16.03.1953, poniedziałek.
Dzisiaj dostaliśmy list ze szczegółami śmierci naszego kolegi w
szkole. Jak to się stało postaram się, opierając na faktach, w skrócie
opisać. Stoi mi jeszcze przed oczami dzień promocji i nasze
pożegnanie z chłopakami z naszego turnusu, którzy jeszcze nie
skończyli programu. Ktoś powiedział - no, udało się, skończyliśmy
szkołę bez wypadku.
- Nie mówcie hop, jeszcze nie wszyscy z naszego turnusu skończyli
- zauważył Tolek Walczak. I te wypowiedziane przez
niego, zwyczajne słowa które toną w oceanie innych codziennie
wypowiadanych, teraz przypomniały mi się z całym kasandrycznym
ich przesłaniem.
- E, pesymista - obruszyło się wówczas kilku.
Nikt nie przewidział, że za trzy miesiące ten sam Tolek Walczak opuści
nas. Śmierć niby rzecz naturalna w naszym zawodzie, a jednak...
"JESZCZE NIE WSZYSCY..."
Pogoda była ładna. Niebo czyste, nie zaśmiecone żadną chmurką
zapraszało do lotów, i też od samego rana wszyscy, cała eskadra się
śpieszyła. Była okazja nadrobić opóźnienia w programie szkolenia. Tolek
przed chwilą wylądował ze strefy. Zarumieniony ze zmęczenia powiedział
do Kazika (Woźniaka): - Wiesz, ta strefa mnie wykończyła.
Chyba dzisiaj już więcej nie polecę. Nadszedł instruktor.
- Walczak, jak się czujesz? - Nie bardzo.
- Odpocznij, zaraz polecisz jeszcze raz. Do ukończenia programu brakuje
ci jeszcze dwie strefy. - Dobrze obywatelu poruczniku.
Gramoli się do kabiny Jaka. Silnik zaskoczył. Start.
W słońcu kolorowymi blaskami błyszczy Radom. Iglice wież kościelnych,
blaszane dachy domów jak reflektory odbijają słońce, rażą oczy.
Robi skręt i leci do strefy. Zgodnie z regulaminem nabiera wysokość
3000 metrów. Gdzieś tam w dole maleńką czarną plamką
rysuje się ciemny prostokąt domku w którym mieszka Alina. Czuje
się szczęśliwy. Wczoraj zdecydowała się, powiedziała - kocham.
Odtąd, postanowili, będą razem. Długo, do późnego wieczoru
marzyli o przyszłym życiu. Niedługo promocja, zostanie oficerem,
i może pozostanie w Radomiu instruktorem w Szkole i...
Ale uwaga, wskazówka wysokościomierza na 3000. Trzeba zaczynać
zadanie. Ziemia pochyla się w wirażu, kręci jak karuzela w korkociągu,
koziołkuje w pionowych figurach by w końcu zamienić się w wirujące wokół
niego kolorowe kręgi. I nagle ogarnia go poczucie bezsensu tego co
robi. Traci chęć do wszystkiego. Zaprzestaje beczek. Jakoś
dziwnie się czuje. Wszystko staje się obojętne. Płaskim, bez
emocji głosem melduje przez radio o skończeniu zadania i zaczyna
płytką spiralą wytracać wysokość. Rozciąga trochę, tak by kręgiem
zahaczyć o miejsce gdzie mieszka Alina. Jakaś senna rozkosz
obezwładnia ciało. Ręka spada z drążka, nogi bezwładnieją w
orczyku. Samolot pogłębia spiralę. Zwiększa kąt. Po chwili
zaczyna ostro nurkować, prawie prostopadle do ziemi. Gwałtownie
rośnie szybkość. Przeraźliwym gwizdem zaczyna śpiewać
w antenie. Gwizd przeszywa czaszkę, cuci. Szum. Maszyna w stwardniałym
pędem powietrzu cała wibruje. Strzałka szybkościomierza dochodzi
do 800. Wysokościomierz opada z szybkością sekundnika w zegarku.
Nos samolotu prostopadle do ziemi. Nagle, z dziwnego letargu
wyrywa myśl jak błyskawica - trzeba ciągnąć. Ten dach w który
samolot pikuje to dach domku Aliny. To niemożliwe. Chyba mu
się śni? Dach rozszerza się, powiększa. Tolek ciągnie oburącz drążek,
ale nie może go ruszyć, jak w męczącym śnie, stery sztywne jak
zablokowane. Dach widać już z tragiczną wyrazistością. Nawet
komin, nawet dziurę w kominie. Kroplisty pot na skroniach.
Jakiś szept, ciągnij, ciągnij, żeby tylko za dach, obudzisz
się i wszystko będzie dobrze, byle tylko za dach. - Och, zie...
- otwiera usta do krzyku, lecz krzyknąć już nie zdąży. Myśl
w połowie się urywa. Rozpryśnięty mózg nie zdąży jej dokończyć.
Samolot z hukiem wbija się w ziemię, 15 metrów od domu. Ludzie biegną z
krzykiem. Z domku wybiega czarnowłosa, młoda dziewczyna. Ciała nie ma,
zakopane z silnikiem głęboko w ziemię, tylko jakiś but z urwanym
kawałkiem nogi, rzucony pod ścianę domku wylewa strugę krwi. Dziewczyna
mdleje. Ten but z kawałkiem nogi wewnątrz, uzupełniony kamieniami
zastąpi w trumnie ciało Tolka. A czarnowłosa dopiero
za trzy dni dowie się, że ta urwana, sikająca krwią noga, to
była noga Tolka, jej Tolka. Tym razem poczuliśmy
w naszych sercach powiew smutku, za nim. Jak widać potrzeba
było więcej "sensacyjnych" szczegółów, by wspomnienia refleksją
zagościły w naszych duszach. Żałowaliśmy go bardzo, a szczególnie
tego, że nawet nie zdążył użyć życia. W podchorążówce do końca
żył jak w więzieniu. W końcu mówi się trudno, każdego z nas
to czeka.
18.03.1953, środa.
Wczoraj, w dniu swoich imienin pierwszy raz poleciałem na
odrzutowcu Jak -17. "Agacie". Ponieważ to pierwszy odrzutowy samolot w
historii lotnictwa w ZSRR i Polsce, podaję kilka danych.
Rozpiętość skrzydeł 9,2 m
Długość samolotu 8,78 m
Powierzchnia skrzydeł 14, 85 m
Szybkość maksymalna przy ziemi 702 km/godz
Czas wznoszenia na 5.000 m 5, 8 min "
10.000 m - 15, 8 min
Praktyczny pułap 12.750 m
Maksymalny zasięg na H = 1.000 m - 295 km w czasie 41 min
Zapas paliwa 640 l Silnik RD - 10 o sile
ciągu 900 kg i max. obrotach turbiny 8.700 obr/sek.
Paliwo : nafta T - 1, czysta benzyna B-72,
B-90, + 5% MS
Uruchamianie silnika RD- 10 jest dosyć skomplikowane, podaję dla
ciekawości potomnych instrukcję uruchamiania.
1. Wyjąć prawą i lewą świecę, oczyścić i założyć.
2. Wylać naftę z komór spalania i dyszy. Przetrzeć
dyszę.
3. Podłączyć akumulator i podgrzewać świecę aż osiągną temperaturę
220 stopni. ( w ciągu 10 minut) .
4. Przy temp.-5 podgrzewać lampami aż termopary wskażą +150.
Potem podać komendę :"zdjąć zagłuszki i przetrzeć dyszę.
5. Podać komendę: "od dyszy" i przełącznik akumulatora
przestawić do dołu. Przełącznik silnika przestawić do dołu.
6. Podać komendę: "do zalania" i przez 3-4 sekundy naciskać przycisk
"zalania".
7. Podać komendę: "od dyszy" i naciskać starter silniczka
rozruchowego, jednocześnie przełącznik zapalania przesunąć w przednie
położenie.
8. Jeżeli obroty turbiny wzrosną do 600 - 800 obr/min,
włączyć zapalanie.
9. Jeżeli obroty wzrosną do 1800 - 2000 przesunąć kran przeciwpożarowy
i manetkę gazu do przodu i pilnie śledzić temperaturę wychodzących, nie
powinna być większa niż 680 stopni.
10. Wyłączyć silniczek rozruchowy. Jeżeli temperatura gazów będzie
większa niż 680 stopni w ciągu 2-3 sekund silnik wyłączyć.
11 Przy obrotach 2800 - 3000 wyłączyć zapalanie. Ciśnienie oleju
w silniku nie mniejsze niż 0.3 przy temp
nie większej niż 30.
Wyłączenie silnika wymaga też specjalnej uwagi. Czynności:
1. Ubrać manetkę gazu na luźny bieg i na manetce nacisnąć
"zapalanie". Jednocześnie cofnąć manetkę gazu i kran pożarowy całkowicie
do tyłu.
2. Jeżeli po wyłączeniu w dyszy pojawi się płomień zapuścić
silniczek rozruchowy i wydmuchać. Jeżeli to nie pomaga należy uruchomić
silnik główny. Popracować na wolnych obrotach dłuższy czas z włączonym
"zapalaniem".
3. Silnik można zakrywać jeśli temperatura gazów w reaktywnej
dyszy nie przekracza 100 stopni.
Tyle instrukcja, którą trzeba umieć na "blachę". Należy dodać, że w praktyce przy zapuszczaniu te awaryjne historie zdarzają się bardzo często. Jest bardzo niebezpiecznie kiedy benzyna nie zapali się i tylko ciurkiem się leje z dyszy wylotowej. Lub zapali się, ale obroty nie rosną, a tylko temperatura. W takich przypadkach bije się rekordy szybkości opuszczania kabiny. Przed powtórnym zapuszczaniem, żeby uniknąć wybuchu należy obowiązkowo oczyścić dysze z paliwa. Grupa silnych mechaników unosi nos samolotu do góry i wylewa z dyszy nie spaloną benzynę. Kiedy wyparuje i beton suchy, można znowu zająć miejsce w kabinie i rozruch silnika rozpoczyna się od nowa. Kiedy jednak benzyna zapali się i obroty turbiny zaczną rosnąć, a temperatura nie wzrośnie więcej niż 680 stopni C, przy obrotach turbiny powyżej 2000, otwiera się kran z naftą i jeśli ta z kolei się zapali, zamyka się dopływ benzyny i silnik można uważać za uruchomiony. Są to bardzo prymitywne silniki. Samo uruchamianie zaś bardzo, bardzo skomplikowane, jak zazwyczaj gdy o działaniu wiedza jeszcze niewielka. Najpierw benzyna, potem nafta jak Kajetańczyka motocykl.
Mechanicy mówią, że poniemieckie, zabrane jako trofea wojenne
i coś chyba w tym jest, bo sam nie wierząc własnym oczom na
jednym widziałem tabliczkę z napisem RD-10 "Juno-Brema", ale
może tylko wykonane w Niemczech na zlecenie ZSSR.
Agata jest trochę łatwiejsza w pilotowaniu od śmigłowej dziewiątki.
Nie traci kierunku przy starcie, a mocniejszy silnik ułatwia wykonanie
figur w strefie. Kabina dosyć obszerna, widoczność z niej wspaniała,
jak w samochodzie i mniejszy hałas silnika. Nie trzeba też
ciągle manipulować obok manetki gazu, dźwignią R-7 - skokiem
śmigła, ani pilnować zasłonek chłodnic olejowej, wodnej.
Jest tylko jeden wskaźnik temperatury gazów wychodzących.
Natomiast utrudnieniem pilotowania jest konieczność ciągłej obserwacji
wskaźnika ciśnienia paliwa. Przy spadku poniżej 2,0 atm., co może się
zdarzyć przy całkowitym ubraniu gazu, silnik może zgasnąć. A powtórne
uruchomienie w powietrzu pozostaje jak dotychczas w sferze teorii.
Głównym jednak mankamentem samolotu jest bardzo mały zapas paliwa,
wystarczający na spokojne dwadzieścia minut lotu. W praktyce wykonuje się
bez tankowania dwa loty po kręgu, 12 minut lub krótką strefę trwającą nie
dłużej 15-17 minut. Początkowo, po zajęciu miejsca w kabinie,
dziwnie się czułem. Brakowało z przodu długiego nosa i trzymetrowej
łopaty śmigła, ale szybko się przyzwyczaiłem, bo wspaniała
widoczność przesłoniła wszelkie reminiscencje.
Start, marzenie. Można puścić stery, a z kierunku nie zejdzie ani
na stopień. Na 140 km/godz, podnosi się kółko, a maksymalna szybkość 700
km/godz. Kiedy przybierze się obroty cisza, tylko lekki gwizd turbiny.
W figurach pionowych też żadnych odchyleń, nie ma tego potężnego
żyroskopu śmigła, rzucającego samolotem w lewo w prawo. Jednym
słowem w powietrzu czuję się w nim wspaniale. I po tych lotach
wydaje mi się, że samolot odrzutowy, jest tym na którego czekałem,
który jest moim przeznaczeniem. Dni teraz idą jak z bicza strzelił,
cały dzień na lotnisku, tak że nie ma czasu na "zastanawianie
się nad swoim losem". Wczoraj dostałem życzenia od Halinki
(telegram "ozdobny", nadany 16 bm. o 18. 00) i list od Z, ale
nie doznałem specjalnych wzruszeń, jakich po codziennych tęsknotach
można było się spodziewać. Codziennie na lotnisku doznaję tylu
nowych wrażeń, że dotychczasowe moje "melancholie" wydają mi
się dziecinne. Brak mi nawet czasu na pisanie. Latanie jest
piękną rzeczą.
21.03.1953, sobota.
Wczoraj, po dwunastu lotach kontrolnych na Agacie wyleciałem
samodzielnie najpierw na niej, a dzisiaj na bojowym Jak - 23.
Oba loty samodzielne na Agacie wykonałem pewnie, jak bym latał od lat.
Bardzo dobrze się na niej czuję, jedynym cieniem przyćmiewającym radość
z lotu jest konieczność pamiętania o bardzo małym zapasie paliwa.
20 minut to diabelnie mało.
Jak 23 to zupełnie różny od Agaty samolot, zarówno z wyglądu jak
i właściwości lotno-technicznych.
1. Rozpiętość skrzydeł 8,7 m
2. Długość samolotu 8,1 m
3. Powierzchnia skrzydeł 13,5 m2
4. Ciężar samolotu. a/bez zbiorników podwieszanych
3.036 kg z zbiornikami
" 3.384 kg
5. Paliwo - nafta z podw. 1.380,5 kg
" bez 760, 0 kg
6. Zasięg pełny do całkowitego zużycia paliwa bez zbiorników
podw. H = 1.000 m 520 km - czas lotu
1.08 godz. H = 5.000 m 755 km "
1.27 godz. ze zbiornikami podwieszanymi:
H = 1.000 m 725 km czas lotu
1.36 godz. H = 5.000 m 1.030
km " 2.02 godz.
7. Szybkość maksymalna.
H - 0 m V 913 km/godz
Mach 0.745 H - 5.000 m V
892 km/godz Mach 0.777
H - 9.000 m V 864 km/godz
Mach 0.790
8. Czas wznoszenia.
H = 1.000 m V - 34 m/sek T 30 sekundy
H = 5.000 m V - 23,1 m/sek T 2,25 minuty
H = 9.000 m V - 14,4 m/sek T 6,65 minuty
H = 14.800 m pułap praktyczny (V 0,5m/sek) T - 22,8 minuty.
Jego gruby obły kadłub, za kabiną przechodzi w wrzecionowy smukły
ogon. Widziany z boku, kiedy skrzydła prawie niewidoczne, przypomina
wielką srebrną rybę z brzuchem rozdętym ikrą.
W tym miejscu gdzie kadłub zmienia kształt, umieszczona jest dysza
odrzutowa. Dla ochrony kadłuba, przed stopieniem temperaturą wylatujących
z niej gazów, ustawiona jest skośnie pod niewielkim kątem do ziemi.
Zabezpiecza to kadłub przed temperaturą wylatujących z dyszy gazów, ale
utrudnia pilotowanie. Siła ciągu bowiem działa nie w symetrii
samolotu i każde jej zwiększenie lub zmniejszenie zmienia warunki
stateczności podłużnej. Samolot dostaje impulsu zadzierania,
bądź opuszczania nosa. Wznoszenia lub opadania i w celu przywrócenia
równowagi lotu poziomego wymaga odpowiedniego trymowania.
A że trymer jest ręczny, obracanie kółkiem, wymaga to pewnego czasu i
wysiłku, absorbuje uwagę. Najdrastyczniej ujawnia się to przy
lądowaniu, kiedy po ubraniu gazu, samolot ma silną tendencję
przejścia w nurkowanie i tylko całkowite wychylenie trymeru
pozwala drążkiem utrzymać samolot w pożądanej pozycji.
Pierwszy raz w życiu będę leciał na Jak-23. Wsiadam do kabiny.
Obszerna, dużo miejsca, swobodnie, jak na samolot bojowy wielki komfort.
Mechanik wyjmuje zawleczkę zza oparcia siedzenia, odbezpiecza katapultę.
I chociaż znam konstrukcję, to jednak lekki dreszczyk niepokoju
przelatuje po plecach. Był podobno jeden wypadek, odpalenia na ziemi, a
tak głupio zakończyć jeszcze nie zaczętą karierę pilota, smutno by było.
Potem się przyzwyczaiłem i odbezpieczenie mechanizmu spustowego nie
robiło większego wrażenia niż wyjęcie podstawek spod kół. Co innego gdyby
przyszło lądować przymusowo na brzuchu. Otrzymuję zezwolenie
na uruchomienie silnika. W porównaniu do Agaty pełna, rzec
by można, automatyzacja. Naciska się jedną "knopkę",
przełącza knebelek, a kiedy turbina osiąga odpowiednie obroty
naciska drugą i otwiera "stop kran", pilnie śledząc czy temperatura
gazów wychodzących nie wzrasta powyżej 900 stopni Celsjusza.
Uruchomiłem i kołuję na pas. Zaskakująco miękkie amortyzatory, a
hamulce bardzo ostre, szczękowe. Lekko naciśniesz dźwignię, a już ugina
się goleń podwozia, aż strach że skrzydłem dotkniesz betonu. Pierwsze
moje kołowanie podobne jest do zachowania dandysa na balu. Ukłon w lewo,
ukłon w prawo, cały czas w lansadach. Ustawiłem się wreszcie
na pasie i dałem pełen gaz, puściłem hamulce. Turbina weszła
na 14.300 obrotów na minutę i poczułem jak przyspieszenie przyciska
do oparcia. To już nie była Agata ze swoimi 900kg ciągu, to
rwało 1.360 kg, a masa niewiele większa. Ledwo na 140 km/godz
podniosłem kółko, a już byłem w powietrzu. Zanim zabrałem się
za chowanie podwozia już miałem wysokość 450 m, samolot rwał
w górę jak rakieta. (Chowanie podwozia powinno się wykonać
na 25-50 m.) Ostrożnie, bardzo płynnie ubrałem gaz - silnik
nie miał zabezpieczenia przed zgaśnięciem i wystarczyło gwałtowniejsze
szarpnięcie manetką, by nastąpił spadek ciśnienia paliwa poniżej
2 atm. wtedy gasł silnik i czekała "wielka niewiadoma przymusowego
lądowania" - i na sześciuset metrach przeszedłem do lotu poziomego.
Oszołomiony szybkością nic nie widziałem poza lotniskiem wokół
którego budowałem manewr do lądowania. Wiedziałem z opowiadania,
że przy lądowaniu trudno unieść nos na wyrównaniu, ale nie
przypuszczałem, że to tak ciężko. Trymer pełen na siebie, z
dołu drą się ciągnij, ciągnij, ale ja nie znam projekcji maski
na horyzoncie, nie wiem w jakim położeniu samolot powinien
się znaleźć. Boję się przeciągnąć, żeby nie przytrzeć ogonem po
asfalcie. W końcu wylądowałem pod małym kątem, a co za tym idzie na dużej
szybkości. Pomny na instrukcję używania hamulców szczękowych,
delikatnie, impulsami, staram się w ten sposób hamować, ale
samolot pędzi, nie wytraca szybkości, 2 kilometry tylko mignęło,
koniec pasa coraz bliżej. Nacisnąłem mocniej dźwignię. Rozległ
się trzask i z lewego koła niebieski dymek. Samolot
zatrzymał się pochylony na lewe skrzydło.
Zaraz nadjechał awaryjny wóz techniczny z inż. pułku,
radzieckim oficerem mjr Grebieniukiem. Ten po polsku
nie umiał, ale to mu nie przeszkadzało bo" sprawy" załatwiał
ruskimi jobami bez względu na szarżę. Od razu z samochodu,
nie pozwoliwszy na słowo wyjaśnienia, nie zważając na obecnych
szeregowych mechaników rozpoczął od "Job twoju mat,..." Przestraszony
już pęknięciem dętki, teraz zupełnie zbaraniałem i bez słowa
wysłuchiwałem, że ze mnie ch... a nie lotczyk itd. itd. z pięć
minut bez przerwy. Przerwał dopiero, kiedy chyba zobaczył,
że doszedłem do siebie i zaczynam robić się niebezpiecznie
czerwony na twarzy. - A czort pobieri, machnął ręką na zakończenie
i kazał latać dalej. W czasie jobów, mechanicy zmienili koło.
Czułem się zgnojony, ale to tylko zdaje się ja tak przeżywałem. Bo nawet
u mechaników zmieniających koło nie zauważyłem żadnej reakcji, takiej czy
innej, w "ruganiu" nikt nie widział niczego obraźliwego. Wszyscy już byli
widocznie przyzwyczajeni i spływało to po nich jak wiosenny deszcz bez
wrażenia. Widząc moje wahanie Grebieniuk uśmiechnął się i energicznie
kiwnął ręką. - Dawaj, nu dawaj w kabinu... Cóż miałem
robić, wsiadłem i poleciałem. Po wylądowaniu poczułem się oczyszczony.
A samolot? Czyste złoto. Wrażenia? Jestem nim zachwycony. Chodzi
świetnie. (Widać to na rysunku.) Tylko szkoda, że moja Maleńka
mnie nie widziała jak mknąłem po niebie, ale to już taki los
myśliwca, że tam co się dzieje w górze, przeżywa się samotnie,
bez widowni... Ach, czy ona chociaż mnie kocha?
22.03.1953, niedziela.
Niedziela, a raczej dzień cudowny. Prawie majowy. Słońce, ciepło,
ale mnie znowu "dziko"... Kończy się zeszyt P-2. Tyle czasu
upłynęło od chwili kiedy zacząłem go pisać. Latałem wtedy na
śmigłowych dziewiątkach, a teraz na odrzutowcach. W następnym
zeszycie P-3 kiedy go będę kończył, może będę latał na rakietach
międzyplanetarnych. Dużo się zmieniło. Kawał życia. Ile jeszcze
będzie zmian? Może w P-3 ożenię się? Teraz jestem kawalerem
i właściwie w tym zeszycie zamykam trudny okres pochorążackiego
życia. Świat się zmienia, ludzie też. Jestem teraz podporucznikiem
- pilotem wojsk lotniczych Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Trochę wyłysiałem, zmarszczek na twarzy przybyło, starość nie
radość. Ale co najgorsze to to, że się zakochałem. Kocham się
bez pamięci. Jak dalej sprawy się potoczą, nie wiem, życie
pokaże. Życie - to piękna, najrealniejsza powieść, szkoda tylko,
że czyta się ją tylko raz. Potem śmierć. Żeby tak drugi raz
się żyło, to może by coś się zmieniło, uzupełniło. Byłoby inaczej,
a tak? Wiosna. Pierwsza wiosna od trzech lat, którą spędzę
trochę swobodniej. Lubię ją, a zarazem boję się. Boję się jej
niepokoju, drażniących zapachów, pękających pączków, bezsennych
księżycowych nocy. I tego jej czarowania, wieczornym rechotaniem
żab, zapachem trawy... Słońce silnie operuje. Szał
opalania się. Niektórzy smarują się naftą, na której latamy,
żeby szybciej się opalić. Ale zdaje się po tym smarowaniu tylko
większe zmarszczki, a ten brąz na twarzach trzeba chronić przed
ciepłą wodą. Piechowicz miał słabe włosy, a słyszał, że nafta
nie tylko opala ale i wzmacnia, z nadzieją wysmarował głowę
aż kapało... Ale widocznie o innej nafcie była mowa, bo po
dwóch dniach włosy zaczęły wychodzić kępami. Przerażony pobiegł
do lekarza. Ten mu poradził, żeby sobie jeszcze dupę wysmarował
to zupełnie się odmłodzi, będzie gładki jak osesek.
Nie było rady, włosy nie odrosły i został łysym. Pierwszym w naszym
gronie.
Czy co się zmieniło przez grubość tego zeszytu? Chyba trochę tak.
Zastanawiałem się i coraz częściej w głowie głupia myśl - po co żyję?
Myśl która zabija wszystkie inne. Myśl która mówi, że nie miał słuszności
Kornel Makuszyński w zdaniu "dzieci miejcie jak największe ambicje, a na
starość zawsze coś z nich zostanie." A co mnie zostało? Chciałem chociaż
przez chwilę być szczęśliwym, a tymczasem nawet w miłości nie mam
szczęścia. Co zdaje się być tragicznym paradoksem. Ja, który miałem takie
powodzenie i tyle kobiet... Nic to, mówi się trudno. Ale nieraz
zastanawiam się czy nie lepiej przyłożyć chłodną lufę do gorącej
skroni i na zawsze ją ostudzić? Raz by się skończyło.
Trochę to wszystko jest może za bardzo pesymistyczne, ale takie
jest życie. Tak to by było jakieś męskie zakończenie... Więc
żegnaj zeszycie. Nie wiem czy zacznę P-3. A jak będę
dalej pisać, to będą w nim dzieje człowieka, który chciał być
czymś, a został niczym. (Rysunek: trupia czaszka
z piszczelami. Pod nim napis: Memento mori.) Tak
czy inaczej z człowieka zostaje tylko kilka atomów kości, które
staną się materią nieożywioną by potem znowuż... i tak w kółko.
Pisałem od 15.07.1952 do 22.03.1953 Zacząłem w Tomaszowie Maz.,
skończyłem w Poznaniu. Co dalej? Zobaczymy.
Zeszyt P-3 Na pierwszej stronie rysunek: Jak 23 ostro
atakuje wroga. Jeden samolot strącony, wbił się w ziemię,
a drugi pali się w powietrzu. A nad tym wszystkim słońce świeci
i obłoczki niefrasobliwe.
do 04pw Bufetowa?