Odc.17.
 Bo w piechocie fajno jest...

   Po dwóch godzinach  jazdy wysiadłem więc z pociągu na  małej, niepozornej stacyjce, w powiatowym mieście Siedlce. Było wczesne  przedpołudnie, jednak trudno było wzbudzić w sobie radosny optymizm, jaki  zazwyczaj ogarnia człowieka, gdy rześki poranek kolorowo dojrzewa w  południe. Wręcz przeciwnie. Nisko wiszące chmury, z których bez przerwy  siąpił kapuśniaczek, rozmazując wszystko w bezkształtne, szare plamy, bez  najmniejszej nadziei na ujrzenie słońca, tworzył ponury nastrój, który  jest nieodłączną cechą dnia w listopadzie, w tym najsmutniejszym miesiącu  roku.
W posępnym  więc nastroju, człapałem błotnistymi uliczkami w kierunku kompleksu  budynków z czerwonobrudnej cegły, za ogrodzeniem z drutu kolczastego. Mego  samopoczucia nie był zdolny poprawić nawet fakt, że wbrew oczekiwaniom do  wojska jechałem sam. Byłem przygotowany na tłumek podobnych kandydatów, z  obowiązkowymi drewnianymi kuferkami, zamykanymi na kłódkę, otoczonymi  groźną eskortą, z karabinami najeżonymi bagnetami, i pokrzykującym groźnie  kapralem, przeganianym po peronach jak stado spłoszonych baranów pośród  litościwie spoglądających podróżnych. Nic podobnego. Wręczono mi tylko  kopertę z dokumentami na bezpłatny bilet na pociąg i... odbyłem podróż  jako jeden z wielu pasażerów pociągu. Nic mnie nie wyróżniało od innych, nic nie wskazywało, że jestem "do wojska przynależniony". A jednak i  wtedy, w śmierdzącym przedziale, i teraz, kiedy cienki paltocik przesiąkał  do skóry zimnym, jesiennym deszczem, nie mogłem z siebie wykrzesać ani  krzty optymizmu, podniecenia, które zazwyczaj budziło się we mnie przed  każdą nową przygodą.

Powtarzałem sobie argumenty "kolegów" redaktorów -  toż wam tylko pozazdrościć, wojsko, taka kopalnia tematów: lub innych -  chłopie, rok czasu i masz wojsko z głowy, a do tego jeszcze gwiazdkę na  epoletach. Ale kiedy tak jak poprzednio, starałem się nimi zagłuszyć  budzące się wątpliwości, tym razem mi się to nie udawało. Wydawały mi się  płaskie, bez rzeczywistej treści, jak slogany propagandowe. Ale czyż  miałem inny wybór? Tylko ja wiedziałem, że moje opowieści o możliwości  uniknięcia służby wojskowej oparte są na marzeniach, i nie ma w nich ani  krzty prawdy, która swą brutalnością tkwiła boleśnie w sercu i brzmiała: nie  masz chłopie żadnego wyboru, chcesz czy nie chcesz, musisz iść w rekruty.  Zrezygnowany oddałem kopertę wartownikowi w bramie. Ten spojrzał groźnie i  z wyższością spod stalowego okapu hełmu i niedbałym ruchem głowy wskazał  stojący opodal budynek, z szeroko otwartymi drzwiami. Ślizgając się po  obłoconych "kocich łbach", przemokniętymi na wylot, rozdeptanymi  pantoflami, z tekturową walizeczką w ręku, wolno przekroczyłem bramę i zaczęło się wojsko.

 We wskazanym przez wartownika pomieszczeniu było już  kilkudziesięciu chłopaków. Wszyscy z Warszawy lub z powiatu warszawskiego  i wszyscy po dużych maturach. Kandydaci, tak jak i ja, do szkoły oficerów  rezerwy. Szybko nawiązaliśmy pierwsze kontakty, znajomości, i jak to  zwykle bywa w gromadzie, początkowe zastraszenie wojskiem, prędko mijało.  Dużo w śród nas było typowych warszawskich "cwaniaków", a niektórzy nawet,  o czym dyskretnie napominali, byli już z powstaniowym stażem. Optymizm i  bojowość rosły z minuty na minutę i wydawało się, że nie ma takiej siły,  która by nas mogła zmóc.  Niech no tylko spróbują "dawać w dupę" - było to określenie metody  wychowawczej, stosowanej wobec rekrutów, równie starej jak samo wojsko -  to my im pokażemy, nie damy się...  Popędzono nas do łaźni, zimnej, mokrej sali, gdzie kazano nam się  rozbierać i pakować "cywilne łachy" do specjalnych worków. W nich nasze  ubrania miały oczekiwać, jak skończymy służbę wojskową. Zaledwie rok,  dodawałem sobie ducha, niedługo. Potem do fryzjera. Lodowaty mokry stołek  ziębi tyłek, a maszynka jeździ po głowie, odsłaniając spod bujnej czupryny  - gołą glacę. Wraz z włosami, jakby traciło się cząstkę siebie. Opuszcza  pewność siebie, nago, z łysą głową, jakoś niezręcznie, niepewnie, a tu  jeszcze wciskają ci maszynkę do golenia z tępą żyletką i krzyczą :
- Golić  jaja, żeby i mendy ujrzały trochę słońca.  Waham się. Włosy na głowie to wymóg regulaminowy, ma na celu utrudnienie  ucieczki, i w jakimś stopniu jest to zabieg higieniczny, ale pozostałe?
- Golić, golić - wrzeszczą kaprale - który nie będzie jak niemowlę  wygolony, to nigdy nie wyjdzie z łaźni. Co wy myślicie, że wojsko to  burdel, i z zarośniętymi fujarami można paradować...
Nagi, zmarznięty i przestraszony, spoglądam na innych... Najbliżej stojący  skwapliwie drapią żyletkami, aż krew po udach spływa... Jakby zapomnieli o  poprzednich, butnych zapewnieniach. Bezwolnie dają się oglądać kapralom,  sprawdzającym, czy nie pozostał choćby jeden włosek, czy spełniony jest  warunek wyjścia z łaźni. Cóż zrobić? Golę się i czuję jak coś we mnie  pęka, łamie się. Odsłonięty w swojej nagości tracę osobowość, godność,  czuję się jak bezmyślny, bezwolny robak wykonujący wykrzykiwane nad nim  polecenia. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł któregoś nie wykonać...  Jakże słaby jestem, gorzka refleksja, wystarczy obnażyć i pozbawić włosów.
 Potem fasowanie "sort mundurowych" pośród nieustającego krzyku kaprali  "szybciej, szybciej, tu nie Marszałkowska". Tłoczyliśmy się w kolejce  przed jakimś starszym szeregowym, który rzucał w nas ze stosów rozłożonej  na podłodze odzieży, poszczególnymi częściami umundurowania. Chwytaliśmy w  locie: koszulę płócienną, niegdyś białą, bez kołnierzyka, kalesony długie,  szerokie, jak pantalony, z troczkami do wiązania, dwie pary zażółconych  onuc, wytarte spodnie sukienne i równie zużytą - bardzo cienką kurtkę, do  tego płócienne spinacze, zamiast owijaczy, które dotychczas nadawały  piechurom tak charakterystyczną, bocianią sylwetkę. Obciśnięte nimi łydki  były smukłe i wytrzymałe na wielogodzinne marsze, ale to już historia. W  naszej, zmotoryzowanej, żołnierze jeżdżą samochodami, a nie maszerują...  Chociaż? Fasowane dwie pary butów z podeszwami nabitymi stalowymi  gwoździami, zdają się wróżyć, że pomimo samochodów i nam przyjdzie coś  niecoś pomaszerować. Nie zastanawiamy się jednak teraz nad tym i chwytami  dalsze "sorty". Długie płaszcze, jeden stary, jak sito wytarty od  wieloletniego używania i drugi nowy, gruby, sukienny "od święta". Jeszcze  dwie czapki: jedna starego kroju, przedwojennego, rogatywka, miękka, do  ćwiczeń i druga wyjściowa, okrągła, ze sztywnym, naciągniętym na drut  denkiem i okutym stalową blachą daszkiem. Zmiana fasonu czapek z rogatywek  na okrągłe, nastąpiła teraz, ponieważ - jak brzmi oficjalne tłumaczenie -  okrągłe są nowocześniejsze. Tłumaczenie, jak zwykle, kłamliwe, nie mówi  jakie czynniki naprawdę powodowały zmianę:
1. Chodzi o zerwanie z polską tradycją.
2. Upodobnienie umundurowania do umundurowania armii sowieckiej.
Na koniec wydano po parze rękawic, flanelowych. Skromny ten ekwipunek.  Ziąb lata po grzbiecie, połatane trzewiki cisną w palce (druga para była  nowa, do wyjścia), krótkie gacie piją w kroku. Próbujemy wymieniać między  sobą, bo podobno statystycznie, rozmiary powinny pasować, ale kaprale  gonią:
- To potem pogaduszki będziecie sobie ucinać, teraz do szeregu. Zbiórka  ofermy. Szybciej, szybciej! Uczone, a na zbiórce stanąć nie potrafią. Ty  do tyłu, ty tam... Według wzrostu.  Co? Nie było według wzrostu! Już chociaż tyle, ciemniaki, powinniście  wiedzieć, że wszystkie zbiórki w wojsku są według wzrostu. A w ogóle to  kto pozwolił wam gadać?!
Stajemy w długim dwuszeregu. Od najwyższego do najniższego. Jest nas  osiemdziesięciu. W za dużych lub za małych czapkach, w mundurach, których  rękawy jednym sięgają do łokci, a drudzy musieli sobie popodwijać, ułożywszy przed sobą pozostałe "sorty", czekamy na szefa kompanii.  Atmosfera sprzed "łaźni" minęła bez śladu. Teraz poznać się nawet trudno.  Każdy osamotniony, zagubiony.
 Nadchodzi szef kompanii. "Matka nasza" - jak  głosi piosenka. Niski, krępy - starszy sierżant. Starszy sierżant -  najwyższy stopień podoficerski. Wygląda okropnie, zupełnie jak u Quasimodo  z "Dzwonnika z Notre Dame". Twarz w głębokich bliznach, nos u nasady jakby  zgnieciony, ale najgorsze, to oczy. Jedno wepchnięte głęboko, błyszczy  gdzieś z głębi czaszki malutkim otworkiem, drugie za to na wierzchu,  przyczepione jakby tylko na miejscu, gdzie powinna być brew. Ta asymetria  w perspektywie i w płaszczyźnie, na pierwszy rzut oka czyni okropne  wrażenie. Potem, jak do wszystkiego, przyzwyczajamy się, i patrząc na  sierżanta, nie widzimy niczego szczególnego, natomiast zdobywa nasz  szacunek, tym że żyje. Z dwustu, którzy wyruszyli z nad Oki w kompanii  CKM, pozostało ich do końca wojny zaledwie trzech. Trud wojenny, rany i  kontuzje, nie wystarczyły jednak żeby awansować, choćby na chorążego. Dano  medale i stanowisko szefa kompanii...
 Starszy sierżant Prucnal spojrzał przeciągle po nas wyłupiastym okiem,  drugim gdzie patrzył, nie można było określić, i rozkazał:
- Pierwsza dwudziestka, na cztery kroki, wystąp! To będzie pierwszy pluton  strzelecki.  Druga dwudziestka, trzy kroki... to drugi pluton strzelecki. Trzecia  dwudziestka, dwa kroki...
Stałem drugi w rzędzie, wzrost średni statystycznie - 171 cm - pluton CKM.
- No a pozostałe kunusy, sierżant machnął ręką, to moździerze.
Podział  kompanii został dokonany. Cieszyliśmy się, my z CKM, że nie będziemy  musieli jak "zające" - strzelcy, biegać po polach, no i CKM to zawsze  wyższa technika niż kbk - o naiwni, nie wiedzieliśmy co nas czeka.
 Ostrzyżeni, ogoleni, umundurowani, z resztą zafasowanych sortów pod  pachami, pomaszerowaliśmy do kanciastego, jednopiętrowego murowańca,  pomieszczenia Szkolnej Kompanii Oficerów Rezerwy (SKOR). Na parterze  mieściły się magazynki, kancelaria i podoficerskie salki, a na piętrze,  sypialnia dla nas. Było to właściwie jedno, na przestrzał, od szczytu do  szczytu budynku, wielkie pomieszczenie, w którym łukowate, ceglane  przegrody, tworzyły płytkie, lecz szerokie wnęki, gdzie stały piętrowe,  żelazne łóżka. Ostatnia, szczytowa wnęka, służyła za salę gimnastyczną.  Każdą wnękę zajmował jeden pluton, według kolejności utworzenia (na  zbiórce), licząc od wejścia. Oprócz łóżka do każdego "przynależały"  jeszcze, szafka nocna i taboret, na którym kładło się na noc mundur,  złożony w "kostkę". Ubranie wyjściowe przechowywane było w specjalnym  magazynku na parterze, gdzie również, oprócz wymienionych wyżej  pomieszczeń mieściły się jeszcze sale: czyszczenia broni i kącik szewski z  przyborami do naprawy butów. Każdy żołnierz musiał bowiem sam sobie  naprawiać, w małym zakresie, buty. Szczególnie chodziło o gwoździe w  podeszwach i drobne łatki.  O igłę i nici do naprawy mundurów, musieliśmy postarać się własnym  sumptem, ale posiadanie ich było obowiązkowe.
We wnękach stały potężne,  sięgające pod sufit, okrągłe piece, średnicy półtora metra, obite blachą,  ale na razie, pierwszego popołudnia, całą naszą uwagę absorbowały łóżka.  Piętrowe, żelazne, z gołymi dechami, czekały na nasze sienniki. Zaraz  pognaliśmy do sterty z wilgotną, przemarzniętą słomą. Słoma, na wpół  zgniła, śmierdziała jak obornik, ale argumentacja kaprali była nie do  odrzucenia:
- Co komu śmierdzi, żeby tylko w życiu gorzej nie miał. I tak  je zasmrodzicie, że nawet mysiego gówna nie poczujecie, jak wam narżną w  siennik.
W końcu kolacja. Idziemy na stołówkę w wilgotnym, zimnym deszczu, trochę  bezładnym krokiem, wywołując zgorszenie u mijanych podoficerów:
- A cóż to za cywil-bandę prowadzicie. A pogonić ich, niech nauczą się po  ludzku chodzić, a po błotku trochę...
Nasi kaprale milczeli, odmachiwali tylko porozumiewawczo i uśmiechali się  tajemniczo.
Kolacja, pierwszy posiłek w wojsku, i zaskoczenie. Krzywiłem się już na  słynną, a tak nie lubianą przeze mnie kaszę, a tu czarna kawa i suchy,  razowy chleb. Rozglądamy się, czy dyżurni czego nie doniosą, ale kaprale  już komenderują:
- Koniec jedzenia, wychodzić!
Wracamy z burczącymi z głodu brzuchami, żeby chociaż trochę do tego chleba  smalcu, a tu nic. Może jutro. Podobno nie byliśmy na dzisiaj  zaprowiantowani, pocieszam się, pragnąc już tylko jednego, położyć się do  łóżka.  Ale zaraz, zaraz: kto pozwolił się kłaść?! Capstrzyk dopiero o dziesiątej.  To co, że dzisiaj pierwszy dzień. W dniu gospodarczym obowiązuje również  regulaminowy porządek dnia. Czekamy więc dziesiątej. Z nudów czytam  ogromny arkusz wywieszony na ścianie. Szczegółowy rozkład zajęć na okres  trzech miesięcy, poczynając od dnia jutrzejszego, aż do zakończenia  rekruckiego szkolenia, do złożenia przysięgi i zostania żołnierzami.  Zaskakuje drobiazgowość planu. Czas od pobudki, godz. 5.00 do capstrzyku -  godz. 22.00 rozpisany jest na kilkuminutowe nawet czynności. Napisane jest  tu, co przez trzy miesiące będę robił, kiedy jadł, ile spał - wszystko z góry  przewidziane. Żadnego niewiadomego, żadnego nawet marzenia, że może będzie  tak, albo inaczej, żadnej dowolności, cienia swobody. Zaczynam czuć się  jak maszyna, dla której zaplanowano pracę na trzy miesiące. Wiadomo,  wykona tyle to a tyle obrotów, zużyje na to tyle paliwa, oleju itp. itp.... A czyż moje życie inaczej wygląda? Czyż nie zaplanowane jest ono  gdzieś już w bycie...  Dokładnie wszystko wyliczone, odmierzone, ile lat, ile zje, ile wydali,  ile wypompuje spermy, ile...  Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, że żyję według z góry określonego  planu, ustalonego scenariusza. Robi mi się smutno, ogarnia mnie  zniechęcenie. Wszystko mi jedno. Kiedy nareszcie dziesiąta i - capstrzyk -  wojsko śpi! wbrew obawom zasypiam z miejsca "kołysany zapachami z  siennika".
Nagle nad uchem wrzask:
- Pobudka! Pobudka!
Nieprzytomny siadam na łóżku, ale drugi wrzask dyżurnego podoficera:
- Zbiórka! Zbiórka! Wychodzić na gimnastykę, no już, biegiem, biegiem -  wyrywa mnie ze snu.
Wciągam spodnie i nieskładnie owijając onucami nogi  wciskam je w kamasze. Do drzwi, ale kapral wraca z powrotem.
- Na gimnastykę - krzyczy - a nie na bal, zdjąć koszulę!
Ściągam, i rozebrany do pasa wybiegam przed budynek. Na dworze jeszcze  nocna ciemność, słabo rozjaśniona rzadkimi latarniami. Zbieramy się pod  jedną, szczękając zębami. W jej świetle widać wilgotną, lodowatą  mglistość, która osiada na naszych gołych torsach. W koszulach gimnastykę  można ćwiczyć dopiero od temperatury zero stopni, a na pełny komfort w  rękawiczkach i mundurach liczyć można dopiero od minus sześciu stopni  Celsjusza. Na komendę biegniemy ciemną uliczką mijając, podobne naszej,  kolumienki, które nie tyle widać, co słychać. Wszyscy chroboczą podkutymi  gwoździami, jakby wszystkie grzechotniki świata naznaczyły sobie rande  vouz w ten listopadowy świt w Siedlcach. Po stu metrach zatrzymuje nas  komenda:
- Stój, wolno się odlać!
Stajemy szeregiem wzdłuż uliczki, sikając na pobocze. Ostry zapach  zastanego z nocy moczu i kłęby pary, unoszą się wokół nas. Nie czujemy  smrodu. Ulga jaką odczuwamy, zagłusza takie wymyślne, pańskie doznania.
Zresztą zaczynam w ogóle coraz mniej odczuwać. Twardnieję, lub może  bardziej odpowiednim słowem było by chamieję.
W drodze powrotnej uczymy się biegać. Tego łatwiej się nauczyć, bo chodzić  po ludzku, a po ludzku chodzi tylko wojsko, to dłuższa nauka. Więc ręce do  piersi, i zaczynamy lewą nogą. W miejscu! Nogi wyżej! Biegiem marsz! W  miejscu! Zatrzymujemy się, nie przestając poruszać nogami, to znowu, na  komendę, nie zmieniając rytmu przebierania nogami, ruszamy do przodu - jak  posłuszna maszyna. Robimy postępy. Pomimo łamiącego w kościach niewyspania i wściekłości w duszy, wywołanej koniecznością tak wczesnego  wstawania, pierwsza satysfakcja, z jakże skąpej uwagi kaprala:
- No, widać że będą z was ludzie.
Płonne okazały się moje nadzieje, po wczorajszej kolacji, że jutro się  najem. Już śniadanie zaczęło je rozwiewać, kiedy dostałem kubek czarnej  kawy, rozwodnioną grochówkę: sam groch niedogotowany, bez najmniejszej  omasty, i suchy, czarny chleb, z dodatkiem zwanym cp (dla ciężko  pracujących) - 5 deko (teoretycznie) kiełbasy. Ten dodatek był przywilejem  szkoły oficerskiej, zwyczajni rekruci go nie otrzymywali. To było o  godzinie szóstej. Potem o czternastej trzydzieści - obiad, po którym  zacząłem bezpowrotnie tracić nadzieję, że się najem. Dostaliśmy chlapzupkę  (nazwa pochodzi od sposobu jej przyrządzania: kilka kartofli do kotła i  chlap - wiadro wody) i na drugie kotlet z dorsza z ziemniakami. Do popicia  czarna kawa, bardzo, bardzo słabo słodzona. Na kolację nie oczekiwałem więc  już marcepanów, i szybko, żeby inni nie ubiegli, kiedy tylko wydano kawę i  chleb, napychałem razowcem wszystkie kieszenie. Dojadałem go potem  spokojnie, już bez drżenia, że na śniadanie może go nie starczyć.  Takie "menu" utrzymywało się przez cały mój okres służby w piechocie, i  ono nauczyło mnie marzyć o mamusinych, tak poprzednio nie lubianych  krupnikach, kaszach i pomidorowych z ryżem.  Do tego jedzenie odbywało się w tempie dwudziestominutowym i nikt się nie  przejmował, że ktoś nie zdążył zjeść zupy, bo była za gorąca lub nie  zdążył, bo wybierał z grochówki białe, pływające gąsieniczki.  Komenda:
- Powstań, koniec obiadu, kolacji...!! była bezlitosna. Trzeba  było wychodzić. Z kotletem, jeszcze pół biedy, poparzył trochę przez  kieszeń, ale jak zabrać zupę, w czapkę?
Na początku często wychodziłem ze  stołówki równie głodny, jak przyszedłem, potem jednak nauczyłem się nie  robić z jedzenia fanaberii. Co tam gąsienice - więcej białka, kotlet  śmierdzi? - a kto kazał wąchać? Wcinaj człowieku co podchodzi, bo się z  głodu wykończysz, a tu nikomu na tobie nie zależy, tu nie ma mamusi...
 Ten brak żywności to stan przejściowy - tłumaczy nam na zajęciach  politycznych przystojny porucznik, zastępca dowódcy kompanii ds.  politycznych.
Zajęcia polityczne mamy co dwa dni, po dwie godziny  dziennie, w pozostałe dni - godzinne informacje prasowe. Szkolenie  polityczne prowadzi przeważnie właśnie zastępca dowódcy. Wiadomości to on  dużo zdaje się nie ma, daje się to zauważyć już na pierwszym wykładzie.  Stara się pokryć to patosem, wygłaszając utarte slogany jak aktor lub  ksiądz, wpadając w coraz większe uniesienie, aż gardło odmawia mu  posłuszeństwa. Na dodatek czerwienieje, zaczyna chrypieć, musi zaprzestać  wykładu. Wszyscy widzą, że zdrowia nie ma, a nam każe wtedy sobie czytać  Żołnierza Wolności.  To właśnie on nam wyjaśnił, zaraz na pierwszych zajęciach, dlaczego  powstały te przejściowe trudności w "zakresie wyżywienia". Spowodowała to  zdrada interesów klasy robotniczej przez śmierdzącą gomółkowszczyznę,  ohydną, cuchnącą jak stary ser klikę. To przez nich, na szczęście już  znajdujących się w więzieniu, agentów zgniłego imperializmu, przez takich  jak Gomółka, Spychalski, takich którzy chcieli zepchnąć Polskę z drogi  socjalistycznego rozwoju i sabotowali kolektywizację wsi, to przez nich  nie ma chleba. Ale nie ujdą kary. Dosięgnie ich sprawiedliwość klasy  robotniczej, niech sobie nie myślą, że utuczą ich cuchnące, amerykańskie  dolary. Przekonają się, że nie popłaca być agentami CIA. Tak krzyczał, a  myśmy w odpowiedzi też tak powtarzali, kiedy nas egzaminował. Nie było to  złe. Nauki nie dużo, kilkanaście sloganów i czasami od siebie jakiś  wymyślony "cuchnący" przymiotnik - i ocena pozytywna. Doceniłem to  szczególnie wtedy, kiedy na pamięć musiałem potem wkuwać WKPiB. "Nasz"  oficer mówił nam jeszcze o planie Marschalla, przy pomocy którego Ameryka  chce zawładnąć Europą... Polska na szczęście przewidziała tą grę  polityczną, szytą grubymi nićmi... i teraz Amerykanie zaczynają się na nas  mścić, i stonkę nam nasyłać, żeby zniszczyć plony. Na szczęście mamy  przyjaciela, ZSRR, który nam pomaga i zawsze pomoże...
Słuchaliśmy tego wszystkiego spokojnie, nie komentując między sobą.  Baliśmy się. Bo jak taki Gomółka jest agentem CIA, taki Spychalski, i inni  komuniści, a przecież, komu mieliśmy wierzyć, jak nie oświadczeniu Biura  Politycznego, to kto wie, jaki agent jest między nami? Powie coś człowiek,  zapyta, a on zaraz do imperialistów, albo przekręci i do Informacji... I  tak może być źle, i tak niedobrze... Milczeliśmy więc.

do 18n