odc.08.
2. Żyć trzeba

 "Załatwiono odmownie", ten prostacki, żargonowy zwrot, napisany  kulfonami na podaniu, przekreślił moje marzenia. A byłem w nich już  oficerem, z zapewnionym utrzymaniem i mieszkaniem. A teraz?  "Załatwiono odmownie" odczułem jak uderzenie w głowę potężną pięścią.  Pociemniało, nogi zwiotczały, zmiękły, i tylko ściana Urzędu Pocztowego  uratowała przed upadkiem. Oparty o nią przez długą chwilę nie byłem zdolny  zrobić kroku. Ucisk serca, łzy w oczach i ogromny żal, dlaczego? Dlaczego  tak brutalnie, bez słowa wyjaśnienia?  Pierwsze samodzielne przedsięwzięcie i porażka. Nie dano mi nawet  szansy... Gdzieś, ktoś, nie znając, nie widząc, postanowił o moim losie...  Było mi bardzo smutno, tym bardziej, że nie znałem przyczyny odmowy. Chyba  nie polityczna, zastanawiałem się. Przez trzy lata "władzy ludowej"  nabyłem pewnych doświadczeń i w ankiecie napisałem, że jestem członkiem  ZWM (ostatecznie po to się zapisałem), a ojciec był pisarzem w gminie.  A może właśnie ten "pisarz" to błąd ? Kto wie? Taki pisarz to inteligent  przedwojenny, na pewno patriota, więc i synek niepewny: zgodnie z teorią  walki klas...  Chyba jednak to było to. Świadczyło by o tym takie brutalne potraktowanie,  bez najmniejszego słowa zachęty... Tak rozmawia się z wrogiem klasowym.  Skłamałem i nic nie pomogło - wyrzucałem sobie, zdobyłem jednak nowe  doświadczenie i na przyszłość postanowiłem tatusiowi znaleźć inny zawód.  Ale co robić teraz ? Byłem w dalszym ciągu załamany. Nagle przypomniały mi  się powiedzenia Ojca: "Dopóki człowiek zdrowy i cały, nie wolno  rezygnować". I jeszcze drugie: "Gdy ci zimno, to napnij się, nadmij, a  zrobi się ciepło". Z drugiego nie było potrzeby korzystać, było lato, ale  pierwsze bardzo się przydało.  Obmacałem się więc, zdrowy i w całości, i wyszedłem z poczty na  dwór. Popatrzyłem w około: ciepło, zielono, piękny, sierpniowy świat i od  razu łzy wyschły, a życie nabrało barwy.  Zaczęły przypominać mi się różne wyczytane historie o biednych sierotach,  które zaczynały od czyszczenia butów, a dzięki uporowi zostawały  milionerami... I chociaż Polska to nie Ameryka, a milionerzy w Polsce są  nacją tępioną jak pluskwy, postanowiłem jednak uwolnić mamę od swojego  ciężaru i poszukać pracy, przecież nie muszę od razu zostać milionerem.   Dość  mazgajenia, dopingowałem sam siebie, czyż to nie wstyd,  dziewiętnastoletni chłop z zawodowym prawem jazdy, a na garnuszku u  mamusi.   Mówię więc mamie, że w Zwierzyńcu nie widzę przyszłości dla siebie, wyjadę  może do Warszawy, albo Wrocławia, na początek zaczepię się jako  kierowca...   Ale mama, wbrew oczekiwaniom, moich zamiarów nie przyjęła z entuzjazmem.   Powiedziała:
- Zdążysz się jeszcze napracować. Najpierw idź do liceum i zrób maturę.  Pieniądze na naukę dostaniesz. Ale chciałam ci powiedzieć o jeszcze jednej  sprawie. Wiesz, że ojca bardzo kochałam i nadal kocham, ale to już ósmy  rok, trzeci po wojnie jak go nie ma. I wiesz też jak mi samej ciężko, sił  nieraz brakuje. Kiedy byłeś na obozie, poznałam jednego pana i właśnie  chciałam ciebie zapytać czy nie będziesz miał nic przeciw temu, żebym za  niego wyszła za mąż.
Tym "jednym panem" okazał się pan Feliks Popławski. Siwy, postawny,  przedwojenny podoficer WP, podczas wojny żołnierz AK. Kawaler, już trochę  dojrzały, mieszkał bowiem dotychczas z matką i siostrą, które skutecznie  przez lata broniły jego cnoty. W końcu jednak przypadek sprawił, że poznał  atrakcyjną blondynkę, i ich wieloletnie starania poszły na marne.  Pan Feliks, pomimo że był mistrzem budowlanym z wieloletnim  doświadczeniem, z racji swojej walki z Niemcami w AK podczas wojny, był  uważany przez "władzę ludową" za wroga i jako taki nie mógł dostać pracy w  żadnej firmie budowlanej, państwowej czy zakamuflowanej pod nazwą  spółdzielni, a firm prywatnych nie wolno było zakładać.  Żeby więc zarobić na życie, handlował różnymi drobnymi towarami na  przenośnym kramie. Od pierwszego spotkania poczułem do niego wielką  sympatię i okazało się, że spontaniczne uczucie nie zawiodło. Był to  bowiem człowiek zbudowany z samej dobroci, kochający wszystkich i wszystko  z wyjątkiem komunistów.   Już wcześniej oboje z mamą postanowili, że koniecznie powinienem się dalej  uczyć. Pan Feliks nawet przekonywał mamę, żebym wycofał złożone podanie i  nie szedł do szkoły oficerskiej.   Jak się okazało nie było takiej potrzeby, sami komuniści uchronili od  rozstrzygania dylematu, ale pan Feliks nie mógł się powstrzymać by nie  dodać:
- Bardzo dobrze, że tak się stało. Tej komunie, tym zdrajcom chciałeś  służyć. Pamiętaj, że oni ci ojca zamordowali - skrzywił się i splunął  (pluł tylko przy wypowiadaniu słowa komunista) z pogardą.    Cichy ślub odbył się w Zwierzyńcu w kościółku na wyspie. Napełnił  mnie spokojem, bo odtąd nie tylko ja miałem opiekować się mamusią.   Urząd PRL uznał tatusia za zmarłego (zaginionego) i chociaż jego powrót z  każdym dniem stawał się coraz mniej realny, to jednak często nachodziła  mnie nadzieja, że może przeżył jakimś cudem sowieckie piekło i wróci.   Myśl ta jednak w obecnej sytuacji nie wywoływała już wewnętrznej  szarpaniny jak niegdyś. Byłem bardziej dojrzały i wiedziałem, że dramatu  nie będzie i wszystko ułoży się dobrze, byleby tylko wrócił, czego zresztą  wszyscy szczerze pragnęli.   Wszedłem w wiek w którym bardzo potrzebny jest ojciec, ale niestety  musiała wystarczyć mi tylko wiara w jego powrót. Wiara, która  podtrzymywała w trudnych momentach na duchu, chroniła przed załamaniem.
 I tak zostałem w Zwierzyńcu u mamy na miesiąc beztroskich wakacji,  bo chociaż z początkiem roku szkolnego czekał egzamin do liceum  handlowego, to nie miałem najmniejszej wątpliwości, że zdam. Bowiem na  naradzie domowej ustaliliśmy, że nie będę się uczył dalej w Liceum im.  Jana Zamoyskiego ani w kierunku matematyczno-przyrodniczym, ani  humanistycznym, lecz pójdę do Liceum Handlowego w Zamościu. A w nim nie  honorowano świadectw z ogólniaka, trzeba było zdawać egzamin. Po dwóch  latach - duża matura, i również możliwość studiowania, ale też i konkretne  wykształcenie, uprawniające do pracy w handlu, a więc i zawód. Skończę -  zobaczymy, studia albo praca, w każdym bądź razie, będą większe  możliwości.
 Pozostał mi takim sposobem miesiąc wakacji. Drugi rok mieszkaliśmy w  Zwierzyńcu ale wakacje spędzałem po raz pierwszy, poprzednie całe na  obozach.   W lecie Zwierzyniec ze smutno-nudnej osady jaką był przez  pozostałą część roku, zmieniał się w miejscowość letniskową, wypoczynkową.   Lasy sosnowe na piaskach, czysty jak kryształ Wieprz i rozlane szeroko  stawy dawnej ordynacji, ściągały swoimi urokami liczne rzesze wczasowiczów  z Zamościa, a nawet z Lublina. Było pięknie i ruchliwie. Nie czułem się  samotny jak przed dwoma laty, kiedy nikogo nie znając przesiadywałem  godzinami w domu lub sterczałem jeszcze jako Kruk na stacji, sam przed  sobą udając, że na kogoś czekam, na próżno szukając towarzystwa. Teraz już  nie nudziłem się, miałem znajomych.   Z początku jednak po burzliwym zakończeniu roku pragnąłem  samotności. Rzeka, stawy przypomniały mi czasy, kiedy towarzyszyłem tacie  w wyjazdach na ryby i zapragnąłem, przypomnieć sobie dawne z Nim wędkowe  przygody.  Nie miałem co prawda wędki ale wystarczyła żyłka i dobry nóż. Z leszczyny  wyciąłem wędzisko, z kawałka drutu zrobiłem haczyk, a z pióra gęsiego,  spławik.   Wychodziłem o świcie kiedy jeszcze gwiazdy nie zasnęły i nad  rozlewiskiem Wieprza patrzyłem jak rodzi się dzień. Wokół coraz jaśniejsza  szarość, a woda w niewielkim zakolu jeszcze ciemna, nieprzenikniona. Gładka,  jakby pokryta oliwą, odbija jak w lustrze różowiejące obłoki, a pod  lustrem - nieznane. Haczyk bez plusku ginie w głębi i zaczyna się marzenie  o taaakiej rybie, ale o tej porze marzenie niedługie, spławik pika i ...jest.   Więc szybko następny robak. Drobne muszki obudzone słońcem śniadają  zostawiając na karku piekący ślad, ale kto by tam na to zważał. Trzeba się  skupić, celnie nabić na haczyk dżdżownicę, by za chwilę móc znowu  hipnotyzować się białym gęsim piórkiem spławika i marzyć o olbrzymiej,  nieznanej rybie...  I tak na zwyczajny, leszczynowy kij, gęsie pióro i zgrabnie zrobiony z  drutu haczyk, potrafiłem nieraz przynieść tyle linów, że wzbudzałem w  mamie podziw ale i zakłopotanie. Lin, ryba drobnołuskowa, kłopot ze  skrobaniem.  Łowienie ryb na wędkę wydawało mi się tak naturalne, że szamocząca się na  haczyku ryba nie robiła na mnie żadnego wrażenia, choćby nawet haczyk  przebijał oko, co nieraz się zdarzało. Natomiast nie mogłem patrzeć bez  żalu i litości na rybę przebitą ościeniem, a łowienie tym sposobem w  Wieprzu było powszechne. Nie były to nawet właściwie ościenie, tylko  zwyczajne domowe widelce, na które chłopcy nabijali długie miętusy.  W Wieprzu woda do kolan, rwąca, czysta. Na piaszczystym dnie ryby, jak  ciemne smużki wodorostów, stoją w miejscu walcząc z prądem. Nic  łatwiejszego jak stanąć nad nią i widelcem z góry.  Widelce jednak to nie harpuny i niejedna srebrzysta, porażona tym piorunem  z rybiego nieba, ześlizgiwała się ze szpikulca z powrotem do wody. A  potem, unoszona prądem, wypuszczając kiszeczki podziurawionym bokiem,  długo konała. Nie przynosząc pożytku nikomu.  Ale ryby były tylko pretekstem, próbą ucieczki. Od czego? Świata,  siebie? Od tych dwóch słów "Załatwiono odmownie"?  Nie miałem się z kim podzielić pytaniem, które nie dawało mi spać,  dlaczego?  Mamie żalić się nie wypada, mam już przecież dziewiętnaście lat. Tato, o  ileż łatwiej by było powiedzieć tacie. Ten by zrozumiał. Ale jestem sam -  robi mi się ckliwie.   I nagle widzę Ojca, jak odwraca głowę od wędki. Patrzy drwiąco i mówi:
- Popłacz se syneczku popłacz. A może cycusia? Jak ci nie wstyd stary  koniu. Obywatel, obrońca ojczyzny... Myślałem, że mam syna, a to tylko  babski mazgaj...
Tata zniknął, ale jego głos taki wyraźny.  Dobrze tato. Nie będziesz się więcej mnie wstydził.   Dość sentymentalnych rozczuleń się nad sobą. Trzeba wziąć się w garść i  jak niszczyciel rozbijać fale niepowodzeń niesione przez życie. Kiedyś  przecież zabłyśnie światło portowej latarni.
 Chłopaki wołają, chodź, przyjechały dziewczyny z Lublina.  Obóz SP (Służba Polsce,..." do pracy serce się rwie SP hej SP!...") w  internacie Technikum Leśnictwa.
Murowany, dwupiętrowy budynek po  administracji ordynacji, samotnie stojący w rozległym ogrodzie - parku,  ogrodzony metalową siatką.  Były to uczennice z dwóch znanych sprzed wojny prywatnych  gimnazjów lubelskich im. Sobolewskiej I Vettera, a obóz miał mieć charakter  społeczno-oświatowy. Kaganek oświaty w ciemny lud. Za przyczyną  przedwojennych nauczycieli, echa pozytywizmu błąkały się jeszcze w  marksistowskiej propagandzie.  Jak więc przystało na obóz i do tego mający szerzyć kulturę wśród  mas, dziewczęta zaczęły urządzać ogniska oświatowe.  Z założenia na te ogniska miała przychodzić miejscowa ludność, spragniona  kultury z Lublina, ale w rzeczywistości nie przychodził nikt poza naszą  paczką wakacyjnych kolegów. Naturalnie nie obchodziły nas jakieś tam  ogniska tylko dziewczyny.
Dziewczyny początkowo na nasze zaloty patrzyły niechętnie, wręcz  pogardliwie. Wykrzywiały się ironicznie, marszczyły nosy, jak byśmy  śmierdzieli paniusiom z wielkiego miasta. Kiedy na pierwszym ognisku to  zauważyłem, postanowiłem że moja noga więcej tam nie postanie. Nie jestem  psem,  żeby mnie jakaś lubelska wywłoka lekceważyła...   Inni jednak biegali. Wacek Polepa nawet z akordeonem. Pokornie  przyjmowali drwiny, szczęśliwi, że zaczęły się do nich odzywać.  Okazało się, że w "ogniskowych" skeczach były i role męskie. W końcu i  mnie namówili do powrotu. Zresztą cała paka, a nawet Lech Cyc, co  popołudnia tam chodzili.   Kiedy przyszedłem, zastałem atmosferę diametralnie inną. Dziewczyny się  oswoiły. Nie było już demonstracyjnego pociągania nosem, ale zalotne  spojrzenia i łapanie chłopaków. Niektóre już umawiały się na randki, ale  te spotkania ograniczały się zazwyczaj tylko do czasu ogniska. Potem  pilnowane bezwzględnie przez groźną komendantkę, nawet do ogrodu nie mogły  wyjść.  Komendantka, ostrzyżona na chłopczycę brunetka, o szerokich biodrach, była  ładną kobietą pod trzydziestkę, ale brakowało jej czegoś żeby, no właśnie,  być kobietą. A może dlatego tak mi się wydawało, że nie zwracała na nas  uwagi jako na przedstawicieli męskiego rodu, nawet na największego, z  wąsami, Romana. Tego co to nie dał rady "gospodyni". Natomiast bardzo strzegła dziewczyn. Na ognisku pilnowała, by któraś za  blisko nie usiadła, a po skończeniu nie zostawiała czasu nawet na  pożegnanie. Pomimo, że od kolacji do capstrzyku dziewczyny miały czas  wolny, nie pozwalała im do nas wychodzić. A po capstrzyku osobiście  nadzorowała zamykanie drzwi i sprawdzała obecność w sypialniach.   Więc wkrótce pobyt dziewczyn sprowadzał się do przechytrzenia  komendantki i wyskoczenia po kolacji do ogrodu gdzie czekała już "sfora".  Dziewczyny, szesnasto- siedemnastoletnie były bardzo urodziwe, jak gdyby  specjalnie wybrane i trudno było powiedzieć która najładniejsza, każda  mogła się podobać. Więc chodziło się z tą, której udało się wyjść.
 W taki sposób poznałem w kolejne wieczory dwie śliczne dziewczyny,  Stasię Świtalską od Sobolewskiej i Wiesię Fabiańską od Vetterów. W końcu  jednak spotkałem pięknonogą Olę (Korzeniowską?) i ta zajęła mi serce w  całości.   Była chyba z nich wszystkich najodważniejsza. Po pierwszym,  pokolacyjnym spacerze, nie wahała się potem, narażając na wyrzucenie z  obozu, już po capstrzyku spotykać się ze mną. Zostawiała w łóżku kukłę i  po rynnie do mnie. Rynna co prawda z grubej żelaznej blachy była jak  drabinka, ale zejść w nocy z drugiego piętra, to dla dziewczyny wyczyn nie  lada. Naturalnie po takich bohaterstwach zakochałem się po uszy.   A co spacer, co bliższe poznanie, tym miłość większa. Ola poza szkołą  uczyła się tańca w szkółce baletowej przy operetce lubelskiej i w  przypływie uczucia nieraz tańczyła dla mnie w świetle księżyca na  ocienionym drzewami boisku do siatkówki.   Noc, świerszcze, a w srebrnym świetle - nimfa w piruetach. Pięknie,  cudownie. Serce się rozpływa i na usta ciśnie się miłosna przysięga for  ever - akurat z nowym słownikiem próbowałem czytać "Romeo i Julia".  Ola (Aleksandra) obdarzona była wielką fantazją i wrażliwością. Dla  niej miłość - to wszystko, poza nią - nie ma nic - powtarzała, całując  gorąco.  Zakochałem się, ale pomimo doświadczeń budzących pragnienie czegoś więcej  niż pocałunków, szanowałem jej uczucie. Obejmowałem, całowałem,  wyznawałem, ale ręka nigdy nie zeszła poniżej bioder.  To jest ta, o której marzyłem - cieszyłem się i chodziłem jak pijany,  szczęśliwy.    Dziewczyny z Lublina. Przypomniała mi się obozowa Zosia, też z  Lublina. Wbrew obietnicom nie napisałem. Wstydziłem się, miałem przecież  być żołnierzem... Zresztą nie tęskniłem ani za jej intelektem ani pupą.  Wbrew pozorom, które stwarzało wyrobienie organizacyjne (ileż ona tych  kursów szkoleniowych obskoczyła) umysł miała raczej zamknięty, a w nim  poza walką klas, nic więcej się już nie mieściło.  A i w tej drugiej dziedzinie, niczym specjalnym się nie wyróżniała. W  pamięci nie pozostały jakieś extra wspomnienia. Byłem jednak wtedy tak  potrzebujący miłości, że wówczas nawet mi się podobała się.  Teraz jednak, kiedy poznałem te dziewczęta z gimnazjów,  uzmysłowiłem sobie różnicę między nimi, a dziewczynami z partyjnego obozu.  Przekonałem się, że na świecie są też istoty delikatne, wrażliwe,  interesujące się poezją, literaturą... czujące świat podobnie jak ja.  Obóz się skończył. Gorąco pożegnaliśmy się z Olą, przyrzekając  sobie, że najpóźniej za rok, w następne wakacje się zobaczymy.  Przyrzekałem szczerze, nie przypuszczając, że ten pożegnalny pocałunek  będzie ostatnim i już nigdy się nie zobaczymy.
 Po rozstaniu Ola pamiętała o mnie. Przez pierwsze dwa tygodnie nie  było dnia, żebym nie otrzymał listu od Oli, a często i nowego zdjęcia. W  ciągu miesiąca ofiarowała mi ich chyba z sześć, zwyczajnych i  artystycznych, w najprzeróżniejszych pozach. Z odpisywaniem szło mi  gorzej, czasu po prostu nie starczało, a i szkoła koedukacyjna,  niewątpliwie też miała na to wpływ. Uczuciom wyrosłym na krótkim - jak  błyskawica - spotkaniu serc, oddalenie zazwyczaj nie służy, więdną. Ich  korzonki są takie krótkie...
 Zacząłem dojeżdżać do Zamościa na egzaminy. Handlówka mieściła się  w budynku zwanym "kawalerem". Jest to długi kazamat z czerwonej cegły,  zbudowany w okresie zaboru carskiego i mający spełniać dwie funkcje: muru  obronnego i koszar kawalerii (stąd nazwa).  Budynek stoi na skraju fosy obronnej, obecnie porośniętej suchą trawą, za  którą rozległe błonia, ciągnące się hen, aż do ulicy Okopowej, przy której  jest szpital.   Na egzaminy idziemy razem z Leszkiem Czerskim (Klitusiem - tak  nazwanym od swojej małomówności), który też zdecydował się na handlówkę.  Kajtek - Lech Cyc, nasz trzeci kompan, nazwany tak z racji niewielkiego  wzrostu, pozostał na drugi rok w czwartej klasie ogólniaka.  Wchodzimy przez wąską furtę - jakby do twierdzy. Mury grube, metr albo  dwa, w głębokich wykuszach niewielkie, łukowate okna. Ściany wybielone  wapnem dodają wnętrzu koszarowo - klasztorny, ascetyczny charakter. W  jednej z takich mrocznych sal, przy rozstawionych stolikach mamy zdawać  egzamin. Jest nas osiemnaścioro (szkoła koedukacyjna), wszyscy z  ogólniaków (męskiego i żeńskiego).   Pierwszy angielski. Pani profesorka, od dołu już starzejąca się w rosnącym  sadle, twarz ma drobną, o filigranowych rysach, twarz młodej dziewczyny.  Ogromny kontrast z figurą, o kształcie podobnym do beczki, aż kusi  sprawdzić, czy rzeczywiście obie tak różne części połączone są na stałe.  Urzekają mnie jej niebieskie oczy, które pomimo siatki zmarszczek, jakie  wokół nich rozpiął czas, błyszczą ciepłym, niebieskim blaskiem, jakby zza  lekkiej mgiełki rozmarzenia. Czuję do niej z miejsca - no powiedzmy -  sympatię.  Jednocześnie wewnętrzna refleksja - jakiż ja wewnątrz jestem ohydny.  Każda nowa baba, bez względu na wiek, budzi we mnie żądzę, fuj!  Zauważam, że i ona też więcej czasu poświęca mnie niż innym, uśmiecha się.  Uśmiecha się nawet, kiedy objaśnia niektóre słówka z terminologii  handlowej, ale uśmiecha się tylko do mnie.  W handlówce uczą angielskiego handlowego. Korespondencja, umowy, oferty  etc.. Stąd dla kandydatów z ogólnego, dodatkowa trudność ze słownictwem.  Teraz dopiero doceniamy z Leszkiem surowe traktowanie przez pana Dragana i  jego oryginalny sposób nauczania na "żywych" tekstach z codziennych  angielskich gazet. Zaprawiony na Timesie z łatwością tłumaczę szkolne  teksty.  Pani coraz sympatyczniej uśmiecha się, a ja nabieram pewności siebie.  Sprawdza się jak widać opinia, że w handlówce poziom jest niższy niż w  ogólniaku...
I w takim nastroju, pewny siebie idę na matematykę.  Pan od matematyki, jak się potem okazało, także i od arytmetyki handlowej,  jest wysokim brunetem o bardzo nieprzyjemnym głosie. Każdy wydany przez  niego dźwięk, to zgrzyt szkła po żelazie. Brrr.. Drażni i denerwuje.  Ma chorobę krtani - myślę, ale chodzi nie tylko o głos, lecz o całą  postawę: pewna siebie, arogancka, budzi we mnie antypatię, żeby nie  powiedzieć - nienawiść.  Coś się we mnie nastrosza, i budzi jakaś irracjonalna przekora (pan  Chrzan), daje to opłakany skutek. W stosunkowo łatwych zadaniach gubię się  i plączę. Jego czarne, przenikliwe oczy i "pomocnicze" uwagi, mające być  może w jego przekonaniu, dopomóc mi w rozwiązaniu, wywołują efekt  odwrotny. Z matematyką jest źle, albo nawet zupełnie kiepsko.
Zdenerwowany przystępuję do polskiego. Najpierw pisemny. Naturalnie  wybieram temat wolny: wrażenia z wakacji, bo o innych z literatury,  pojęcia nie mam. Zapisałem cztery kartki o obozie ZWM w Kazimierzu.  Pominąłem oczywiście osobisty, intymny wątek z Zosią, za to podkreślałem,  jak to młodzież będzie teraz budować "nową, postępową przyszłość".  Miałem cichą nadzieję, że wyłożony w wypracowaniu mój światopogląd:  postępowy i naukowy - tego się już nauczyłem - oraz aspekty polityczne -  przynależność do ZWM, przeważą niedostatki w przedmiocie. Brzydziłem się  taką serwilistyczną postawą przed samym sobą, ale człowiek ma naturę tak  złożoną...   Okazało się jednak, że moje postępowe zaangażowanie nie miało żadnego  wpływu na ocenę, a jeśli, to raczej negatywne.  Po pisemnym z polskiego, z dość licznej naszej grupki, została tylko czwórka,  a w niej i ja, ale o wstydzie, w zawieszeniu. Miał zadecydować ustny.   W zawieszeniu, to znaczy jednak nie odrzucony - pocieszałem się. Byłem  więc dobrej myśli. Wiedziałem, że w kontaktach bezpośrednich w "słowie",  lepiej wypadam, niż w "piśmie".
 Polonistka pani Straszyńska, średniego wzrostu i wieku, energiczna osóbka , z  temperamentem, już po kilku pytaniach musiała się zorientować, że o  historii literatury mam bardzo mgliste pojęcie.  Nadrabiałem co prawda miną, ale nie na wiele to się zdało. Lekcje z  "kochasiem" wyłaziły teraz bokiem.  Oświecenie, romantyzm, pozytywizm, o czymś takim nie słyszałem. Z trudem  ukrywałem zdziwienie. "Lalkę" naturalnie znałem, jak i Placówkę,  "Faraona". Balzaka też czytałem,  kilkanaście tomów "Komedii Ludzkiej", no  i Zoli Germinal, a jeszcze i Wiktora Hugo Nędznicy itd. O takich jak  autorach jak Zewaco czy Zane Grey wydawało mi się niestosownym wspominać,  tym bardziej, że nie wywołałem entuzjazmu "Marysieńką" Boy'a...przerwała  gdy zacząłem o wianuszku z...  Ale pozytywizm, naturalizm - niestety nie słyszałem. O socrealiźmie,  akurat po zjeździe w Szczecinie, bardzo chętnie... Sypałem jak z rękawa,  nazwiskami, tytułami, wszystkim o czym czytałem, czy słyszałem, bez ładu i  składu, za to niekończącym się potokiem. Byłem jak w transie.   A ona pozwalała mówić. Słuchała z pogodną miną, uśmiechając się trochę  ironicznie, ale chwilami nie mogła się powstrzymać i wybuchała szczerym  śmiechem. Wyraźnie świetnie się bawiła. A już do łez doprowadziłem ją  swoją teorią o wpływie na literaturę braku seksualnego zaspokojenia  twórców. Dowodziłem, że brak zaspokojenia seksualnego był motorem twórczym  Mickiewicza, lub podobnie: perwersja Boya, (wymyślałem na poczekaniu)  pchała go do lubowania się w opisach intymnych zakątków kobiecych i coś w  tym rodzaju.  W końcu pani Straszyńska zmęczyła się. Przerwała mi. Otarła łzy śmiechu i  rozpoczęła uzasadnienie "wyroku".  Dużo się muszę jeszcze uczyć, przecież ja wcale nie znam przedmiotu, i  niech nie myślę, że wystarczy - i tu mnie zawstydziła - powstawiać słowa o  postępie, socjalizmie czy "zapodać" przynależność do ZWM, żeby zdać z  polskiego. To wszystko, jeśli już ktoś się przy tym upiera, powinno być  wyrażone poprawnymi zdaniami po polsku. Tak, tak, mój panie - pokiwała  głową, trzymając przed sobą cztery arkusze papieru kancelaryjnego moich  wypocin egzaminacyjnych. A tutaj to napisano - potrząsnęła kartkami - w  nieznanym dla mnie jakimś języku, ale na pewno nie polskim.
Oj  kiepsko, bardzo kiepsko, pomyślałem i zrobiłem odpowiednią minę.
- No dobrze - złagodniała, widząc jaki smutek odmalował się na mojej  twarzy. Przyjmę, ale trzeba dużo pracować, nadrobić zaległości, przecież  pan chyba wcale się nie uczył języka polskiego w gimnazjum... Będę  zwracała szczególną uwagę.
Naturalnie, nie trzeba dodawać, że skwapliwie potakiwałem z wzrokiem  "wiernym i oddanym", utkwionym w jej trochę drwiących oczach, a wewnątrz  rosła radość.
 I tak zostałem, razem z pozostałą trójką, Leszkiem i dwiema nieznanymi  dziewczynami z żeńskiego, uczniem klasy I A Państwowego Liceum Handlowego.  W liceum były dwie klasy pierwsze i jedna druga, maturalna, do której  chodziła siostra Lecha Cyca. Panna Cycówna, nazwisko po usłyszeniu  wywoływało niewybredne dowcipy, dopóki się jej nie zobaczyło, bo potem  okazywała się za ładna by z niej kpić. Działał przywilej w życiu ludzi  wyróżniających się urodą lub majątkiem.
Krystyna, dojrzała już, dwudziestotrzyletnia dziewczyna, pomagała  nam z Leszkiem zaaklimatyzować się w szkole.  Różnice w stosunku do gimnazjum ogólnokształcącego zasadniczo były trzy:  dziewczyny w klasach, czapki i nowe przedmioty. Czapki miały odmienny fason w odróżnieniu od ciemnogranatowych maciejówek  z niebieskim otokiem ogólniaka, były rogatywkami z ciemnozielonego pluszu  ze srebrnym lub złotym (w liceum) galonem.  Nowe przedmioty to te, których uczono już przez cztery lata w gimnazjum  handlowym: maszynopisanie, stenografia, arytmetyka handlowa,  towaroznawstwo, reklama, prawo, księgowość...  Ułatwioną naukę mieli ci, którzy uczyli się w gimnazjum handlowym, dla  nich była to właściwie powtórka, ale na nas z ogólniaka, padł lekki  strach, czekała dobra harówa.
 Z początku nie szukałem mieszkania, próbowałem dojeżdżać jak ostatnio do  gimnazjum, szybko jednak  przekonałem się że muszę mieszkać na miejscu bo  nie dam rady przy tej ilości nauki.  Dostałem adres na ulicy Więziennej. Duży pokój, niewielka kuchnia.   Gospodyni, brunetka około trzydziestki, o mlecznej "ukraińskiej" urodzie, wskazuje tapczan w kącie pokoju. W drugim kącie parawan, a za nim łóżko.   Mamy spać w jednym pokoju.   Bez komentarza - doświadczenie już przecież mam - taksuję od stóp do  czarnych warkoczy dość pulchną kobietkę i ubijam targu. Podoba mi się.