Po dwóch godzinach jazdy wysiadłem więc z pociągu
na małej, niepozornej stacyjce, w powiatowym mieście Siedlce. Było
wczesne przedpołudnie, jednak trudno było wzbudzić w sobie radosny
optymizm, jaki zazwyczaj ogarnia człowieka, gdy rześki poranek kolorowo
dojrzewa w południe. Wręcz przeciwnie. Nisko wiszące chmury, z których
bez przerwy siąpił kapuśniaczek, rozmazując wszystko w bezkształtne,
szare plamy, bez najmniejszej nadziei na ujrzenie słońca, tworzył
ponury nastrój, który jest nieodłączną cechą dnia w listopadzie,
w tym najsmutniejszym miesiącu roku.
W posępnym więc nastroju, człapałem błotnistymi uliczkami
w kierunku kompleksu budynków z czerwonobrudnej cegły, za ogrodzeniem
z drutu kolczastego. Mego samopoczucia nie był zdolny poprawić nawet
fakt, że wbrew oczekiwaniom do wojska jechałem sam. Byłem przygotowany
na tłumek podobnych kandydatów, z obowiązkowymi drewnianymi kuferkami,
zamykanymi na kłódkę, otoczonymi groźną eskortą, z karabinami najeżonymi
bagnetami, i pokrzykującym groźnie kapralem, przeganianym po peronach
jak stado spłoszonych baranów pośród litościwie spoglądających podróżnych.
Nic podobnego. Wręczono mi tylko kopertę z dokumentami na bezpłatny
bilet na pociąg i... odbyłem podróż jako jeden z wielu pasażerów
pociągu. Nic mnie nie wyróżniało od innych, nic nie wskazywało, że jestem
"do wojska przynależniony". A jednak i wtedy, w śmierdzącym przedziale,
i teraz, kiedy cienki paltocik przesiąkał do skóry zimnym, jesiennym
deszczem, nie mogłem z siebie wykrzesać ani krzty optymizmu, podniecenia,
które zazwyczaj budziło się we mnie przed każdą nową przygodą.
Powtarzałem sobie argumenty "kolegów" redaktorów - toż wam tylko pozazdrościć, wojsko, taka kopalnia tematów: lub innych - chłopie, rok czasu i masz wojsko z głowy, a do tego jeszcze gwiazdkę na epoletach. Ale kiedy tak jak poprzednio, starałem się nimi zagłuszyć budzące się wątpliwości, tym razem mi się to nie udawało. Wydawały mi się płaskie, bez rzeczywistej treści, jak slogany propagandowe. Ale czyż miałem inny wybór? Tylko ja wiedziałem, że moje opowieści o możliwości uniknięcia służby wojskowej oparte są na marzeniach, i nie ma w nich ani krzty prawdy, która swą brutalnością tkwiła boleśnie w sercu i brzmiała: nie masz chłopie żadnego wyboru, chcesz czy nie chcesz, musisz iść w rekruty. Zrezygnowany oddałem kopertę wartownikowi w bramie. Ten spojrzał groźnie i z wyższością spod stalowego okapu hełmu i niedbałym ruchem głowy wskazał stojący opodal budynek, z szeroko otwartymi drzwiami. Ślizgając się po obłoconych "kocich łbach", przemokniętymi na wylot, rozdeptanymi pantoflami, z tekturową walizeczką w ręku, wolno przekroczyłem bramę i zaczęło się wojsko.
We wskazanym przez wartownika pomieszczeniu było już
kilkudziesięciu chłopaków. Wszyscy z Warszawy lub z powiatu warszawskiego
i wszyscy po dużych maturach. Kandydaci, tak jak i ja, do szkoły oficerów
rezerwy. Szybko nawiązaliśmy pierwsze kontakty, znajomości, i jak to
zwykle bywa w gromadzie, początkowe zastraszenie wojskiem, prędko mijało.
Dużo w śród nas było typowych warszawskich "cwaniaków", a niektórzy nawet,
o czym dyskretnie napominali, byli już z powstaniowym stażem. Optymizm
i bojowość rosły z minuty na minutę i wydawało się, że nie ma takiej
siły, która by nas mogła zmóc. Niech no tylko spróbują "dawać
w dupę" - było to określenie metody wychowawczej, stosowanej wobec
rekrutów, równie starej jak samo wojsko - to my im pokażemy, nie
damy się... Popędzono nas do łaźni, zimnej, mokrej sali, gdzie kazano
nam się rozbierać i pakować "cywilne łachy" do specjalnych worków.
W nich nasze ubrania miały oczekiwać, jak skończymy służbę wojskową.
Zaledwie rok, dodawałem sobie ducha, niedługo. Potem do fryzjera.
Lodowaty mokry stołek ziębi tyłek, a maszynka jeździ po głowie, odsłaniając
spod bujnej czupryny - gołą glacę. Wraz z włosami, jakby traciło
się cząstkę siebie. Opuszcza pewność siebie, nago, z łysą głową,
jakoś niezręcznie, niepewnie, a tu jeszcze wciskają ci maszynkę do
golenia z tępą żyletką i krzyczą :
- Golić jaja, żeby i mendy ujrzały trochę słońca. Waham
się. Włosy na głowie to wymóg regulaminowy, ma na celu utrudnienie
ucieczki, i w jakimś stopniu jest to zabieg higieniczny, ale pozostałe?
- Golić, golić - wrzeszczą kaprale - który nie będzie jak niemowlę
wygolony, to nigdy nie wyjdzie z łaźni. Co wy myślicie, że wojsko to
burdel, i z zarośniętymi fujarami można paradować...
Nagi, zmarznięty i przestraszony, spoglądam na innych... Najbliżej
stojący skwapliwie drapią żyletkami, aż krew po udach spływa... Jakby
zapomnieli o poprzednich, butnych zapewnieniach. Bezwolnie dają się
oglądać kapralom, sprawdzającym, czy nie pozostał choćby jeden włosek,
czy spełniony jest warunek wyjścia z łaźni. Cóż zrobić? Golę się
i czuję jak coś we mnie pęka, łamie się. Odsłonięty w swojej nagości
tracę osobowość, godność, czuję się jak bezmyślny, bezwolny robak
wykonujący wykrzykiwane nad nim polecenia. Nie wyobrażam sobie, żebym
mógł któregoś nie wykonać... Jakże słaby jestem, gorzka refleksja,
wystarczy obnażyć i pozbawić włosów.
Potem fasowanie "sort mundurowych" pośród nieustającego krzyku
kaprali "szybciej, szybciej, tu nie Marszałkowska". Tłoczyliśmy się
w kolejce przed jakimś starszym szeregowym, który rzucał w nas ze
stosów rozłożonej na podłodze odzieży, poszczególnymi częściami umundurowania.
Chwytaliśmy w locie: koszulę płócienną, niegdyś białą, bez kołnierzyka,
kalesony długie, szerokie, jak pantalony, z troczkami do wiązania,
dwie pary zażółconych onuc, wytarte spodnie sukienne i równie zużytą
- bardzo cienką kurtkę, do tego płócienne spinacze, zamiast owijaczy,
które dotychczas nadawały piechurom tak charakterystyczną, bocianią
sylwetkę. Obciśnięte nimi łydki były smukłe i wytrzymałe na wielogodzinne
marsze, ale to już historia. W naszej, zmotoryzowanej, żołnierze
jeżdżą samochodami, a nie maszerują... Chociaż? Fasowane dwie pary
butów z podeszwami nabitymi stalowymi gwoździami, zdają się wróżyć,
że pomimo samochodów i nam przyjdzie coś niecoś pomaszerować. Nie
zastanawiamy się jednak teraz nad tym i chwytami dalsze "sorty".
Długie płaszcze, jeden stary, jak sito wytarty od wieloletniego używania
i drugi nowy, gruby, sukienny "od święta". Jeszcze dwie czapki: jedna
starego kroju, przedwojennego, rogatywka, miękka, do ćwiczeń i druga
wyjściowa, okrągła, ze sztywnym, naciągniętym na drut denkiem i okutym
stalową blachą daszkiem. Zmiana fasonu czapek z rogatywek na okrągłe,
nastąpiła teraz, ponieważ - jak brzmi oficjalne tłumaczenie - okrągłe
są nowocześniejsze. Tłumaczenie, jak zwykle, kłamliwe, nie mówi jakie
czynniki naprawdę powodowały zmianę:
1. Chodzi o zerwanie z polską tradycją.
2. Upodobnienie umundurowania do umundurowania armii sowieckiej.
Na koniec wydano po parze rękawic, flanelowych. Skromny ten ekwipunek.
Ziąb lata po grzbiecie, połatane trzewiki cisną w palce (druga para była
nowa, do wyjścia), krótkie gacie piją w kroku. Próbujemy wymieniać między
sobą, bo podobno statystycznie, rozmiary powinny pasować, ale kaprale
gonią:
- To potem pogaduszki będziecie sobie ucinać, teraz do szeregu.
Zbiórka ofermy. Szybciej, szybciej! Uczone, a na zbiórce stanąć nie
potrafią. Ty do tyłu, ty tam... Według wzrostu. Co? Nie było
według wzrostu! Już chociaż tyle, ciemniaki, powinniście wiedzieć,
że wszystkie zbiórki w wojsku są według wzrostu. A w ogóle to kto
pozwolił wam gadać?!
Stajemy w długim dwuszeregu. Od najwyższego do najniższego. Jest
nas osiemdziesięciu. W za dużych lub za małych czapkach, w mundurach,
których rękawy jednym sięgają do łokci, a drudzy musieli sobie popodwijać,
ułożywszy przed sobą pozostałe "sorty", czekamy na szefa kompanii.
Atmosfera sprzed "łaźni" minęła bez śladu. Teraz poznać się nawet trudno.
Każdy osamotniony, zagubiony.
Nadchodzi szef kompanii. "Matka nasza" - jak głosi piosenka.
Niski, krępy - starszy sierżant. Starszy sierżant - najwyższy stopień
podoficerski. Wygląda okropnie, zupełnie jak u Quasimodo z "Dzwonnika
z Notre Dame". Twarz w głębokich bliznach, nos u nasady jakby zgnieciony,
ale najgorsze, to oczy. Jedno wepchnięte głęboko, błyszczy gdzieś
z głębi czaszki malutkim otworkiem, drugie za to na wierzchu, przyczepione
jakby tylko na miejscu, gdzie powinna być brew. Ta asymetria w perspektywie
i w płaszczyźnie, na pierwszy rzut oka czyni okropne wrażenie. Potem,
jak do wszystkiego, przyzwyczajamy się, i patrząc na sierżanta, nie
widzimy niczego szczególnego, natomiast zdobywa nasz szacunek, tym
że żyje. Z dwustu, którzy wyruszyli z nad Oki w kompanii CKM, pozostało
ich do końca wojny zaledwie trzech. Trud wojenny, rany i kontuzje,
nie wystarczyły jednak żeby awansować, choćby na chorążego. Dano
medale i stanowisko szefa kompanii...
Starszy sierżant Prucnal spojrzał przeciągle po nas wyłupiastym
okiem, drugim gdzie patrzył, nie można było określić, i rozkazał:
- Pierwsza dwudziestka, na cztery kroki, wystąp! To będzie pierwszy
pluton strzelecki. Druga dwudziestka, trzy kroki... to drugi
pluton strzelecki. Trzecia dwudziestka, dwa kroki...
Stałem drugi w rzędzie, wzrost średni statystycznie - 171 cm - pluton
CKM.
- No a pozostałe kunusy, sierżant machnął ręką, to moździerze.
Podział kompanii został dokonany. Cieszyliśmy się, my z CKM,
że nie będziemy musieli jak "zające" - strzelcy, biegać po polach,
no i CKM to zawsze wyższa technika niż kbk - o naiwni, nie wiedzieliśmy
co nas czeka.
Ostrzyżeni, ogoleni, umundurowani, z resztą zafasowanych sortów
pod pachami, pomaszerowaliśmy do kanciastego, jednopiętrowego murowańca,
pomieszczenia Szkolnej Kompanii Oficerów Rezerwy (SKOR). Na parterze
mieściły się magazynki, kancelaria i podoficerskie salki, a na piętrze,
sypialnia dla nas. Było to właściwie jedno, na przestrzał, od szczytu do
szczytu budynku, wielkie pomieszczenie, w którym łukowate, ceglane
przegrody, tworzyły płytkie, lecz szerokie wnęki, gdzie stały piętrowe,
żelazne łóżka. Ostatnia, szczytowa wnęka, służyła za salę gimnastyczną.
Każdą wnękę zajmował jeden pluton, według kolejności utworzenia (na
zbiórce), licząc od wejścia. Oprócz łóżka do każdego "przynależały"
jeszcze, szafka nocna i taboret, na którym kładło się na noc mundur,
złożony w "kostkę". Ubranie wyjściowe przechowywane było w specjalnym
magazynku na parterze, gdzie również, oprócz wymienionych wyżej pomieszczeń
mieściły się jeszcze sale: czyszczenia broni i kącik szewski z przyborami
do naprawy butów. Każdy żołnierz musiał bowiem sam sobie naprawiać,
w małym zakresie, buty. Szczególnie chodziło o gwoździe w podeszwach
i drobne łatki. O igłę i nici do naprawy mundurów, musieliśmy postarać
się własnym sumptem, ale posiadanie ich było obowiązkowe.
We wnękach stały potężne, sięgające pod sufit, okrągłe piece,
średnicy półtora metra, obite blachą, ale na razie, pierwszego popołudnia,
całą naszą uwagę absorbowały łóżka. Piętrowe, żelazne, z gołymi dechami,
czekały na nasze sienniki. Zaraz pognaliśmy do sterty z wilgotną,
przemarzniętą słomą. Słoma, na wpół zgniła, śmierdziała jak obornik,
ale argumentacja kaprali była nie do odrzucenia:
- Co komu śmierdzi, żeby tylko w życiu gorzej nie miał. I tak
je zasmrodzicie, że nawet mysiego gówna nie poczujecie, jak wam narżną
w siennik.
W końcu kolacja. Idziemy na stołówkę w wilgotnym, zimnym deszczu,
trochę bezładnym krokiem, wywołując zgorszenie u mijanych podoficerów:
- A cóż to za cywil-bandę prowadzicie. A pogonić ich, niech nauczą
się po ludzku chodzić, a po błotku trochę...
Nasi kaprale milczeli, odmachiwali tylko porozumiewawczo i uśmiechali
się tajemniczo.
Kolacja, pierwszy posiłek w wojsku, i zaskoczenie. Krzywiłem się
już na słynną, a tak nie lubianą przeze mnie kaszę, a tu czarna kawa
i suchy, razowy chleb. Rozglądamy się, czy dyżurni czego nie doniosą,
ale kaprale już komenderują:
- Koniec jedzenia, wychodzić!
Wracamy z burczącymi z głodu brzuchami, żeby chociaż trochę do tego
chleba smalcu, a tu nic. Może jutro. Podobno nie byliśmy na dzisiaj
zaprowiantowani, pocieszam się, pragnąc już tylko jednego, położyć się
do łóżka. Ale zaraz, zaraz: kto pozwolił się kłaść?! Capstrzyk
dopiero o dziesiątej. To co, że dzisiaj pierwszy dzień. W dniu gospodarczym
obowiązuje również regulaminowy porządek dnia. Czekamy więc dziesiątej.
Z nudów czytam ogromny arkusz wywieszony na ścianie. Szczegółowy
rozkład zajęć na okres trzech miesięcy, poczynając od dnia jutrzejszego,
aż do zakończenia rekruckiego szkolenia, do złożenia przysięgi i
zostania żołnierzami. Zaskakuje drobiazgowość planu. Czas od pobudki,
godz. 5.00 do capstrzyku - godz. 22.00 rozpisany jest na kilkuminutowe
nawet czynności. Napisane jest tu, co przez trzy miesiące będę robił,
kiedy jadł, ile spał - wszystko z góry przewidziane. Żadnego niewiadomego,
żadnego nawet marzenia, że może będzie tak, albo inaczej, żadnej
dowolności, cienia swobody. Zaczynam czuć się jak maszyna, dla której
zaplanowano pracę na trzy miesiące. Wiadomo, wykona tyle to a tyle
obrotów, zużyje na to tyle paliwa, oleju itp. itp.... A czyż moje życie
inaczej wygląda? Czyż nie zaplanowane jest ono gdzieś już w bycie...
Dokładnie wszystko wyliczone, odmierzone, ile lat, ile zje, ile wydali,
ile wypompuje spermy, ile... Nigdy nie zastanawiałem się nad tym,
że żyję według z góry określonego planu, ustalonego scenariusza.
Robi mi się smutno, ogarnia mnie zniechęcenie. Wszystko mi jedno.
Kiedy nareszcie dziesiąta i - capstrzyk - wojsko śpi! wbrew obawom
zasypiam z miejsca "kołysany zapachami z siennika".
Nagle nad uchem wrzask:
- Pobudka! Pobudka!
Nieprzytomny siadam na łóżku, ale drugi wrzask dyżurnego podoficera:
- Zbiórka! Zbiórka! Wychodzić na gimnastykę, no już, biegiem, biegiem
- wyrywa mnie ze snu.
Wciągam spodnie i nieskładnie owijając onucami nogi wciskam
je w kamasze. Do drzwi, ale kapral wraca z powrotem.
- Na gimnastykę - krzyczy - a nie na bal, zdjąć koszulę!
Ściągam, i rozebrany do pasa wybiegam przed budynek. Na dworze jeszcze
nocna ciemność, słabo rozjaśniona rzadkimi latarniami. Zbieramy się pod
jedną, szczękając zębami. W jej świetle widać wilgotną, lodowatą
mglistość, która osiada na naszych gołych torsach. W koszulach gimnastykę
można ćwiczyć dopiero od temperatury zero stopni, a na pełny komfort w
rękawiczkach i mundurach liczyć można dopiero od minus sześciu stopni
Celsjusza. Na komendę biegniemy ciemną uliczką mijając, podobne naszej,
kolumienki, które nie tyle widać, co słychać. Wszyscy chroboczą podkutymi
gwoździami, jakby wszystkie grzechotniki świata naznaczyły sobie rande
vouz w ten listopadowy świt w Siedlcach. Po stu metrach zatrzymuje nas
komenda:
- Stój, wolno się odlać!
Stajemy szeregiem wzdłuż uliczki, sikając na pobocze. Ostry zapach
zastanego z nocy moczu i kłęby pary, unoszą się wokół nas. Nie czujemy
smrodu. Ulga jaką odczuwamy, zagłusza takie wymyślne, pańskie doznania.
Zresztą zaczynam w ogóle coraz mniej odczuwać. Twardnieję, lub może
bardziej odpowiednim słowem było by chamieję.
W drodze powrotnej uczymy się biegać. Tego łatwiej się nauczyć,
bo chodzić po ludzku, a po ludzku chodzi tylko wojsko, to dłuższa
nauka. Więc ręce do piersi, i zaczynamy lewą nogą. W miejscu! Nogi
wyżej! Biegiem marsz! W miejscu! Zatrzymujemy się, nie przestając
poruszać nogami, to znowu, na komendę, nie zmieniając rytmu przebierania
nogami, ruszamy do przodu - jak posłuszna maszyna. Robimy postępy.
Pomimo łamiącego w kościach niewyspania i wściekłości w duszy, wywołanej
koniecznością tak wczesnego wstawania, pierwsza satysfakcja, z jakże
skąpej uwagi kaprala:
- No, widać że będą z was ludzie.
Płonne okazały się moje nadzieje, po wczorajszej kolacji, że jutro
się najem. Już śniadanie zaczęło je rozwiewać, kiedy dostałem kubek
czarnej kawy, rozwodnioną grochówkę: sam groch niedogotowany, bez
najmniejszej omasty, i suchy, czarny chleb, z dodatkiem zwanym cp
(dla ciężko pracujących) - 5 deko (teoretycznie) kiełbasy. Ten dodatek
był przywilejem szkoły oficerskiej, zwyczajni rekruci go nie otrzymywali.
To było o godzinie szóstej. Potem o czternastej trzydzieści - obiad,
po którym zacząłem bezpowrotnie tracić nadzieję, że się najem. Dostaliśmy
chlapzupkę (nazwa pochodzi od sposobu jej przyrządzania: kilka kartofli
do kotła i chlap - wiadro wody) i na drugie kotlet z dorsza z ziemniakami.
Do popicia czarna kawa, bardzo, bardzo słabo słodzona. Na kolację
nie oczekiwałem więc już marcepanów, i szybko, żeby inni nie ubiegli,
kiedy tylko wydano kawę i chleb, napychałem razowcem wszystkie kieszenie.
Dojadałem go potem spokojnie, już bez drżenia, że na śniadanie może
go nie starczyć. Takie "menu" utrzymywało się przez cały mój okres
służby w piechocie, i ono nauczyło mnie marzyć o mamusinych, tak
poprzednio nie lubianych krupnikach, kaszach i pomidorowych z ryżem.
Do tego jedzenie odbywało się w tempie dwudziestominutowym i nikt się nie
przejmował, że ktoś nie zdążył zjeść zupy, bo była za gorąca lub nie
zdążył, bo wybierał z grochówki białe, pływające gąsieniczki. Komenda:
- Powstań, koniec obiadu, kolacji...!! była bezlitosna. Trzeba
było wychodzić. Z kotletem, jeszcze pół biedy, poparzył trochę przez
kieszeń, ale jak zabrać zupę, w czapkę?
Na początku często wychodziłem ze stołówki równie głodny,
jak przyszedłem, potem jednak nauczyłem się nie robić z jedzenia
fanaberii. Co tam gąsienice - więcej białka, kotlet śmierdzi? - a
kto kazał wąchać? Wcinaj człowieku co podchodzi, bo się z głodu wykończysz,
a tu nikomu na tobie nie zależy, tu nie ma mamusi...
Ten brak żywności to stan przejściowy - tłumaczy nam na zajęciach
politycznych przystojny porucznik, zastępca dowódcy kompanii ds.
politycznych.
Zajęcia polityczne mamy co dwa dni, po dwie godziny dziennie,
w pozostałe dni - godzinne informacje prasowe. Szkolenie polityczne
prowadzi przeważnie właśnie zastępca dowódcy. Wiadomości to on dużo
zdaje się nie ma, daje się to zauważyć już na pierwszym wykładzie.
Stara się pokryć to patosem, wygłaszając utarte slogany jak aktor lub
ksiądz, wpadając w coraz większe uniesienie, aż gardło odmawia mu
posłuszeństwa. Na dodatek czerwienieje, zaczyna chrypieć, musi zaprzestać
wykładu. Wszyscy widzą, że zdrowia nie ma, a nam każe wtedy sobie czytać
Żołnierza Wolności. To właśnie on nam wyjaśnił, zaraz na pierwszych
zajęciach, dlaczego powstały te przejściowe trudności w "zakresie
wyżywienia". Spowodowała to zdrada interesów klasy robotniczej przez
śmierdzącą gomółkowszczyznę, ohydną, cuchnącą jak stary ser klikę.
To przez nich, na szczęście już znajdujących się w więzieniu, agentów
zgniłego imperializmu, przez takich jak Gomółka, Spychalski, takich
którzy chcieli zepchnąć Polskę z drogi socjalistycznego rozwoju i
sabotowali kolektywizację wsi, to przez nich nie ma chleba. Ale nie
ujdą kary. Dosięgnie ich sprawiedliwość klasy robotniczej, niech
sobie nie myślą, że utuczą ich cuchnące, amerykańskie dolary. Przekonają
się, że nie popłaca być agentami CIA. Tak krzyczał, a myśmy w odpowiedzi
też tak powtarzali, kiedy nas egzaminował. Nie było to złe. Nauki
nie dużo, kilkanaście sloganów i czasami od siebie jakiś wymyślony
"cuchnący" przymiotnik - i ocena pozytywna. Doceniłem to szczególnie
wtedy, kiedy na pamięć musiałem potem wkuwać WKPiB. "Nasz" oficer
mówił nam jeszcze o planie Marschalla, przy pomocy którego Ameryka
chce zawładnąć Europą... Polska na szczęście przewidziała tą grę
polityczną, szytą grubymi nićmi... i teraz Amerykanie zaczynają się na
nas mścić, i stonkę nam nasyłać, żeby zniszczyć plony. Na szczęście
mamy przyjaciela, ZSRR, który nam pomaga i zawsze pomoże...
Słuchaliśmy tego wszystkiego spokojnie, nie komentując między sobą.
Baliśmy się. Bo jak taki Gomółka jest agentem CIA, taki Spychalski, i inni
komuniści, a przecież, komu mieliśmy wierzyć, jak nie oświadczeniu Biura
Politycznego, to kto wie, jaki agent jest między nami? Powie coś człowiek,
zapyta, a on zaraz do imperialistów, albo przekręci i do Informacji...
I tak może być źle, i tak niedobrze... Milczeliśmy więc.