Odc.25

Rozdział 4. U bramy nieba

 Radość z przyjęcia do lotnictwa, radość z otrzymania realnej podstawy do marzeń o przyszłości, w której już widziałem siebie  występującego jako ten słynny... po ukazaniu się dziennego rozkazu w tej  sprawie, gwałtownie przygasła. W rozkazie "stało" bowiem, że owszem,  przyjęty zostałem na kurs pilotażu, ale do kompanii IV, na samoloty  szturmowe. Zaskoczenie zupełne. Pobiegłem do sztabu Szkoły.
- Człowieku, czego chcesz. III kompania - myśliwce, są już po dwóch  miesiącach teoretycznego szkolenia, a po miesiącu wyjeżdżają na lotniska  polowe, szkolić się w powietrzu, więc sam widzisz, że to niemożliwe.  Zresztą czy to taka wielka różnica między Jakiem a Iłem? Ił też kręci  pełną akrobację, a do tego potrafi jeszcze bombardować i rakietami  rozwalać czołgi, nie darmo Niemcy podczas wojny nazywali go "czarną  śmiercią". Szybkością też niewiele ustępuje Jakowi, więc o co ci chodzi?  Idź, ucz się i pamiętaj, że dobrym pilotem można być na każdym samolocie.
 Odszedłem, ale myśl, że nie będę myśliwcem, nie daje mi spokoju. Meissner,  Arzt, Skalski, a jeszcze Żwirko, Bajan i tylu, tylu sławnych pilotów  polskich latało na myśliwcach, a ja co będę robił? Woził bombki czy  rakiety jak półciężarówką?  Cały zapał do lotnictwa minął. Zapomniałem już, jak po cichu się modliłem,  żeby tu zostać, choćby na wartownika, byleby tylko nie wracać do piechoty.  Teraz czułem się strasznie skrzywdzony i nieszczęśliwy. Zajęcia, koledzy,  gdy tylko pomyślałem, że mamy latać najpierw na kukuruźnikach, a potem na  szafach pancernych, nisko nad ziemią, niezdolnych wzbić się hen, do  gwiazd, w przestworza, mierziły. Nic nie zajmowało, nic nie cieszyło. W  końcu stwierdzając, że tak żyć nie można, zapisałem się do raportu, do  dyrektora Działu Nauk.
 Dyrektor, pułkownik sowiecki Nigow, mężczyzna potężnej postury, wysłuchał  uważnie mojej recytacji wygłoszonej z zapałem na wysokim wydechu. Sens jej  był mniej więcej taki, że ja chcę, również jak bohaterowie Związku  Radzieckiego - Pokryszkin, Kożedub, albo nawet jeszcze przed wojną -  Czkałow, być takim pilotem. Tak służyć, tak latać, a przecież żeby tak  latać, to trzeba na myśliwcach, tak jak oni...  Kiedy skończyłem, wyraźnie zainteresowany moim gorącym przemówieniem Nigów  spokojnie zauważył:
- Nu ładno, ale istrebitiele kończą już teoretyczny program, egzaminy mają  za trzy tygodnie, więc nie można, sami widzicie...
- Ależ ja nie chcę żadnej ulgówki. Nadrobię zaległości i przystąpię do  egzaminów razem ze wszystkimi, byleby tylko przeniesiono mnie do III  kompanii.  - Jeśli nie zdam - z zapałem zapewniałem, widząc wahanie na twarzy  pułkownika - to mogę wtedy iść na szturmowce, nawigatora, mechanika czy  nawet wartownika, gdzie szkoła wyznaczy, tylko żeby teraz, żebym miał  możliwość...
- Nu charaszo - pułkownik widząc tyle mojego zapału, uśmiechnął się -  piszcie rozkaz: rozkazał kanceliście.
Ruszyłem z nauką z kopyta. Chodziłem z grupą na bieżące zajęcia, osiem  godzin dziennie, a potem cztery nauki własnej, i dodatkowo zostawałem w  dziale nauk nieraz do pierwszej, drugiej w nocy.  Spać się chciało, lałem wodę na głowę i uczyłem się, uczyłem. Gdy  zmęczenie budziło zniechęcenie do wysiłku, wspomnienie piechocińskich  zajęć (które uważałem za marnowanie czasu) rzeźwiło i mobilizowało.  Przedmioty były zupełnie nowe i początkowo sprawiały dużą trudność. Teoria  lotu, a w niej opór czołowy aerodynamiczny, kąt natarcia "alfa". Trudno  było zrozumieć, powietrza nie widać, kąta też...  Dlaczego samolot lata, prawo Bernoulliego - to proste, ale dla tego, kto  uczył się tego z fizyki... Siła ciągu. Jak to się dzieje, że siła maleje,  gdy szybkość wzrasta... Na wzory gapimy się jak przysłowiowe cielęta...  A już najgorzej z łącznością. Dwie radiostacje w sąsiednich salach, ale  nastroić i usłyszeć się nawzajem pośród wizgów przetwornic i trzasków  kabla, prawie niemożliwe. Ale radiowiec stoi nad głową znerwicowany,  zniecierpliwiony i wali trzcinką po hełmofonach. Makabra, trudno palcami  trafić w gałkę... Nie załamuję się jednak. Myśl, że to tylko miesiąc, a  potem rozległy przestwór nieba... nie dopuszcza do żadnych rozczulań się  nad sobą, żadnych załamań.
 Po tygodniu pojawia się zakłócenie. Zaczynam kaszleć. Suchy, duszący  kaszel, pocę się, słabnę i ten kaszel przy byle wysiłku... Ukrywam go jak  mogę, boję się iść do lekarza, bo ciągle nie jestem przekonany, czy w  ocenie mojego zdrowia nie nastąpiła pomyłka. Ale w końcu, gdy nawet na  gimnastyce nie mogę pobiec kilku kroków, bo tracę oddech, idę na izbę  chorych. Jednak nie do lekarza, tylko - wiedziony intuicją - do  pielęgniarki.  Jest młoda ale nieprzystępna. Początkowo myśli, że chcę ją podrywać:
- Za młody jesteś kochasiu - żartuje, ale kiedy zwierzam jej się z  choroby, traktuje poważnie.
Szczegółowo opowiadam o objawach i przyczynach  unikania lekarza. W końcu zgadza się ze mną, że z chwilą zatrzymania mnie  w Izbie, diabli wezmą myśliwce. Każe przyjść jutro, to powie mi co i jak.  Nazajutrz dowiaduję się od niej, że to nic groźnego, ale może być bardzo  uciążliwe, bo to najpewniej przewlekłe zapalenie oskrzeli. Jeśli nic  poważnego, to co mi tam, jakoś przeżyję, najgorzej tylko z gimnastyką.
 Gimnastyka jest obowiązkowa i rano, o siódmej trzydzieści, ćwiczy cały  dębliński garnizon, w tak muzyki ćwiczy na czternaście temp. Schowanie się  czy nie wyjście, nie wchodzi w rachubę, bo groziłoby to nieobliczalnymi  konsekwencjami i moja kariera lotnicza mogłaby ucierpieć. Kaszlę więc,  duszę się, ale staram się ćwiczyć wraz z innymi. Sam pułkownik - pilot  Ścibor, komendant Szkoły, który po wojnie wrócił z Anglii, przygląda się  uważnie, stojąc przed frontem olbrzymiej kolumny, jak idą ćwiczenia, i  niechby zauważył w którymś pododdziale uchybienia, zaraz leci reprymenda  na dowódcę, bez względu na to, kto słucha. Olbrzymi wilczur pułkownika,  siedzący poważnie przy nodze, w takich wypadkach wstaje, szeroko ziewa i  patrzy na delikwenta z wyrzutem. Trzeba więc bardzo uważać, żeby nie  narazić się pułkownikowi i jego psu. Po prostu wstyd.

 Ciężko mi bardzo, ale wytrzymuję, i po dwóch tygodniach samo przechodzi.  Świat od razu robi się wspanialszy i w dobrym nastroju przystępuję razem z  grupą do egzaminów. Zdaję bez hałasu i problemów, a tylko dowódcy, którzy  wiedzą, że przerobiłem to wszystko co inni, ale w trybie przyspieszonym,  zamiast w ciągu trzech miesięcy - w jeden, kręcą z podziwu głowami.
 Jestem zdrowy i po egzaminach, i niebo bliżej. Teraz pierwszy skok ze  spadochronem i pierwszy lot.  Po tygodniu przygotowań, podczas których sami sobie ułożyliśmy spadochrony  - stara zasada, opierająca się na tym, że nikt sobie nie życzy śmierci -  pogodnego ranka stanęliśmy w pełnym wyposażeniu skoczka przed starym Li-2.  Li-2, to oznaczona tak amerykańska Dakota DC-3, produkowana na licencji w  ZSRR. W skład wyposażenia wchodziło: dwa spadochrony, główny i zapasowy,  skórzana pilotka, elastyczne bandaże do usztywnienia nóg w kostkach i  duży, zakrzywiony nóż "ogrodniczy", do odcinania linek w razie  niebezpieczeństwa.
 Właśnie przed miesiącem skoczek zaczepił o tylne kółko  samolotu - w Li-2 kółko ogonowe nie chowało się jak podwozie główne -  spadochronem i zamiast spadać na ziemię, zadyndał jak na huśtawce.  Najprostszym wyjściem było odciąć spadochron główny, właśnie tym  zakrzywionym nożem, i wylądować na zapasowym, ale strach go sparaliżował.  Do tego stopnia stracił  zdrowy rozsądek, że kiedy podano mu z samolotu linę, żeby się opasał i  odciął spadochron, to go wciągną do kabiny, to on odciął, ale linę i dalej  bujał w strugach powietrza, opływającego go z szybkością 180 km. Pilot  krążył i nie wiedział co robić, do skoczka nie trafiały żadne rozkazy,  prośby, instrukcje. Wybałuszał tylko oczy i kurczowo zaciskał ręce na  szelkach spadochronu. W końcu podjęto decyzję, żeby lądować. Lądować z  maksymalną ostrożnością, to znaczy na najmniejszej szybkości, żeby dobieg  skrócić do minimum i z jak najwyżej podniesionym ogonem, w celu osłabienia  uderzenia skoczka o ziemię. Piloci ten manewr przeprowadzają po  mistrzowsku. Samolot na małej szybkości dotyka kołami murawy lotniska.  Chwilę toczy się na dwóch kołach, by dosłownie po kilkunastu metrach  zatrzymać się, dymiąc bębnami hamulcowymi. Skoczek ślizgał się zaledwie  kilkadziesiąt metrów, ale i tak jak samolot znieruchomiał to leży jak  worek, nieprzytomny. Zabiera go sanitarka, a potem okazuje się, że po  dwóch godzinach umarł. Nie z powodu obrażeń po uderzeniu o ziemię, ale z  rozedmy płuc.
 Wspomnienie tego wypadku dodaje mi odwagi. Ja bym spokojnie albo odciął  spadochron główny i ratował się zapasowym, albo odciął - i pozwolił się  wciągnąć linką do samolotu. Sytuacja byłaby prosta, wystarczyło tylko nie  stracić głowy - rozważam sobie. Nie była to sytuacja bez wyjścia. Ta  pewność siebie widocznie odbija się na mojej twarzy i kontrastuje z  wyglądem pozostałych, bo instruktor nachyla się do mnie i przekrzykując  huk zapuszczanych silników pyta:
- Co wam niedobrze, boicie się?
Nie mam mu tego za złe, podobno poprzedniego dnia jeden zaczął się  uśmiechać, a potem tak śmiać, że nie mogli go uspokoić i nawet po  wylądowaniu, kiedy kandydat na skoczka poczuł twardy grunt pod nogami.  Naturalnie nie wyskoczył, ani wtedy, ani nigdy więcej. Dokończył swego  wojskowego żywota w którejś z wartowniczych kompanii. Po lataniu zostały  mu tylko marzenia, i być może, opowieści przy kawiarnianym stoliku.  Pokazuję kciuk instruktorowi, że wszystko w porządku, odchodzi, ale widzę,  że nadal obserwuje mnie podejrzliwie.
 Pierwszy raz w życiu znalazłem się w samolocie i... rozczarowałem się. Spodziewałem się jakchiś foteli, nieokreślonego luksusu, a tu znalazłem się  jakby w gigantycznej, leżącej poziomo, metalowej beczce, pomalowanej na  wojskowy, zielony kolor, której jeden koniec zamykały drzwi kabiny  pilotów, a drugi, silnie zwężony, kończył się WC. Wzdłuż półokrągłych  ścian stały naprzeciwko siebie metalowe ławy, a ponad nimi rząd okrągłych,  niewielkich okienek. Objuczeni dwoma spadochronami na plecach i na  piersiach, wypełniliśmy kadłub, zostawiając tylko wąskie przejście wzdłuż  samolotu. Siedzieliśmy po sześciu w rzędach, twarzami zwróceni do siebie.  Milczeliśmy. Zamknięto drzwi i zrobiło się duszno i ciemno. Cisza.  Najgorsze to oczekiwanie. Wbrew poprzedniej fanfaronadzie, teraz widać, że  każdy przeżywa ten swój pierwszy skok. Twarze obojętne lub wykrzywione w  głupim uśmiechu, mającym świadczyć o beztrosce, ale swoim zastygłym  grymasem zdradzające niepokój jaki wewnątrz targa duszę.  Nareszcie od skrzydeł lekkie drżenie przebiega blachy kadłuba. Wkrótce  drżenie przechodzi w warkot. Silniki zaczęły pracować. Warkot rośnie i  kiedy wydaje się, że rozsadzi blaszany kadłub, jak powietrze nieświeżą  puszkę sardynek, zaczynają podskakiwać metalowe ławki pod tyłkami. Samolot  rusza. Siadam bokiem na ławce i przekręcam głowę. Przez okrągłe okienko,  podobne do iluminatora na statku, widać skrawek ziemi za krawędzią spływu  szerokiego skrzydła. Trawa kładzie się przyduszona huraganem idącym od  śmigieł, by za chwilę zacząć przesuwać się do tyłu. Szybko, coraz  szybciej. Twarde początkowo podskoki ławki stają się coraz rzadsze, coraz  miększe, aż wreszcie ławka nieruchomieje. Huk silników przechodzi w  miarowe mruczando. Jesteśmy w powietrzu.

 Pierwszy start i pierwszy lot,  ale nie lądowanie, to wykonam ze spadochronem. Ziemia jakby zaczęła się  zapadać. Dziwne to uczucie. Siedzisz, patrzysz i nagle wszystko leci w  dół. Nie mogę jednak dłużej obserwować, bo instruktor zaczyna powtarzać  czynności, które mamy wykonać. Pokazuje grubą, stalową linę, przeciągniętą  wzdłuż kadłuba. Do niej mamy podczepić karabińczyk spadochronu, który po  skoku za burtę samolotu, wyszarpnie pilocik spadochronu, powodując jego  otwarcie się. No, jakby tam się coś zdarzyło, jakieś zaplątanie, "kicha"  albo jeszcze coś nieprzewidzianego, to jest spadochron zapasowy na  piersiach i nóż na sznurku za pasem. Umieszcza ręce każdemu na tym  zapasowym i przypomina, że trzeba go przy skoku mocno trzymać, żeby zębów  nie wybił... Pokazuje, ale i tak niejeden zapomina o tych ostrzeżeniach i  potem z rozciętą wargą łazi przez tydzień - bohater swego lotniczego  niezdarstwa. Ja słucham nerwowo i ciągle sprawdzam w pamięci instrukcję,  co jest ważne, co trzeba mieć do perfekcji opanowane, a co można sobie  darować. Wiem, że zapasowy jest bardzo ważny, natomiast liczenie sekund:  121, 122, 123, ma tylko charakter ćwiczebny. Skaczemy na linkę, i  spadochron główny otwierać się powinien bez naszej woli.  Zajęci tym wszystkim z zaskoczeniem słyszymy zmianę tonacji śpiewu  silników. To już? Tak szybko? Samolot wyraźnie wytraca szybkość, czujemy  to po zmianie świstu opływu powietrza, po jego drganiach. Mechanik  pokładowy wyjmuje burtowe drzwi. Powstaje otwór w kadłubie, przez który   wpada powietrze, ale i przez który najbliżej siedzący widzą jak na  pokojowym landszafcie, obramowanym czernią kadłuba, kolorowy pejzaż. Małe  domki, złote pola, płaty zieleni: to lotnisko. W większej, stalowo-sinej  kopułce rozpoznajemy hangar. Pierwszy widok ziemi z powietrza. Zapominam o  tym, że za chwilę w tą pustkę oddzielającą mnie od tego obrazu, będę  musiał skoczyć. Pustka, niewłaściwe chyba określenie. Widok ziemi z  wysokości 800 metrów przedstawia ziemię jak nierealną, tak różną od  oglądanej na co dzień, że nawet nie mogę sobie wyobrazić tej przestrzeni,  która oddziela mnie od niej.

 Pierwszy skacze instruktor na tak zwaną sondę.  Jego opadanie pozwoli określić kierunek i siłę wiatru, co będziemy  przyjmować do wyliczeń przy opuszczaniu samolotu, żeby wylądować na  lotnisku. Podchodzi do drzwi, przez chwilę patrzy w przepaść pod sobą i  widzę, jak tężeją mu rysy w grymasie, nie jest to taki sobie pospolity  strach, po latach zwierza mi się, ale jest to jakieś dziwne napięcie,  które ogarnia przed każdym skokiem. Nawet i wtedy, kiedy wykonał już ich  ponad tysiąc. Wyskoczył, i po chwili widzimy malejącą, uciekającą do tyłu,  białą plamkę spadochronu.  Drugi instruktor, pozostający na pokładzie, obserwuje go pilnie i podaje  pilotowi kurs. Samolot pochyla się na skrzydło, opiera się nim o ziemię, i  ziemia, jak dziecięca karuzela, obraca się wokół. Po chwili skrzydło znowu  unosi się do horyzontu, podłoga się prostuje, a nam instruktor każe  przygotować się do skoku. Wstajemy ze swoich ławek i zaczepiamy  karabińczyk za stalową linkę. Pierwsza będzie skakać przeciwna burta.  Podchodzą szeregiem do otworu, starając się w niego nie patrzeć. Każdy  stara się być opanowanym, obojętnym i tylko przypadkowo spotkane  spojrzenie drugiego, ścina twarz w grymasie uśmiechu.  Stoimy w szeregu, a pod nami przesuwa się zmienny obraz w który przyjdzie  nam skoczyć, który stanie się naszą rzeczywistością.  Nareszcie. Pierwszy obejmując zapasowy spadochron jak kochaną dziewczynę,  nurkuje głową w dół. Drugi się waha, pomaga mu instruktor ręką. Szybko,  szybko, żeby jak najmniejszy rozrzut, żeby nie wyniosło za lotnisko.  Samolot leci cały czas z szybkością 50 m/sek., a jest nas dwunastu. Teraz  nie ma już czasu na rozmyślania, na refleksje. Jeden za drugim, jeden za  drugim. Nie wolno się wahać ani zatrzymywać. Dawaj, dawaj... Zamykam oczy  i czuję się przez chwilę w łomocie powietrza opływającego mnie z  szybkością 180 km/godz., jakbym skoczył do zimnej wody. Coś podchodzi od  dołu do piersi i dusi oddech. Nie pozwala zaczerpnąć powietrza. Chcę  oddychać, a nie mogę. Nagle szarpnięcie, robi się cicho, otwieram oczy i jest  cudownie. Wiszę nieruchomo w spokojnym powietrzu, a pode mną wspaniały  widok.  Daleko w dole zielone lotnisko, biała litera T, grupki malutkich ludzików,  a ja sobie wiszę, lecę? Tkwię pod niebieską kopułą nieba w innym świecie.  Ej! Krzyczy do mnie drugi taki podwieszony niedaleko pod białym parasolem.  Dziwne jak dobrze słychać. Można sobie normalnym głosem prowadzić rozmowę.  Jest ciszej niż na ziemi. Obok mija mnie inny kolega. Przez chwilę wydaje  mi się, że to ja lecę w górę, powyżej od niego, lecz to tylko złudzenie.  On opada szybciej. Może cięższy, a może wpadł w inny prąd powietrza.  Przypomina mi to, że nie wiszę sobie tak nieruchomo, że opadam z  szybkością 5 m/sek. Patrzę w dół, a tam rzeczywiście ziemia coraz to  szybciej się powiększa. Rośnie jakby kto przykładał szkło powiększające o  coraz większym powiększeniu. Już wyraźnie widać ludzi, nabierają kolorów,  już wóz startowy zmienia się z rozmiarów zabawki w samochód. Widok się  zmniejsza a jednocześnie się zwiększa. Staje się inny z każdą sekundą  opadania. Kontroluję rozpięcie czaszy, co spojrzę w dół, widzę zupełnie  coś innego, a przecież znajduję się ciągle nad tym samym punktem. Słyszę z  dołu głos instruktora:
- Nogi razem, nogi razem, obróć się plecami do wiatru!
Sprawdzam, to nie do mnie. Ja opadam prawidłowo, ziemia wolno przesuwa się  pode mnie. Oj, jak szybko opadam. Zauważam to dopiero z wysokości  trzydziestu metrów. Toż ja spadam jak kamień, jakie tam loty, jakie tam  wiszenie pod obłokami. Nogi razem, stopy równo. Buch i na bok. No, leżę na  trawie.  Słaby wiatr napina czaszę spadochronu, ale jest za słaby żeby pociągnąć.  "Gaszę" ją i zwijam zgodnie z przepisami, ale jednocześnie ogarnia mnie  dziwny stan euforii. Chciałbym jeszcze raz natychmiast wyskoczyć, jeszcze  raz powtórzyć ten dziwny, błogi stan, kiedy jest się zawieszonym pod białą  czaszą hen tam, wysoko, w niezmierzonym błękicie, wtopiony w wszechświat,  w zupełnej ciszy, w której słychać tylko siebie, swoje istnienie.  Euforia ogarnia nie tylko mnie, jest takich więcej, którzy zaraz, teraz,  chcieliby skakać jeszcze raz. Regulamin jednak nie pozwala, jest to nasz  pierwszy skok i musimy mieć czas ochłonąć.

do 26n