedrogo to i tak trzeba będzie zapłacić, a pieniędzy   nigdy za dużo.   Dzisiaj list od Józka Graseli. Przenieśli już ich do Radomia i jak   my dawniej, czekają na promocję. Pocieszają się wódą i nadzieją, że   kiedyś w pułku będzie lepsze życie i spełni się Józka marzenie: kąpiel w   wannie pełnej spirytusu. Człowiek i umyje się i napije.   Pogoda się polepszyła i mieliśmy rozpocząć loty, ale z powodu   humoru pewnej osoby nie latamy. A już Bolek Kajetańczyk jak zwykle   narobił paniki. Ubrał skórę, haubę i poganiał wszystkich żeby się   spieszyć, bo zaraz loty, ale nic z tego nie wyszło. Ogłoszono, że pogoda   się pogorszyła.   (A naprawdę to okazało się, że pewien kapitan zachorował i nie wyszedł z   domu na zbiórkę, więc dowódca miejscowego pułku nie mógł złożyć jego   żonie zaplanowanej wizyty. A wiadomo, że nie ma nic gorszego dla   prawdziwego chłopa niż zabrać mu sprzed nosa d. Więc się wściekł, odwołał   loty i pojechał do Poznania na k.)  Wiara rozczarowana nowym rozkazem dotyczącym normy żywieniowej lot   "O" (odrzutowej). Myśleliśmy, że zostanie przyznana po zdaniu egzaminów,   a teraz okazało się, że dopiero po samodzielnym wylocie. I nie tyle   chodzi o samo jedzenie, bardziej obfite i lepsze od normy "lot", ale o   równoważnik pieniężny tak przydatny przy naszym niskim wynagrodzeniu.   Jest dużo wyższy niż za normę "lot". Za trzy dni(3 x 40 zł), można już   się zabawić w nocnym lokalu.   Mania zegarków. Grzesiek rzeczywiście kupił zegarek i teraz tylko   ciągle ogląda i słucha.   "Chudy" (Chudzik) też zdobył się na grubą cebulę. Mówi, że jak człowiek   ma się żenić to najpierw musi mieć zegarek.   Może i racja. A jeśli człowieka nie stać na szpindel to czy powinien   sięgać po żonę? No cóż, są różne poglądy na tym świecie.

12.03.1953, czwartek.
Dzisiaj pierwszy lot w pułku jako oficera pilota. Był to lot na   sprawdzenie techniki pilotażu. Lot wykonywałem na Jak- 9 "sparce".   Ostatnie dwa egzemplarze, jeszcze z wojny wysłużonych samolotów,   pozostawiono specjalnie w pułku dla sprawdzenia, skontrolowania naszej   grupy. Instruktorem był A. Stojowski.   Poszło nie bardzo. Miałem długą przerwę. Ostatnio naprawdę latałem   jeszcze w Tomaszowie, prawie rok temu. Trudno bowiem do praktyki   lotniczej zaliczać dwa loty w styczniu w Radomiu, podczas których byłem   raczej pasażerem.   Pogoda ładna bezwietrzna, powietrze spokojne, horyzont osty jak żyletka ,   startuję. Daje pełny gaz i R-7, oddaję drążek by unieść ogon, a samolot   nagle swoim długim ryjem jedzie w prawo po horyzoncie. Straciłem wyczucie   i za późno dałem nogę. Pedał orczyka nagle zesztywniał i poszedł   maksymalnie w lewo. Instruktor z tylnej kabiny przytrzymał samolot na   kierunku.   Trzymał stery i nie miałem możliwości samodzielnie wypróbować   samolotu, puścił dopiero w strefie. I tu znowu dało o sobie znać brak   wyczucia. Śmiało pochyliłem maszynę ponad 60o i zacząłem wiraż. Jak-9   jest wrażliwy na drążek, i jak czystej rasy ogier drży gdy za bardzo go   się ściągnie. Łatwo wpada w korkociąg, ale i jeszcze łatwiej z niego   wychodzi.   Pociągnąłem mocno, a że zabrakło znowu wyczucia, a może i   wytrymowany był za bardzo na ogon - czego nigdy nie lubiłem, bo miałem   silną rękę - pociągnąłem trochę za mocno i samolot w odpowiedzi lekko   zadrżał skrzydłami. Odpuściłem, powrócił do równowagi i kontynuowałem   dalej wiraż.   Stojowski był jednak wyraźnie w złym humorze bo narobił szumu, że   prawie zerwałem się w korkociąg. Wpisał w książkę i dał z wirażu tróję.   No trudno. Zdaje się to ostatni mój lot na Jak -9. Jutro mają odstawić   graty do szkoły, a my na odrzutowce. Ciekawe kiedy wylecę samodzielnie.    Pomimo wszystko, dzisiaj jednak zaznałem trochę rozkoszy lotu i w   książce lotów pojawił się zapis: Zezwalam na kolejne wykonywanie ćwiczeń   programu szkolenia na samolotach odrzutowych...   Na odrzutowych!

15.03.1953, niedziela.
Siedzę w "domu" i piszę. Głowa pusta, wóda wywietrzała i pozostał   tylko szum. Jest ósma rano, spałem dwie godziny, bo wróciłem dopiero rano   o 6.   Jeszcze przed oczami majaczą sceny z poprzedniego wieczora, a raczej   nocy. Naprawdę nieraz zastanawiam się co ludzie widzą w takim życiu jakie   prowadzą w nocnych lokalach. Pijane kobiety wyprowadzane przez portierów   lub milicję. Obłapiające się po pijanemu pary, brudne, obślinione baby,   to wszystko wywołuje we mnie niesmak i wstręt. Można by postawić zarzut,   po co więc tam idę? A gdzież mam pójść?   W tajemniczą noc, w niespokojną noc gdy gwiazdy ciągną z mózgu   myśli o Niej. Gdy jawa ustępuje snom, a każdy skurcz serca to uderzenie   pełne bólu z tęsknoty za Nią. Idę wtedy do dusznej sali, zgiełkliwym   jazzem przytłumić choć na chwilę tęsknotę, zalać piwem te czarne, palące   z przestrzeni oczy. Nie wiem. Kiedyś nie wierzyłem by człowiek mógł tak   zakochać się, ale teraz we wszystko co ludzkie wierzę.   W momentach przebłysku świadomości sam z siebie się śmieję. Ja taki   silny (przynajmniej mający o sobie takie przekonanie) tak się zakochać?   To przechodzi pojęcie... Przecież żadna kobieta mnie teraz nie   interesuje. Tylko, ach ta moja Hali, kochana Hali... Gdyby tak zechciała   przyjechać, to byłby dopiero raj. No nic, na razie trzeba będzie się   postarać szybko skończyć program, a potem może złapie się jaki urlop i   może ślub.

do l3