Rozdział 4. U bramy nieba
Radość z przyjęcia do lotnictwa, radość z otrzymania realnej
podstawy do marzeń o przyszłości, w której już widziałem siebie występującego
jako ten słynny... po ukazaniu się dziennego rozkazu w tej sprawie,
gwałtownie przygasła. W rozkazie "stało" bowiem, że owszem, przyjęty
zostałem na kurs pilotażu, ale do kompanii IV, na samoloty szturmowe.
Zaskoczenie zupełne. Pobiegłem do sztabu Szkoły.
- Człowieku, czego chcesz. III kompania - myśliwce, są już po dwóch
miesiącach teoretycznego szkolenia, a po miesiącu wyjeżdżają na lotniska
polowe, szkolić się w powietrzu, więc sam widzisz, że to niemożliwe.
Zresztą czy to taka wielka różnica między Jakiem a Iłem? Ił też kręci
pełną akrobację, a do tego potrafi jeszcze bombardować i rakietami
rozwalać czołgi, nie darmo Niemcy podczas wojny nazywali go "czarną
śmiercią". Szybkością też niewiele ustępuje Jakowi, więc o co ci chodzi?
Idź, ucz się i pamiętaj, że dobrym pilotem można być na każdym samolocie.
Odszedłem, ale myśl, że nie będę myśliwcem, nie daje mi spokoju.
Meissner, Arzt, Skalski, a jeszcze Żwirko, Bajan i tylu, tylu sławnych
pilotów polskich latało na myśliwcach, a ja co będę robił? Woził
bombki czy rakiety jak półciężarówką? Cały zapał do lotnictwa
minął. Zapomniałem już, jak po cichu się modliłem, żeby tu zostać,
choćby na wartownika, byleby tylko nie wracać do piechoty. Teraz
czułem się strasznie skrzywdzony i nieszczęśliwy. Zajęcia, koledzy,
gdy tylko pomyślałem, że mamy latać najpierw na kukuruźnikach, a potem
na szafach pancernych, nisko nad ziemią, niezdolnych wzbić się hen,
do gwiazd, w przestworza, mierziły. Nic nie zajmowało, nic nie cieszyło.
W końcu stwierdzając, że tak żyć nie można, zapisałem się do raportu,
do dyrektora Działu Nauk.
Dyrektor, pułkownik sowiecki Nigow, mężczyzna potężnej postury,
wysłuchał uważnie mojej recytacji wygłoszonej z zapałem na wysokim
wydechu. Sens jej był mniej więcej taki, że ja chcę, również jak
bohaterowie Związku Radzieckiego - Pokryszkin, Kożedub, albo nawet
jeszcze przed wojną - Czkałow, być takim pilotem. Tak służyć, tak
latać, a przecież żeby tak latać, to trzeba na myśliwcach, tak jak
oni... Kiedy skończyłem, wyraźnie zainteresowany moim gorącym przemówieniem
Nigów spokojnie zauważył:
- Nu ładno, ale istrebitiele kończą już teoretyczny program, egzaminy
mają za trzy tygodnie, więc nie można, sami widzicie...
- Ależ ja nie chcę żadnej ulgówki. Nadrobię zaległości i przystąpię
do egzaminów razem ze wszystkimi, byleby tylko przeniesiono mnie
do III kompanii. - Jeśli nie zdam - z zapałem zapewniałem,
widząc wahanie na twarzy pułkownika - to mogę wtedy iść na szturmowce,
nawigatora, mechanika czy nawet wartownika, gdzie szkoła wyznaczy,
tylko żeby teraz, żebym miał możliwość...
- Nu charaszo - pułkownik widząc tyle mojego zapału, uśmiechnął
się - piszcie rozkaz: rozkazał kanceliście.
Ruszyłem z nauką z kopyta. Chodziłem z grupą na bieżące zajęcia,
osiem godzin dziennie, a potem cztery nauki własnej, i dodatkowo
zostawałem w dziale nauk nieraz do pierwszej, drugiej w nocy.
Spać się chciało, lałem wodę na głowę i uczyłem się, uczyłem. Gdy
zmęczenie budziło zniechęcenie do wysiłku, wspomnienie piechocińskich
zajęć (które uważałem za marnowanie czasu) rzeźwiło i mobilizowało.
Przedmioty były zupełnie nowe i początkowo sprawiały dużą trudność. Teoria
lotu, a w niej opór czołowy aerodynamiczny, kąt natarcia "alfa". Trudno
było zrozumieć, powietrza nie widać, kąta też... Dlaczego samolot
lata, prawo Bernoulliego - to proste, ale dla tego, kto uczył się
tego z fizyki... Siła ciągu. Jak to się dzieje, że siła maleje, gdy
szybkość wzrasta... Na wzory gapimy się jak przysłowiowe cielęta...
A już najgorzej z łącznością. Dwie radiostacje w sąsiednich salach, ale
nastroić i usłyszeć się nawzajem pośród wizgów przetwornic i trzasków
kabla, prawie niemożliwe. Ale radiowiec stoi nad głową znerwicowany,
zniecierpliwiony i wali trzcinką po hełmofonach. Makabra, trudno palcami
trafić w gałkę... Nie załamuję się jednak. Myśl, że to tylko miesiąc, a
potem rozległy przestwór nieba... nie dopuszcza do żadnych rozczulań się
nad sobą, żadnych załamań.
Po tygodniu pojawia się zakłócenie. Zaczynam kaszleć. Suchy,
duszący kaszel, pocę się, słabnę i ten kaszel przy byle wysiłku...
Ukrywam go jak mogę, boję się iść do lekarza, bo ciągle nie jestem
przekonany, czy w ocenie mojego zdrowia nie nastąpiła pomyłka. Ale
w końcu, gdy nawet na gimnastyce nie mogę pobiec kilku kroków, bo
tracę oddech, idę na izbę chorych. Jednak nie do lekarza, tylko -
wiedziony intuicją - do pielęgniarki. Jest młoda ale nieprzystępna.
Początkowo myśli, że chcę ją podrywać:
- Za młody jesteś kochasiu - żartuje, ale kiedy zwierzam jej się
z choroby, traktuje poważnie.
Szczegółowo opowiadam o objawach i przyczynach unikania lekarza.
W końcu zgadza się ze mną, że z chwilą zatrzymania mnie w Izbie,
diabli wezmą myśliwce. Każe przyjść jutro, to powie mi co i jak.
Nazajutrz dowiaduję się od niej, że to nic groźnego, ale może być bardzo
uciążliwe, bo to najpewniej przewlekłe zapalenie oskrzeli. Jeśli nic
poważnego, to co mi tam, jakoś przeżyję, najgorzej tylko z gimnastyką.
Gimnastyka jest obowiązkowa i rano, o siódmej trzydzieści,
ćwiczy cały dębliński garnizon, w tak muzyki ćwiczy na czternaście
temp. Schowanie się czy nie wyjście, nie wchodzi w rachubę, bo groziłoby
to nieobliczalnymi konsekwencjami i moja kariera lotnicza mogłaby
ucierpieć. Kaszlę więc, duszę się, ale staram się ćwiczyć wraz z
innymi. Sam pułkownik - pilot Ścibor, komendant Szkoły, który po
wojnie wrócił z Anglii, przygląda się uważnie, stojąc przed frontem
olbrzymiej kolumny, jak idą ćwiczenia, i niechby zauważył w którymś
pododdziale uchybienia, zaraz leci reprymenda na dowódcę, bez względu
na to, kto słucha. Olbrzymi wilczur pułkownika, siedzący poważnie
przy nodze, w takich wypadkach wstaje, szeroko ziewa i patrzy na
delikwenta z wyrzutem. Trzeba więc bardzo uważać, żeby nie narazić
się pułkownikowi i jego psu. Po prostu wstyd.
Ciężko mi bardzo, ale wytrzymuję, i po dwóch tygodniach samo
przechodzi. Świat od razu robi się wspanialszy i w dobrym nastroju
przystępuję razem z grupą do egzaminów. Zdaję bez hałasu i problemów,
a tylko dowódcy, którzy wiedzą, że przerobiłem to wszystko co inni,
ale w trybie przyspieszonym, zamiast w ciągu trzech miesięcy - w
jeden, kręcą z podziwu głowami.
Jestem zdrowy i po egzaminach, i niebo bliżej. Teraz pierwszy
skok ze spadochronem i pierwszy lot. Po tygodniu przygotowań,
podczas których sami sobie ułożyliśmy spadochrony - stara zasada,
opierająca się na tym, że nikt sobie nie życzy śmierci - pogodnego
ranka stanęliśmy w pełnym wyposażeniu skoczka przed starym Li-2.
Li-2, to oznaczona tak amerykańska Dakota DC-3, produkowana na licencji
w ZSRR. W skład wyposażenia wchodziło: dwa spadochrony, główny i
zapasowy, skórzana pilotka, elastyczne bandaże do usztywnienia nóg
w kostkach i duży, zakrzywiony nóż "ogrodniczy", do odcinania linek
w razie niebezpieczeństwa.
Właśnie przed miesiącem skoczek zaczepił o tylne kółko
samolotu - w Li-2 kółko ogonowe nie chowało się jak podwozie główne -
spadochronem i zamiast spadać na ziemię, zadyndał jak na huśtawce.
Najprostszym wyjściem było odciąć spadochron główny, właśnie tym
zakrzywionym nożem, i wylądować na zapasowym, ale strach go sparaliżował.
Do tego stopnia stracił zdrowy rozsądek, że kiedy podano mu z samolotu
linę, żeby się opasał i odciął spadochron, to go wciągną do kabiny,
to on odciął, ale linę i dalej bujał w strugach powietrza, opływającego
go z szybkością 180 km. Pilot krążył i nie wiedział co robić, do
skoczka nie trafiały żadne rozkazy, prośby, instrukcje. Wybałuszał
tylko oczy i kurczowo zaciskał ręce na szelkach spadochronu. W końcu
podjęto decyzję, żeby lądować. Lądować z maksymalną ostrożnością,
to znaczy na najmniejszej szybkości, żeby dobieg skrócić do minimum
i z jak najwyżej podniesionym ogonem, w celu osłabienia uderzenia
skoczka o ziemię. Piloci ten manewr przeprowadzają po mistrzowsku.
Samolot na małej szybkości dotyka kołami murawy lotniska. Chwilę
toczy się na dwóch kołach, by dosłownie po kilkunastu metrach zatrzymać
się, dymiąc bębnami hamulcowymi. Skoczek ślizgał się zaledwie kilkadziesiąt
metrów, ale i tak jak samolot znieruchomiał to leży jak worek, nieprzytomny.
Zabiera go sanitarka, a potem okazuje się, że po dwóch godzinach
umarł. Nie z powodu obrażeń po uderzeniu o ziemię, ale z rozedmy
płuc.
Wspomnienie tego wypadku dodaje mi odwagi. Ja bym spokojnie
albo odciął spadochron główny i ratował się zapasowym, albo odciął
- i pozwolił się wciągnąć linką do samolotu. Sytuacja byłaby prosta,
wystarczyło tylko nie stracić głowy - rozważam sobie. Nie była to
sytuacja bez wyjścia. Ta pewność siebie widocznie odbija się na mojej
twarzy i kontrastuje z wyglądem pozostałych, bo instruktor nachyla
się do mnie i przekrzykując huk zapuszczanych silników pyta:
- Co wam niedobrze, boicie się?
Nie mam mu tego za złe, podobno poprzedniego dnia jeden zaczął się
uśmiechać, a potem tak śmiać, że nie mogli go uspokoić i nawet po
wylądowaniu, kiedy kandydat na skoczka poczuł twardy grunt pod nogami.
Naturalnie nie wyskoczył, ani wtedy, ani nigdy więcej. Dokończył swego
wojskowego żywota w którejś z wartowniczych kompanii. Po lataniu zostały
mu tylko marzenia, i być może, opowieści przy kawiarnianym stoliku.
Pokazuję kciuk instruktorowi, że wszystko w porządku, odchodzi, ale widzę,
że nadal obserwuje mnie podejrzliwie.
Pierwszy raz w życiu znalazłem się w samolocie i... rozczarowałem
się. Spodziewałem się jakchiś foteli, nieokreślonego luksusu, a tu znalazłem
się jakby w gigantycznej, leżącej poziomo, metalowej beczce, pomalowanej
na wojskowy, zielony kolor, której jeden koniec zamykały drzwi kabiny
pilotów, a drugi, silnie zwężony, kończył się WC. Wzdłuż półokrągłych
ścian stały naprzeciwko siebie metalowe ławy, a ponad nimi rząd okrągłych,
niewielkich okienek. Objuczeni dwoma spadochronami na plecach i na
piersiach, wypełniliśmy kadłub, zostawiając tylko wąskie przejście wzdłuż
samolotu. Siedzieliśmy po sześciu w rzędach, twarzami zwróceni do siebie.
Milczeliśmy. Zamknięto drzwi i zrobiło się duszno i ciemno. Cisza.
Najgorsze to oczekiwanie. Wbrew poprzedniej fanfaronadzie, teraz widać,
że każdy przeżywa ten swój pierwszy skok. Twarze obojętne lub wykrzywione
w głupim uśmiechu, mającym świadczyć o beztrosce, ale swoim zastygłym
grymasem zdradzające niepokój jaki wewnątrz targa duszę. Nareszcie
od skrzydeł lekkie drżenie przebiega blachy kadłuba. Wkrótce drżenie
przechodzi w warkot. Silniki zaczęły pracować. Warkot rośnie i kiedy
wydaje się, że rozsadzi blaszany kadłub, jak powietrze nieświeżą
puszkę sardynek, zaczynają podskakiwać metalowe ławki pod tyłkami. Samolot
rusza. Siadam bokiem na ławce i przekręcam głowę. Przez okrągłe okienko,
podobne do iluminatora na statku, widać skrawek ziemi za krawędzią spływu
szerokiego skrzydła. Trawa kładzie się przyduszona huraganem idącym od
śmigieł, by za chwilę zacząć przesuwać się do tyłu. Szybko, coraz
szybciej. Twarde początkowo podskoki ławki stają się coraz rzadsze, coraz
miększe, aż wreszcie ławka nieruchomieje. Huk silników przechodzi w
miarowe mruczando. Jesteśmy w powietrzu.
Pierwszy start i pierwszy lot, ale nie lądowanie, to wykonam ze spadochronem. Ziemia jakby zaczęła się zapadać. Dziwne to uczucie. Siedzisz, patrzysz i nagle wszystko leci w dół. Nie mogę jednak dłużej obserwować, bo instruktor zaczyna powtarzać czynności, które mamy wykonać. Pokazuje grubą, stalową linę, przeciągniętą wzdłuż kadłuba. Do niej mamy podczepić karabińczyk spadochronu, który po skoku za burtę samolotu, wyszarpnie pilocik spadochronu, powodując jego otwarcie się. No, jakby tam się coś zdarzyło, jakieś zaplątanie, "kicha" albo jeszcze coś nieprzewidzianego, to jest spadochron zapasowy na piersiach i nóż na sznurku za pasem. Umieszcza ręce każdemu na tym zapasowym i przypomina, że trzeba go przy skoku mocno trzymać, żeby zębów nie wybił... Pokazuje, ale i tak niejeden zapomina o tych ostrzeżeniach i potem z rozciętą wargą łazi przez tydzień - bohater swego lotniczego niezdarstwa. Ja słucham nerwowo i ciągle sprawdzam w pamięci instrukcję, co jest ważne, co trzeba mieć do perfekcji opanowane, a co można sobie darować. Wiem, że zapasowy jest bardzo ważny, natomiast liczenie sekund: 121, 122, 123, ma tylko charakter ćwiczebny. Skaczemy na linkę, i spadochron główny otwierać się powinien bez naszej woli. Zajęci tym wszystkim z zaskoczeniem słyszymy zmianę tonacji śpiewu silników. To już? Tak szybko? Samolot wyraźnie wytraca szybkość, czujemy to po zmianie świstu opływu powietrza, po jego drganiach. Mechanik pokładowy wyjmuje burtowe drzwi. Powstaje otwór w kadłubie, przez który wpada powietrze, ale i przez który najbliżej siedzący widzą jak na pokojowym landszafcie, obramowanym czernią kadłuba, kolorowy pejzaż. Małe domki, złote pola, płaty zieleni: to lotnisko. W większej, stalowo-sinej kopułce rozpoznajemy hangar. Pierwszy widok ziemi z powietrza. Zapominam o tym, że za chwilę w tą pustkę oddzielającą mnie od tego obrazu, będę musiał skoczyć. Pustka, niewłaściwe chyba określenie. Widok ziemi z wysokości 800 metrów przedstawia ziemię jak nierealną, tak różną od oglądanej na co dzień, że nawet nie mogę sobie wyobrazić tej przestrzeni, która oddziela mnie od niej.
Pierwszy skacze instruktor na tak zwaną sondę. Jego opadanie
pozwoli określić kierunek i siłę wiatru, co będziemy przyjmować do
wyliczeń przy opuszczaniu samolotu, żeby wylądować na lotnisku. Podchodzi
do drzwi, przez chwilę patrzy w przepaść pod sobą i widzę, jak tężeją
mu rysy w grymasie, nie jest to taki sobie pospolity strach, po latach
zwierza mi się, ale jest to jakieś dziwne napięcie, które ogarnia
przed każdym skokiem. Nawet i wtedy, kiedy wykonał już ich ponad
tysiąc. Wyskoczył, i po chwili widzimy malejącą, uciekającą do tyłu,
białą plamkę spadochronu. Drugi instruktor, pozostający na pokładzie,
obserwuje go pilnie i podaje pilotowi kurs. Samolot pochyla się na
skrzydło, opiera się nim o ziemię, i ziemia, jak dziecięca karuzela,
obraca się wokół. Po chwili skrzydło znowu unosi się do horyzontu,
podłoga się prostuje, a nam instruktor każe przygotować się do skoku.
Wstajemy ze swoich ławek i zaczepiamy karabińczyk za stalową linkę.
Pierwsza będzie skakać przeciwna burta. Podchodzą szeregiem do otworu,
starając się w niego nie patrzeć. Każdy stara się być opanowanym,
obojętnym i tylko przypadkowo spotkane spojrzenie drugiego, ścina
twarz w grymasie uśmiechu. Stoimy w szeregu, a pod nami przesuwa
się zmienny obraz w który przyjdzie nam skoczyć, który stanie się
naszą rzeczywistością. Nareszcie. Pierwszy obejmując zapasowy spadochron
jak kochaną dziewczynę, nurkuje głową w dół. Drugi się waha, pomaga
mu instruktor ręką. Szybko, szybko, żeby jak najmniejszy rozrzut,
żeby nie wyniosło za lotnisko. Samolot leci cały czas z szybkością
50 m/sek., a jest nas dwunastu. Teraz nie ma już czasu na rozmyślania,
na refleksje. Jeden za drugim, jeden za drugim. Nie wolno się wahać
ani zatrzymywać. Dawaj, dawaj... Zamykam oczy i czuję się przez chwilę
w łomocie powietrza opływającego mnie z szybkością 180 km/godz.,
jakbym skoczył do zimnej wody. Coś podchodzi od dołu do piersi i
dusi oddech. Nie pozwala zaczerpnąć powietrza. Chcę oddychać, a nie
mogę. Nagle szarpnięcie, robi się cicho, otwieram oczy i jest cudownie.
Wiszę nieruchomo w spokojnym powietrzu, a pode mną wspaniały widok.
Daleko w dole zielone lotnisko, biała litera T, grupki malutkich ludzików,
a ja sobie wiszę, lecę? Tkwię pod niebieską kopułą nieba w innym świecie.
Ej! Krzyczy do mnie drugi taki podwieszony niedaleko pod białym parasolem.
Dziwne jak dobrze słychać. Można sobie normalnym głosem prowadzić rozmowę.
Jest ciszej niż na ziemi. Obok mija mnie inny kolega. Przez chwilę wydaje
mi się, że to ja lecę w górę, powyżej od niego, lecz to tylko złudzenie.
On opada szybciej. Może cięższy, a może wpadł w inny prąd powietrza.
Przypomina mi to, że nie wiszę sobie tak nieruchomo, że opadam z
szybkością 5 m/sek. Patrzę w dół, a tam rzeczywiście ziemia coraz to
szybciej się powiększa. Rośnie jakby kto przykładał szkło powiększające
o coraz większym powiększeniu. Już wyraźnie widać ludzi, nabierają
kolorów, już wóz startowy zmienia się z rozmiarów zabawki w samochód.
Widok się zmniejsza a jednocześnie się zwiększa. Staje się inny z
każdą sekundą opadania. Kontroluję rozpięcie czaszy, co spojrzę w
dół, widzę zupełnie coś innego, a przecież znajduję się ciągle nad
tym samym punktem. Słyszę z dołu głos instruktora:
- Nogi razem, nogi razem, obróć się plecami do wiatru!
Sprawdzam, to nie do mnie. Ja opadam prawidłowo, ziemia wolno przesuwa
się pode mnie. Oj, jak szybko opadam. Zauważam to dopiero z wysokości
trzydziestu metrów. Toż ja spadam jak kamień, jakie tam loty, jakie tam
wiszenie pod obłokami. Nogi razem, stopy równo. Buch i na bok. No, leżę
na trawie. Słaby wiatr napina czaszę spadochronu, ale jest
za słaby żeby pociągnąć. "Gaszę" ją i zwijam zgodnie z przepisami,
ale jednocześnie ogarnia mnie dziwny stan euforii. Chciałbym jeszcze
raz natychmiast wyskoczyć, jeszcze raz powtórzyć ten dziwny, błogi
stan, kiedy jest się zawieszonym pod białą czaszą hen tam, wysoko,
w niezmierzonym błękicie, wtopiony w wszechświat, w zupełnej ciszy,
w której słychać tylko siebie, swoje istnienie. Euforia ogarnia nie
tylko mnie, jest takich więcej, którzy zaraz, teraz, chcieliby skakać
jeszcze raz. Regulamin jednak nie pozwala, jest to nasz pierwszy
skok i musimy mieć czas ochłonąć.