NIL DESPERANDUM
© Copyright by Zbigniew Możdżeń, 1999
Odc1.
ŻYCIE
Dni szare, monotonne
Nizane czasem
Na powszedni różaniec życia.
A przecież w każdym
Przemijają byty
Wystarczy otworzyć duszę.
Lecz my szukamy znaków
Pragniemy wielkości
Nie wiedząc że tworzy ją
Ostateczność.
Gdy odkrywamy prawdę
Zostaje z nas
Kupka prochu
Roztartego
Wiecznością ciała.
1. Co dalej?
"Nie wydawaj duszy swej smutkowi
ani nie dręcz siebie myślami.
Radość serca jest życiem człowieka,
a wesołość męża przedłuża dni jego."
(Mdr. 30, 21-22)
Zwierzyniec był dla mnie miejscem zupełnie nieznanym, nawet
z opowiadań. Nie było go również na mojej mapie, która nie
sięgała tak daleko na zachód. Ogólnie jednak nie był tak odległy jak początkowo
się wydawało, zaledwie 30 kilometrów na zachód od Zamościa. Gdyby
Tatuś wrócił bez trudu by nas odnalazł.
Zwierzyniec n/Wieprzem to dawna siedziba ordynacji
Zamojskich. I do niej należały znajdujące się tam: fabryka mebli giętych,
browar, i tartak. Pośród starych drzew, malowniczo rozmieszczone
były budynki biurowe i mieszkania urzędników. Szczególnego uroku
dodawał rozległy staw z kościółkiem na niewielkiej wysepce,
połączonej drewnianym mostem z brzegiem. To wszystko znajdowało się
na lewym, zachodnim brzegu Wieprza. Na wschodnim zaś,
na piaszczystej bezdrzewnej równinie, drewniane bieda-domki. Szare,
smutne zgromadzenie na niewielkiej przestrzeni najrozmaitszych budek,
dobudówek, szop, szopek, przypominało mi "miasto" starozakonnych
w Komarowie. To miejsce nazywało się, jak niegdyś znajdująca
się tam wieś, Rudka. Tam właśnie wynajęliśmy mieszkanie, tak maleńkie,
że w pokoiku, mieściły się tylko dwie drewniane prycze oddzielone
wąskim przejściem, a w kuchni niewielki stolik. Zresztą, i tak nie
mieliśmy więcej "mebli". Te były zbite po przyjeździe na poczekaniu.
Dopiero później, kiedy się ujawniliśmy, mama przywiozła z Komarowa
ocalałe łóżko i budzik Junkers. Ja spałem nadal na pryczy. Mama się
jednak tym nie przejmowała. To wszystko tymczasowo. Najpóźniej w
lecie będzie wojna i wyjedziemy... Nie wiedziała biedaczka, że już
nigdy nie wyjedzie, że po czterdziestu latach na Zwierzynieckim cmentarzu
pochowane zostaną jej wielkie marzenia.
Ale na razie kończy się rok i sytuacja nasza coraz trudniejsza.
Przyjechaliśmy, dostaliśmy mieszkanie, i co dalej? Z czego żyć.
Nikogo nie znamy, zresztą był to główny warunek wyboru miejsca
osiedlenia. O pracy w fabryce lub gdzie indziej, z takimi papierami mama
nawet nie ma co myśleć. Szczególnie w tak małej miejscowości. Kilkaset
osób zna się od urodzenia. A tu uciekinierka z poznańskiego, bez mała w
rok po wojnie, UB nie takie głupie. Nowy rok 1946,pierwszy rok bez wojny
powitaliśmy więc w sytuacji najgorszej od jej wybuchu, wprost tragicznej.
Rzeczy które miały jakąś wartość zostały już wcześniej sprzedane.
I nie było pieniędzy na jedzenie nie mówiąc o czynszu. Właściwie
pierwszy raz w życiu zrozumiałem co to znaczy, być głodnym...
Ale nie trwało to długo. Przedsiębiorczość mamy obroniła przed
głodowaniem. Zaczęła handlować tytoniem.
W okolicy Zwierzyńca uprawa tytoniu była powszechna
i co prawda nie wolno było sprzedawać go poza monopolem, ale kto
by z rolników za te grosze jakie państwo płaciło wyżył. Więc,
można było kupić tytoń u chłopa, zawieść do Warszawy i z zyskiem
sprzedać. Kwestią były tylko pieniądze na początek. W końcu jednak znaleźli
się dobrzy ludzie, którzy mamie pożyczyli.
Wydawało się na pierwszy rzut oka, że to proste i dość
lekkie zajęcie, ale w rzeczywistości było bardzo ciężkie i wyczerpujące.
Pomijając już, że i bardzo niebezpieczne, bo zakazane. Zaczynało
się od wędrówki po okolicznych wioskach gdzie uprawiają tytoń. Potem
odpowiednie pakowanie do skrzynek z parcianymi szelkami przystosowanymi
do noszenia na plecach. Tytoń na spód, a na wierzch jajka, dla zamaskowania
przed rewizją. Taka skrzynia po załadunku była bardzo ciężka, nieraz
do czterdziestu kilogramów, a mama musiała dźwigać ją ponad
dwa kilometry do stacji PKP. Potem czekała ją jazda pociągiem.
Pociągi chodziły nieoświetlone, z powybijanymi szybami, a tak zatłoczone,
że tylko dzięki skrzyni, mogła siedzieć przez dwanaście godzin jazdy
do Warszawy. Tam należało po nocy spędzonej w zaduchu, sprzedać korzystnie
towar i jak najszybciej wracać po nowy, bo procenty rosły. Była to
bardzo uciążliwa i ciężka, szczególnie dla kobiety praca. Do tego
wynik jej był różny. Handel tytoniem był zabroniony, więc
czasami milicja robiła nalot na pociąg. Zabierała wtedy tytoń i oddawała
sprawę do sądu. Na szczęście sędziowie byli wyrozumiali, i sprawy
kończyły się zazwyczaj niewielkimi grzywnami. Za to bardzo dotkliwą
karą była konfiskata tytoniu. Potem trzeba było kilka razy
obrócić, żeby odzyskać utracone pieniądze. Chciałem mamie pomagać,
ale nie godziła się. Uważała, że szmuglowanie i handlowanie, spaczy mój
charakter. Skieruje w innym kierunku niż od dążenia do uzyskania
wymarzonego przez nią dla mnie zawodu lekarza, inżyniera etc.
Przecież to wszystko tymczasowe, aby tylko do jesieni. Przyjdą
Amerykanie i komunę szlag trafi.
Więc mama przeważnie w podróży, a ja w domu. Bardzo
się nudziłem. Nikogo nie znałem i nie miałem żadnej możliwości zmiany tej
sytuacji. Siedziałem więc w domu i czekałem na jedyne urozmaicenie, wyjście
co kilka dni po mamę do pociągu. Wkrótce zauważyłem, że przyjazd
pociągu jest pretekstem dla tutejszej młodzieży, która się spotyka na
stacji. Zacząłem więc chodzić codziennie, z nadzieją, że poznam,
zaprzyjaźnię się... Sam przyjazd pociągu zresztą wypełniał kilka
najgorszych, bo popołudniowych godzin codziennej beznadziei. Pobyt
na stacji przebiegał jak w Commedia dell'arte,
tylko z zakończeniem smutniejszym. Spektakl zaczynał się godzinę
lub dwie przed przyjazdem pociągu. Spacer po peronie. Tam i
z powrotem, tam i z powrotem. Wieczór, ciemno tylko dwie żółte latarnie.
Mijam się z chodzącymi po peronie dziewczętami. Po dwie, trzy trzymając
się pod ręce, wynurzają się z mroku, przez chwilę żółcieją
w świetle latarni, i znowu nikną, słyszę tylko ich szepty i
chichoty... Chciałbym je zagadnąć, zaczepić, ale nie
mam odwagi. Chłopcy nie chodzą. Stoją pod latarnią przy ganeczku budynku
stacyjnego i ćmią papierosy. Przystaję mimo, uśmiecham się z ich
pogaduszek, ale ignorują mnie zupełnie. A ich spojrzenia są takie ciężkie,
że wolę odsunąć się o parę metrów. Kiedyś któryś z nich mnie
zagadał. Ucieszyłem się. Ale kiedy zapytał - skąd? -
nie wiedziałem co odpowiedzieć, zastanawiałem się. Ale
ten nie czekał, tylko - a jak się nazywasz? Szybko odpowiedziałem:
Kruk. Wybuch drwiącego śmiechu, a niektórzy zaczęli krakać i machać
rękami. Rozwiała się nadzieja na przyjaźń. Pozostawał mi więc
nadal samotny spacer po peronie. Czekanie na pociąg. Aż słychać
odgłos pary wypuszczanej na zakręcie - zapowiedź szczęśliwego
przyjazdu i smutku z zakończenia spektaklu - a zaraz potem wyłaniają
się z ciemności dwie żółte latarnie. Zawieszone na niskiej platformie
wyładowanej kamieniami, mającej spełniać rolę minochronu, przejeżdżają
przez kręgi peronowego światła i znikają w mroku. Za nimi czerwony
blask paleniska - lokomotywa. Skrywa się w ciemności, a przed peronem
staje rząd wagonów z czarniejszymi od ścian, otworami okien. Zapach
sadzy i parującej gorącym żelazem wody. Trwa to minutę,
dwie. Wysiada kilku podróżnych, którzy jak ćmy szybko przebiegają
żółte kręgi latarń i nikną w otaczających stację ciemnościach, a
już gdzieś tam w mroku niewidoczna lokomotywa syczy niewidocznym
pióropuszem pary, i rusza ciemny wąż wagonów, niknie w mroku,
pozostawiając za sobą gasnący ślad czerwonej latarni. Koniec sztuki.
Przede mną ciąg dalszy samotnego, pustego wieczoru. Wracam
ciemną, piaskową ulicą. Staram się iść, wbrew swojej naturze, jak
najwolniejszym krokiem. Robię wszystko, by jak najbardziej oddalić
wieczorną udrękę samotności, ale Zwierzyniec jest nieduży, pozostaje
jeszcze tyle godzin, tyle godzin...
Nie mam książek, nie mam radia, siedzę więc bezczynnie i rozmyślam.
Myślę o przyszłości. Marzę. Z fragmentów zapamiętanych
książek tworzę sobie świat, a w nim gram rolę pana Waldemara z "Między
ustami a brzegiem pucharu" Rodziewiczówny, lub księcia - żebraka
Twaina. Fabuła ciągle taka sama. Wyglądam biednie, śpię pod
mostem, a jednak zakochuje się we mnie szlachetna, pełna przy
tym temperamentu, piękna kobieta. Wszyscy z niej drwią, a potem okazuje
się, że jestem bardzo bogatym i wykształconym dżentelmenem. I jeszcze
bardziej mnie kocha i wszystkie (te które mną gardziły) inne jej
zazdroszczą... Jest to główny szkielet fabuły, powieści, które próbuję
zapisywać w zeszytach, ale po zapisaniu kilku kartek zapał mija i w
zeszycie w końcu pozostają tylko same początki. Późniejsze pierwsze
rozdziały wielkich zamierzeń.
Wiosną znalazłem sobie robotę w lesie, przy sadzeniu
drzewek. Tym razem mama nie protestowała. Żyliśmy na granicy nędzy, więc
do przyjścia Amerykanów... Praca polegała na zdarciu
darni, specjalnym szpikulcem zrobieniem otworu i wsadzeniem weń sadzonki.
Pracowało dużo ludzi, przeważnie kobiet i dziewcząt. Szliśmy
szeregiem, jak żniwiarze i trzeba było się bardzo zwijać by nie zostać
w tyle. Gajowy szedł przed nami, i wyliczał każdemu zarobki.
Po tygodniu wielkie rozczarowanie. Dostałem dużo mniej pieniędzy
niż się spodziewałem. Wydawało mi się, że pracuję równo z innymi,
a wypłatę dostałem o połowę mniejszą od tutejszych, znajomych gajowego.
Nie umiałem obliczać, ale czułem że mnie oszukuje. Pierwsza praca
i taka niesprawiedliwość, długo bolało. Poznałem gorzki smak
zawodu, między obietnicą a rzeczywistością. Do
tego nie byłem przyzwyczajony do pracy fizycznej i zacząłem
odczuwać bóle kości i mięśni. Kiedy pomyślałem, że od poniedziałku
trzeba będzie znowu osiem godzin łopatą za takie marne grosze...nie
poszedłem więcej.
Minęło kilka miesięcy, podczas których mama niezmordowanie
woziła skrzynie tytoniu do Warszawy, nie folgując sobie nawet w święta.
Handel szedł jej ze zmiennym szczęściem, ale dzięki ofiarności i
wyrzeczeniom zdołała odłożyć niewielką sumkę na moją naukę. Bo ani przez
chwilę nie dopuściła myśli, że mógłbym nie ukończyć gimnazjum. W
międzyczasie władza ogłosiła "amnestię" dla partyzantów, czym powierdziła
ostatecznie, że dla komunistów przestępstwem była walka z Niemcami podczas
okupacji. Pozwoliło to nam wrócić do prawdziwego nazwiska i myśleć
o moim powrocie do gimnazjum. Upłynęło jednak już dwa lata
szkolne i koledzy, którzy kiedyś byli w razem ze mną w pierwszej
klasie, teraz już zdawali do trzeciej. A mnie wypadało
zaczynać znowu od pierwszej. Pogodzony z losem myślałem jedynie o
semestrach dla dorosłych, na których przerabiano dwie klasy w jednym
roku szkolnym, ale mama postanowiła, że zaległości muszę nadrobić
i pójść we wrześniu normalnie, do trzeciej. Późną wiosną 1946 poszła więc
do pana Bojarskiego, profesora i byłego guwernera hrabiów Zamojskich.
Ten najpierw mnie przeegzaminował i potem zobowiązał się, że w ciągu
trzech miesięcy nadrobię zaległe lata i zdam do trzeciej gimnazjalnej.
Mama więc zapłaciła, a mnie nie pozostało nic innego, tylko się uczyć.
Czułem, że będzie ciężko. Nadchodziły najładniejsze letnie miesiące, ale
walczyłem z lenistwem, pamiętając o ogromnym wysiłku mamy. Pomagało
mi też to, że nie miałem żadnych kolegów, a tym bardziej koleżanek.
Pan profesor Bojarski mieszkał w pięknym, zbudowanym w stylu
belwederu, z kolumnowym portalem, domu. Takich domów stało kilka.
Wybudowała je ordynacja dla swoich urzędników w pięknym, choć już, teraz
zaniedbanym parku. Tworzyły one swoistą enklawę. Ich kolumnowe kształty
pośród zieleni przywoływały z pamięci obrazy starożytnych świątyń
lub budowli. Wraz z kościółkiem na wyspie, pośród ogromnego stawu,
był to najładniejszy fragment Zwierzyńca. Była to ta część, której
zdjęcia zdobiły foldery zachęcające do przyjazdu. Pozostały Zwierzyniec,
bezdrzewna, piaskowa równina, zabudowana koślawymi domkami z wybrakowanych
desek, tworzyła smutny kontrast z "wyspą szczęśliwości". Podział
był wyraźny. Tu elita, o wysublimowanym smaku i wyrafinowanych doznaniach
estetycznych, ach te kolumny, te marmury, to wkomponowanie w bujną,
soczystą zieleń, a tam, szarość, chaos i beznadzieja, podobnie jak
do niedawna trud ludzi w nich mieszkających. Mieszkanie pana Bojarskiego,
położone w jednym ze skrzydeł monumentalnej budowli było rozległe
i pięknie urządzone. Pokój, w którym udzielał lekcji miał wysokie
okna, przez które zaglądały srebrne, parkowe świerki, i ogromny,
niebieski plafon na suficie. Ciemne, biedermajerowskie meble i jasno
orzechowy parkiet tworzyły wyczytany przeze mnie w książkach obraz
salonu, dodawały atmosfery uczoności i godności. Świat ciszy i spokoju,
z którym ściśle harmonizowały nienaganne maniery pana domu. Było
coś w tym pokoju, w jego atmosferze, może swoisty genius loci, co
wydobywało z człowieka potrzebę bycia lepszym, mądrzejszym. Mimo
woli głos się ściszał, ruchy powolniały i czuło się przypływ
szacunku do ludzi, do rzeczy, jak w świątyni. Człowiek szlachetniał przez
samo przebywanie w takim pomieszczeniu. Nie do pomyślenia byłyby
prostackie gesty, słowa czy nawet myśli. Nie ma się więc chyba czemu
dziwić, że zrodziło się w moim sercu uczucie czyste z najczystszych,
choć wiadomo, że diabła miałem za skórą, do uroczej brunetki o kasztanowych
oczach.
Marysia Olejkówna, dziewczyna o cerze białej jak greckie marmury
i grubych warkoczach upiętych wokół głowy w koronę, uczyła się innych
niż ja przedmiotów i języka francuskiego, a ja niemieckiego,
ale niektóre fragmenty przerabialiśmy razem. Marysia była nie tylko
piękną ale i dobrą dziewczyną. Samotnie, po śmierci matki opiekowała
się niedołężnym ojcem i młodszym rodzeństwem, i to jeszcze bardziej
wzmagało moje uczucie. Były to piękne chwile, kiedy tak w trójkę
siedzieliśmy przy okrągłym, potężnym stole, a profesor ożywiony wspomnieniami,
wzruszonym głosem recytował po grecku Iliadę lub Wergiliusza po łacinie.
Naturalnie nie rozumieliśmy tekstu, ale sama melodia poematów trafiała
do serc, budząc niezapomniane przeżycia. A do tego, co dla mnie było
najważniejsze, byliśmy we dwoje. Profesor recytował, my patrzyliśmy sobie
w oczy, aż Marysi różowiły się policzki, a za oknem szumiała bujna
przyroda. I było nam dobrze. I choć to były ulotne chwile, piękno
ich jednak, zapadło w serce na zawsze.
Pan Bojarski posiadał ogromną wiedzę. Był wielkim erudytą, poliglotą,
czy ja wiem zresztą jak go określić. Znał w mowie i w piśmie grekę,
łacinę, francuski, niemiecki, angielski, uczył historii, literatury,
matematyki, fizyki... Swoją wiedzą mógłby obdzielić z powodzeniem
kilkunastu komunistycznych profesorów zwyczajnych i jeszcze by zostało
dla uczonego docenta. Wiosna i uczucie przeszkadzały mi w skupieniu
się, ale pomimo to, sam nie wiedząc kiedy, tak napełniłem się wiedzą,
że potem mogłem, aż do małej matury, nic się nie uczyć. Wszystko
umiałem, z wyjątkiem łaciny.
Przez Marysię poznałem jej ciotecznego brata Lecha Cyca
z Zamościa. Jego ojciec w Zwierzyńcu posiadał pasiekę i kawałek pola i
on na wakacje przyjeżdżał doglądać. Marysia na długo jeszcze
pozostawała w moim sercu jako uosobienie miłości czystej, niewinnej
i pięknej. Po wakacjach rozjechaliśmy się, ja do Zamościa, a ona
do szkoły pedagogicznej w Szczebrzeszynie. Widziałem ją potem tylko
raz u Lecha, na krótko przed maturą. Była jeszcze ładniejsza
i ku mojej wielkiej radości nie byłem jej obojętny. Kontakt jednak
się urwał, a kiedy po kilku latach, zawitałem w te strony Marysi
już nie było. Wyjechała do Lublina i wyszła za mąż.
Wraz z powrotem do naszego nazwiska mama mogła
zgłosić w Czerwonym Krzyżu zaginięcie ojca. Nadzieje na powrót odżyły.
Nie wiedzieliśmy wówczas, że Ostaszków, to takie samo miejsce kaźni jak
i Katyń. Bo właśnie z faktu pobytu ojca w Ostaszkowie, wysnuwaliśmy
nadzieję że żyje. Czekaliśmy więc znowu z dnia na dzień na wiadomość
od niego. W miarę upływu czasu wydawać by się mogło, że nasze oczekiwanie
traci realne podstawy ale jeszcze w 1956 roku powracający z obozów
i więzień ZSRR, odżywiali nadzieję. Dopiero potem, kiedy dotarła
do nas prawda o mordach w pozostałych obozach poza Katyniem, tj.
w Kozielsku i w Ostaszkowie, nadzieja osłabła, zbladła. Pogodziliśmy
się ze śmiercią, choć to było i na zawsze pozostanie bardzo bolesne.
Nie możemy nawet określić miejsca, gdzie spoczywają jego szczątki.
Archiwa sowieckie są niedostępne, o ile nie są zniszczone, zresztą
samo mówienie, przyznawanie się do tego, że ma się ojca zamordowanego
przez sowietów jest karalne. Zaraz przypiszą kłamstwo, zniesławianie,
występowanie przeciw sojuszowi itd. Najsmutniejsze są Święta Zmarłych.
Ci, których bliscy zostali pochowani w morzu, mają chociaż symboliczne
miejsce wytyczone przez długość i szerokość geograficzną, a my? A
teraz już tylko ja? Nie można nawet pojechać, pomodlić się na ziemi,
którą skrwawił swoją niewinną krwią. Popatrzeć na krajobraz, który
był ostatnim widokiem w
jego życiu.