14.10.1952, wtorek
Z perspektywy spędzonego dnia mogę ocenić wczorajsze wypadki. W
pociągu jechaliśmy razem z eteryczną szatynką. Krótki płaszczyk, który
właściwie nic nie zasłaniał i zgrabne, w nylonach, łydki. Buzia owszem
tylko bez brwi. Dokładnie wygolone, a na skórze narysowane czarne łuki.
Mnie raziło. Grecki, delikatny profil, ale oczy zupełnie z innej twarzy.
Czarne, ogromne, niesamowite. Grzesiek nerwowo zacierając ręce starł się
zagadywać, ale ona trzymała dystans, powagę, tylko niby niechcący dyskretnym
ruchem podciągała wyżej rozporek spódnicy, aż ukazały się koronki majtek.
Mundek niewytrzymały na takie delicja (eleganckie, pachnące) co chwila
wychodził z przedziału w wiadome miejsce. Śmieliśmy się, że musi k... ....
Potem trochę śpiewaliśmy, dama milczała tylko rozpięła bluzkę, pokazała
różowy biustonosz. Jakaś taka prowokująca.... Przyjechaliśmy
późnym wieczorem. Pierwszą noc przespaliśmy na wartowniczej, a teraz w
naszym pokoju siedzimy na podłodze. Cztery gołe ściany i noc będziemy musieli
spędzić po prośbie. Życie zapowiada się "po wojskowemu". Trochę wykładów,
nauki, a poza tym odpoczynek po trudach podchorążackiego żywota. Spotkaliśmy
starych kumpli: Biegańskiego, Woźniaka. Śliwińskiego, obecnie w radomskiej
eskadrze. Nic się nie zmienili, trochę może zmarnieli ale po staremu weseli
bogato gestykulujący. Tak jednym słowem znowu zaczyna się monotonia. Nie
powiem, że tęsknie za Tomaszowem za służbami, brrr, ale zawsze trochę...
Najważniejsze, że żadnych służb nie będziemy mieli, a tylko czekanie. Podobno
do 15 listopada. Najgorzej z żarciem, nie mamy żadnych agregatów.
Łyżki robimy sobie z chleba, zamiast kroić szarpiemy, i prawdziwego znaczenia
nabierają słowa, że z głodu nawet łyżki zjadamy. Jutro mają zaprowiantować
i mamy dostać słomę do sienników. Nie wszędzie ale w większości, życie
opiera się na łóżku i żarciu. No, ale teraz obie rzeczy będziemy mieć.
16.10.1952, czwartek.
No, nareszcie warunki naszego życia się ustabilizowały. Mieszkamy
w dziesięciu na niedużej sali. Dzień powinien według planu wypełniony być
nauką, ale jednak troszkę jest inaczej. [28]
Wczoraj byłem w mieście. Radom wieczorem jak każde większe miasto
o tej porze. Tłumno na chodnikach, żółte plamy okien wystawowych, lekki
deszczyk, taki typowy, jesienny wieczór w mieście. Śmieszna
komunikacja miejska. Stare autobusy, gruchoty z jednymi drzwiami po środku
do wsiadania i wysiadania. Naturalnie na każdym przystanku potyczki i przepychanki.
Nieraz to tak się zablokują, że stoją w miejscu i ani nikt nie wsiada ani
nie wysiada. Nie ustępują. Dopiero konduktor przypomina, żeby nie byli
bydłem... Naturalne też jest pchanie dla rozruchu tych wehikułów, przeciętnie
co drugi przystanek. Poza tym, kobiety normalne, można wytrzymać.
Na stołówce też fajne kelnerki. Grzesio jak zwykle przy kuchni, już zaczął
się koło nich kręcić. Tamci czterej (z Grójca, z Jak 11), którzy mieszkają
z nami ale już przyjechali wcześniej, a właściwie spóźnili się na swoją
promocję, wypuszczają się na dobre. Przychodzą o 9-tej i później. Jednym
słowem zaczyna się ciekawe życie. Edek Szewczyk był już kilka razy w domu.
Śmiejemy się z niego, że dom ma tylko jedną ścianę murowaną.
20.10.1952, poniedziałek.
W sobotę wyjechaliśmy w teren, żeby przeprowadzić zebranie przedwyborcze.
Pojechało nas sześciu. O naszym wyjeździe postaram się w skrócie opowiedzieć.
Dla ułatwienia opowieść podzieliłem na kilka części. Część pierwsza:
SOBOTA Ranek pogodny jesienną urodą, czysty, chłodny.
Z żołądkami grającymi marsza głodnych - byliśmy wyprowiantowani - załadowaliśmy
się do MAWAGA. Zaraz na peronie dworcowym Edek spotkał postawną blondynę
z karminowymi ustami i dość kształtnymi łydkami. Znajoma z cywila. Kiedyś
podobno nie żałowała sobie, obecnie mężatka. Pozostał jej jednak podniecający
sposób mówienia. Kilka nie znaczących zdań, a wszystkich pobudziła.Szczególnie
Grzesio, zarumienił się i zaczął zaczepiać, baby bez względu na wiek i
wygląd. Tak się rozpalił. Lokalnym pociągiem z wagonami przypominającymi
dyliżanse z czasów wojny pruskiej (1870) dotarliśmy do Kozienic. W Kozienicach,
małym powiatowym miasteczku z uliczkami pełnymi błota i trzema ludowymi
gospodami, w Komitecie Powiatowym Partii mieścił się nasz sztab przedwyborczej
akcji propagandowej. Byliśmy głodni i z Grzesiem zaszliśmy do jednej z
gospód, nad której drzwiami na szerokim szyldzie namalowana była hoża dziewczyna
ze snopkiem żyta w ręku i napis "Gospoda nr 2". Było tylko
piwo i śledzie w oleju. Nie grymasiliśmy. Po śledziu i dwóch kuflach piwa
(śledzie były cholernie słone) przestaliśmy czuć czczość w żołądkach i
spokojnie mogliśmy udać się do Partii. W białym budynku Powiatowego
Komitetu Partii było już pełno "agitatorów". Chyba kompania mundurowych
z najrozmaitszych jednostek: słuchaczy z Akademii Wojskowej - Politycznej,
oficerów, żołnierzy służby czynnej oraz nas podchorążych. Wśród gęstych
kłębów dymu tytoniowego wszyscy czekali na rozjazd do gmin. Od czasu do
czasu w tłumie przewijały się barwne sukienki pań, aktywistek z województwa,
niemłodych już ale jeszcze w wieku poborowym. Ufryzowane, odprasowane i
o obfitych kształtach. Zaczęły się dobierać grupy, pary. Była
przyjęta zasada, dla bezpieczeństwa, że będzie jechać nie mniej niż dwóch
prelegentów. - Wiecie towarzysze, sekretarz uspokajał - teren spokojny,
ale wróg nie śpi, będzie robił wszystko by zakłócić wybory, trzeba być
czujnym. Postanowiliśmy z Grzesiem trzymać się razem. Wręczono nam referaty
do odczytania na zebraniach i włączono do grupy na gminę Grabowo.
Do Grabowa dowieziono nas samochodem ciężarowym, a dalej na poszczególne
wsie czekały już przed Prezydium furmanki. Dawno nie jechałem furmanką
i jazda była bardzo przykra. Noc ciemna, wilgotna, siąpiąca deszczem, koła
skrzypią wolnym rytmem. W błotnistej mazi biedne chabety ledwo ciągną wóz.
Spać się chce, zimno. Coraz większe miałem pretensje do siebie, że się
zgodziłem, nie zachorowałem, ale za późno. Narzekanie już tylko dla pocieszenia.
O tym, że w pewnym sensie chciałem się wykazać - zapomniałem. NOC
- sobota- niedziela. Wreszcie w ciemności mdłe
światełko. Za chwilę konie stają przed barakiem w którym mieści się szkoła.
Świeci się tylko w jednym okienku. To tam zebranie. Woźnica z ulgą nas
się pozbywa. Trudno, wchodzimy z Grzesiem w czarny otwór drzwi. Kierując
się światłem, przez szpary w futrynie wchodzimy do izby. Kilku
mężczyzn siedzi w szkolnych ławkach, ćmi papierosy. Wśród nich w białym
płaszczu i okularach aktywista z województwa. Zapoznaliśmy się. Okazało
się, że czekał na nas, bo tu zebrania nie będzie, za mało przyszło ludzi,
za to możemy pójść do sąsiedniej wsi i tam pomóc. Po półgodzinnym
błąkaniu się po polach i różnych rozstajnych drogach trafiliśmy do wioski.
W małej izdebce na ubitej ziemi siedziało w kucki kilkunastu chłopów. Większość
oparłszy głowy na kolanach po prostu spała. Przy okopconej lampie naftowej
siedziała dama reprezentacyjnej tuszy w różowej bluzeczce i czytała monotonnym
głosem otrzymany z komitetu referat. Obok niej na niskich stołkach drzemało
dwóch aktywistów w mundurach. Nasz towarzysz z województwa
od razu swoim wejściem wszystkich obudził i już nie dał zasnąć. Zebranie
potoczyło się zupełnie innym, właściwym torem. Ja nie mogąc znaleźć wolnego
stołka wyszedłem na dwór. Obok w maleńkiej chałupce różowiło
się okienko, nie spali. Gospodarz jakby czekał, spotkał w drzwiach. - "Idzie
żołnierz borem lasem" - zafałszował alkoholowym oddechem i zaprosił do
środka. W obszernej izbie na stole pod lampą postawioną na dnie odwróconego
garnka stała litrowa butelka z czerwoną monopolową kartką. Przy niej siedzieli:
jakiś, stary chłop i średniego wzrostu szczupła młoda kobieta, żona.
Kiedy wszedłem chłop bez specjalnego entuzjazmu uniósł zwieszoną nad szklanką
głowę i mruknął:- A, żołnierz. Bieda, daj mu Nastka szklankę - i znowu
zapatrzył się w swoją, półpełną, jakby działy się w niej jakieś arcyciekawe
rzeczy. Gospodyni poderwała się do jakiejś szafki, przetarła
spódnicą poszczerbioną musztardówkę i z uśmiechem:- Niech się napije taka
wilgoć na dworze - nalała do pełna. Gospodarz stuknął swoją, przepijając,
a gospodyni przyniosła świeży kawał słoniny. Nożyk leżał przy deseczce.
Wypiłem, ukroiłem słoniny i poczułem się swojsko, jakbym całe życie przesiedział
w tej izbie w milczącym towarzystwie życzliwych ludzi. W miarę
ubywania płynu w butelce głowa starego chłopa, jak się dowiedziałem kuzyna,
pochylała się coraz niżej, a gospodarz stawał się coraz weselszy. Wyciągnął
jakąś sześciobasową guzikowkę i dawaj przygrywać, podśpiewywać. Gospodyni
z zarumienionymi policzkami, rozpalona, usiadła przy mnie na łóżku i w
miarę wypijanych musztardówek wydawała mi się coraz piękniejsza. Z pod
długiej spódnicy wystawały gołe łydki i gdy chcąco - niechcący pogładziłem
po szorstkiej łydce, ta nie tylko nie odsunęła się, ale jeszcze nieznacznie
położyła na mojej ręce swoją i zaczęła się śmiać.
Nastrój stawał się coraz weselszy, a kiedy podniecony nogą gospodyni
zapytałem grającego i śpiewającego gospodarza o jakieś dziewczynki, on
się tylko roześmiał i odpowiedział:- E, co tam żołnierz będzie po nocy
łaził. Łóżko szerokie, zmieścimy się w trójkę. Babę położymy w środek,
bo mam tylko jedną i szkoda by było jakby zginęła.Gospodyni wesoło zachichotała
i przycisnęła się do mnie. Byłem rozgrzany wódką i przez chwilę
nawet się zawahałem, ale zaraz pomyślałem, że rano gdy chłop wytrzeźwieje,
nigdy nic nie wiadomo, może za kłonicę chwycić. Lekko chwiejąc się, wróciłem
więc do szkoły. Akurat zebranie się skończyło i z Grześkiem i prelegentem
poszliśmy do sąsiedniej wioski spać. - Czym więcej nas w kupie, tym bezpieczniej
szczególnie w tych stronach - uświadamiał prelegent. Być może, ale z babą
i wódką weselej, smutno mi się zrobiło. NOC, sobota - niedziela, przygoda
Tadka Chudzika.
Tadek za towarzysza akcji agitacyjnej dostał młodzieńca z Akademii.
Ci z Akademii umundurowani byli w oficerskie mundury szyte na miarę, tylko
bez dystynkcji i nazywali się słuchaczami. Nie jakimiś tam elewami, czy
jak w drodze kurtuazji zwracano się do nas podchorążymi, lecz słuchaczami.
Melduje się słuchacz, słucha słuchacz itd. Facet w wieku Tadka ale ledwo
usta do niego otwierał. Wiedza nie pozwalała mu się spoufalać. Bo chociaż
mieliśmy spodnie - granatowe z czerwonym lampasami - podchorążąckie - to
jednak kurtki zwyczajne, żołnierskie, którym świeżości nie były w stanie
przywrócić srebrne paski naszyte na rękawach, o których noszenie, zresztą
toczyliśmy nieustanne boje. Bo nie uważano nas za podchorążych, ten stopień
według władzy przysługiwał tylko uczniom zawodowych szkół oficerskich.
A nas, uczestników dwuletniego kursu pilotażu, traktowano jak uczniów szkoły
podoficerskiej, nazywając elewami. Słuchacz znał te niuanse,
i nie omieszkał, podkreślać tą przepaść w hierarchii wojskowej, szczególnie
wobec osób trzecich, zwracając się do Tadka per elew. On słuchacz, o.m.c.
(o mało co) generał i jakiś tam uczeń na podoficera. Ale to było później,
bo na razie podwody z powodu niedużej odległości nie dostali i solidarnie
klnąc błoto, brnęli do położonej o dwa kilometry od Grabowa wioski.
W szkolnej izbie pełno chłopów i machorkowego dymu. Smród i ciemno.
Za prezydialnym stołem kobieta i dwóch cywili. Zebranie w pełni. Wyraźnie
pomyłkowo zostali skierowani, ale skoro już przyszli, towarzysze od stołu
wyraźnie się ożywili: - Proszę towarzysze, proszę. Wojsko z ludem, nasze
demokratyczne wojsko - tokowali na przemian ledwo widoczni w gestej chmurze
machorkowego dymu. Aktywistka co prawda, sterana już walką klasową ale
z ponętnym biustem uśmiechnęła się przymilnie lśniącymi białymi zębami.
- Prosimy, prosimy do nas - robiła miejsce przy nauczycielskim stole. Jedynie
chłopi trwali nieruchomo, w milczeniu, jak kominy budowli komunizmu, dymiąc
machorkowym dymem. Zakończono właśnie czytanie referatu i przystąpiono
do drugiej części, do dyskusji. Sołtys po nazwisku więc wywoływał uprzedzonych
wcześniej towarzyszy, z których każdy wygłaszał krótką, pochwalną dla ludowej
władzy kwestię. Raz wyrwał się samowolnie jakiś nieuświadomiony, jak się
okazało bezpartyjny i zaczął zadawać pytania: dlaczego nie ma - soli, nafty,
butów - gumowych itp. Zapadła cisza. Obecni przestraszeni wstrzymali oddech.
Sołtysa zatkało, aktywiści zmieszani zaczęli szeptać i wtedy zabrał głos
słuchacz. W rozpiętym wojskowym płaszczu, jak Lenin, dźwięcznym głosem
mówił o trudnościach okresu przejściowego, o rzucaniu kłód młodemu państwu
itd. Mówił do sali ale nie było wątpliwości dla kogo mówi, wzrok skierowany
był na pulchną aktywistkę. Ta zresztą falującym ze wzruszenia biustem,
potwierdzała, że wie do kogo on mówi. Po przemówieniu słuchacza
podjęto jednogłośnie rezolucję, by mieszkańcy wioski dla poparcia władzy
ludowej, głosowali jawnie i wspólnie, i zebranie zakończono. Potem jeszcze
tylko cichaczem sołtys podyktował aktywistom z powiatu nazwisko ukrytego
wroga, który zdemaskował się prowokacyjnymi pytaniami i ruszyli na kwatery.
Po chałupach na spanie przygotowane były dwie izby i tu powstał problem.
Było ich pięcioro. Czterech mężczyzn i jedna kobieta.Towarzyszka Zosia,
bo tak nazywała się powiatowa aktywistka, wykluczyła spanie w jednej izbie
z jednym mężczyzną. Ustalono więc w końcu, że będzie spała
razem z żołnierzami, co uradowało powiatowych aktywistów, jako że kręcący
się sołtys coś wspominał o skromnym poczęstunku dla starej gwardii. - Tu
pełno bimbru, będą chlać do rana - z dezaprobatą o swoich kolegach powiedziała
towarzyszka Zofia, gdy ruszyli w trójkę na wyznaczoną kwaterę.
Przez drogę delegatka komitetu wyraźnie faworyzowała słuchacza,
szczupłego blondynka z Akademii Wojskowej. Ba, nawet ujęła go pod ramię
i nie puściła aż doszli do mieszkania. W izbie gospodyni położyła na podłodze
dwie duże wiązki słomy, przykryła derką i położyła poduszki. Słuchacz pewny
siebie rozdzielił miejsca. Towarzyszka Zofia od ściany, potem on a za nim
kolega elew. Było trochę zamieszania przy rozbieraniu się.
Najpierw oni, potem towarzyszka. I kiedy leżeli na wyznaczonych przez słuchacza
miejscach, a towarzyszka Zofia wyszła z izby, widocznie za potrzebą, słuchacz
pouczał elewa że ma nic nie odzywać się, ma spać jak zabity. Bo on z towarzyszką
to tak jak narzeczeni. Sam widział przez drogę. Tadek zgodnie mruknął.
Wcale się nie palił na tego komitetowego grzmota, miał dziewczynę w Warszawie
i każdorazowo "okazja" wprawiała go w rozterkę. Posłusznie więc obrócił
się na bok i myślał o swojej blondynce, gdy zaszeleściła słoma i weszła
towarzyszka Zofia. Cichym miękkim krokiem, jak kot, podeszła do barłogu
i ułożyła się obok Tadka. Słuchacz dyskretnie chrząknął, że pomyliła miejsca,
ale nie odezwała się. - No i to by było na tyle - zakończył opowieść Tadek.
- I to wszystko? - dopytywałem się ja i grono słuchaczy pilnujących bym
czegoś nie przeoczył.- No, było trochę tangiego, i dosyć fajnie, bo baby
wbrew temu co myślałem, starzeją się od twarzy. Reszta, sami wiecie.
Część druga. Dzień: niedziela. Ranek był pochmurny i
mglisty. Błotnista droga błyszczała wodą w głębokich koleinach. Zabłocony
wszedłem do maleńkiego, typowego nauczycielskiego mieszkania na wsi. Byłem
zaproszony przez nauczycielkę na obiad. Oprócz mnie jeszcze przy stole,
jej syn, kuzynka i dwóch łysawych prelegentów. Jednym słowem elita. Biorę
łyżką zupę i nagle czuję w ustach włos. I wszystko znika, cały świat, a
jest tylko on, włos. W gębie włos. Rozrasta się jak wszechświat, przestaje
się mieścić w ustach, sięga gardła, łaskocze. Co robić? Wyjąć nie
wypada, no bo jak? Otworzę szczękę jak u dentysty i wsadzę łapę? A na domiar
mam małe usta, z natury. O Boże, zaraz rzygnę. Robię się czerwony i bez
słowa, nie wolno uchylić zaciśniętych warg, bo ruszy spiętrzony potok,
wychodzę do sieni. Tam za jakieś stare wiaderko stojące w kącie pozbywam
się przeklętego włosa. Biorę milczkiem z kuchni płaszcz i uciekam przed
zapachem, chyłkiem.Była niedziela i potem głód dokuczał aż do powrotu do
Radomia. Ale kiedy przypomniałem sobie włos, odechciewało mi się wszystkiego.
NOC - niedziela - poniedziałek.
Konie ledwo włócząc nogami w błocie m podwiozły nas z powrotem pod
gminę, gdzie czekał samochód. Wóz był kryty ale bez ławek. Do tego było
nas za dużo, by w jakikolwiek sposób siedzieć. Zgnietliśmy się więc jak
śledzie na stojąco. Ruszono. Samochód trzęsie, obijamy się o deski, siebie,
torby, klamry, pasy. Grześ z mojej pary, chociaż wygląda dziecinnie ma
powodzenie szczególnie starszych pań i... pederastów. Teraz też stanął
przy pulchnej towarzyszce i trzęsą się razem w rytm podskoków samochodu.
Coraz ciemniej, nogi zaczynają boleć, Grzesio usiadł na podłodze i damę
po dżentelmeńsku wziął na kolana. Kiedy wjechaliśmy na szosę hałasy ucichły
i Mundek, który stał obok mówi, śpiewamy. Zgłupiał czy co, ale Nogałka
podchwycił i zaczął dyszkantem czastuszki. - Śpiewaj, śpiewaj - Mundek
się śmieje - trzeba zagłuszyć. Grzesiek tą grubą pieprzy. Rzeczywiście,
dojrzeć trudno ale coś niecoś słychać. Więc śpiewamy. Ale czastuszki też
mają swój koniec i tu niespodzianka. Kiedy śpiew cichnie, ku naszemu zdziwieniu
dalej ktoś ton ciągnie. Baba w rozkoszy się zapomniała. Ogólny podniecony
śmiech, ale ciemno było i "śpiewaczki" nikt nie dojrzał. O
czwartej rano dojechaliśmy do Kozienic. Po kilku godzinach spania na krzesłach
w Komitecie, samochodem do Radomia. O 12 w południe roztrzęsieni, przemarznięci,
z radością powitaliśmy koszary i zaraz poszliśmy spać. Spaliśmy do pobudki
następnego dnia. Tak zakończyła się nasza akcja przedwyborcza. Aha, myślę,
że może jeszcze nie raz znajdzie odbicie w P-2. Tylko się wymęczyłem
i przygody miałem raczej nieprzyjemne. Nie przeżyłem miłosnej chwilki,
jak inni. Nie miałem szczęścia. Mnie baby nie gwałciły. Na pocieszenie
jedynie mogę sobie zapisać, że były to stare baby.
23.10.1952, czwartek.
Dziwnie mi smutno. Życie już nieraz zaczyna nudzić, a zwłaszcza
gdy jest jesienny wieczór. Człowiek samotny jak palec na tym świecie. Właściwie
to nie mam nikogo bliskiego. Tok dnia unormował się. Osiem
godzin wykładów i tak dookoła. Uciekłem przed takim siedzeniem do lotnictwa,
a tu mnie trafiło. Z tych z Grójca trzej ciągle się urywają. Udaje im się.
Mnie jakoś brak tupetu, a może Żużla? Dzisiaj taki jeden z wieczorów, kiedy
człowieka coś gnębi, a nawet nie wie co. Dostałem list od Józka. Pisze
że wszystko normalnie, a najważniejsze, że Wilhelmi ten zając od dyscypliny,
utemperował się.
25.10.1952, sobota.
Sobota - przygotowanie do wyborów. Zajęć nie ma, tylko sprzątanie.
Normalna leserka. Uczymy się klucza (Mors,a) i cały czas słychać tylko
ti, ti ta. Nie dogadasz się inaczej.
27.10.1952, poniedziałek.
Wczoraj było mglisto, pochmurnie. Od wczesnego ranka tłumy przed
lokalem wyborczym. Niektórzy aktywiści jeszcze głęboką nocą pobiegli pod
lokal wyborczy. Chodziło o zademonstrowanie patriotyzmu, poparcia
dla Frontu Jedności Narodu, ale tak naprawdę to chodziło o to, żeby się
wykazać. Może kto zauważy z aparatu politycznego, do gazety zrobią zdjęcie,
może jakiś awans... Tłok niesamowity. Cały garnizon z rodzinami, a wszyscy
chcieli pierwsi, bo to miało być ważne w oczach politruków. Pchali się
niesamowicie, tak że ledwo docisnęliśmy się około 12, nam też chodziło
żeby jak najszybciej, bo potem było wolne. Później były różne
propozycje ale jak to w naszej pace, rozeszliśmy się w pół drogi. Tylko
we dwóch z Grześkiem poszliśmy na Radom. Ruch na ulicach duży jak to w
wybory. Wałęsaliśmy się po bocznicach, żeby coś przyłapać. Z drzwi małego
domku zaczepiła młoda, rozmamłana blondynka o niewyspanej twarzy. Dom chociaż
w mieście, sprawiał wrażenie wiejskiej chałupy. Zamiast podłogi ubita ziemia,
u pułapu grube belki. Prymitywna, ulepiona z gliny kuchenka i wiszące z
sufitu, odrywające się płaty wapna, nadawały charakter jakiejś pierwotnej
pieczary... Jedna siedziała na łóżku pół rozebrana, druga, ta rozmamłana,
stała przy kuchni coś pitrasząc. Bardzo gościnnie zaczęły nas zapraszać
byśmy usiedli. Grzesiek usiadł na krześle, a mnie zapraszała na łóżko ta
rozebrana. Spojrzałem uważniej na bety. Były czarne, cuchnące. Unosiła
się wokół zresztą woń potu i jakichś perfum o zapachu malinowym. Zrobiło
mi się niedobrze. Stałem przez chwilę bez słowa. Wszyscy zresztą milczeli.
Ta przy piecu zastygła w pochylonej pozie nad płytą, szlafrok jej się rozchylił
ukazując szczupłą, nad podziw zgrabną nogę. Grzesiek siedzący nieruchomo
na środku pokoju na krześle i ona, zastygła w zapraszającym uśmiechu, z
nieruchomo, prawie na wierzchu zwisającymi piersiami. Staczałem wewnętrzną
walkę między chęcią wyjścia, a niechęcią sprawienia im przykrości. Były
takie chętne. Wahałem się aż uderzyła w nozdrza nowa fala zapachu. To przeważyło.
Grzesiek miał potem pretensje, że chociaż mogliśmy trochę popieprzyć...