Podchorążowie od lewej: Gienek Duk. Edzio Krysa i autor.

TOMASZOW

30.03.1952, niedziela.
Jesteśmy w Radomiu. Ale po kolei. Wczoraj przyjechaliśmy do Warszawy do Cebuli na badania. Kilku odrzucili, zostaną na lekkomotornych. Ja badania przeszedłem bardzo pomyślnie. Potem do Radomia. Spaliśmy na normalnych, z nową bielizną, łóżkach, a dzisiaj rozstajemy się. Nasza stara eskadra została podzielona na grupy, a grupa w której jestem, jedzie do Tomaszowa Mazowieckiego.   Ciekawe jak tam będzie. Na razie czekamy na wyjazd. Jest chłodno i głodno, bo nie zaprowiantowani. Szewczyk urwał się do domu. Kręcił się kręcił i w końcu dał dyla i ma rację. Być tak blisko domu, po roku nieobecności, przyjemnie chyba spędza te kilka godzin.   Wczoraj witał nas szef sztabu Szkoły mjr R. (Radomska Szkoła była odrębną jednostką OSL -5, dęblińska OSL - 4, i szkoliła pilotów po lekkomotornych na samolotach bojowych.) Postawny, przystojny brunet. Ścisłymi, zdecydowanymi zdaniami oraz energicznym męskim głosem wywarł na nas jak najlepsze wrażenie.

31.03.1952, poniedziałek.
No teraz to chyba wpadliśmy. Rozklekotana ciężarówka zawiozła jakieś dziesięć kilometrów od Tomaszowa w głębokie lasy. Baraki, śnieg po pas, stołówka śmierdząca, przygnębiły nas bardzo. Zdaje się jesteśmy pogrzebani żywcem co najmniej na trzy miesiące.   Wszystkich jest nas 30, z mojej dawnej grupy zostało tylko 14. Sychewicz odpadł na Cebuli; Woźniak, Biegański, Śliwiński zostali wzięci do innej eskadry.   Na razie noc przespaliśmy normalnie. Bardzo zimno w barakach. Chyba już nigdy tak nie wygrzejemy się jak w Dęblinie. Odkąd z niego wyjechaliśmy, bez przerwy marzniemy. Tych 15 drugich, co są z nami, to jakieś ciołki. Nie to co chłopaki z V eskadry. W ogóle jakaś taka dziwna cisza, pustka. Gubimy się po prostu w olbrzymiej sali.   Wczoraj, jadąc pociągiem "przygadaliśmy" studentkę. Najpierw "zaatakował" Tadzio, później wsparliśmy. Baba z medycyny, z Łodzi, adresu jednak nie chciała dać. W Tomaszowie też są normalne baby. Przejeżdżając mogliśmy ocenić, ale cóż z tego, gdy odległość 13.000 m. Nikogo z dowództwa jeszcze nie znamy, ale wrażeń na pewno nam nie zabraknie. Których więcej, wesołych czy smutnych, zobaczymy. Na razie jesteśmy rozczarowani.
Z poprzedniego turnusu zostało 16-tu. Nie ukończyli programu i czekają wiosny. Będą latać razem z nami. Stare wygi. Włosy do ramion. Nie myją się. Na poranną gimnastykę nie wychodzą. Obskoczyli kelnerki i bufetową, że do baby człowieku się nie dociśniesz. Ich grupowy został grupowym całej naszej eskadry. Wysoki kapral Zaborowski. On, jak i jego koledzy z normalnego naboru, z cywila, na każdym roku awansowali, na trzecim podostawali kaprali. Zaborowski początkowo myślał żeśmy żółtodzioby z cywila i chciał nas ustawić, ale szybko przywołaliśmy go do porządku.

1.04.1952, wtorek.
Przygotowanie naziemne. Mokro, zimno, zupełnie jak na wiosnę. Po wczorajszych zastrzykach czujemy się zupełnie dobrze. Jestem w drugim kluczu, w grupie 6, z Szewczykiem, Galimskim, Kalitą i Żuberkiem (nie wiem dlaczego pominąłem Krysę). Wczoraj poznaliśmy  dowódcę eskadry i cały personel latający.
Dowódca, kpt. Śmiechowski, wysoki mężczyzna o grubym karku i dużej głowie ma wygląd prawdziwego myśliwca. Chociaż równie dobrze mógłby być myśliwym. W ogóle wygląda na człowieka silnego fizycznie i wolą. Instruktor ppr. Zalewski to niedużego wzrostu, niższego niż średni, młody mężczyzna. Rudy, opalony na twarzy na czerwono, z bielejącymi "świńskimi" brwiami. W miarę chłodny, mówi dość wolno, dokładnie, ot taki normalny instruktor. Zobaczymy jaki okaże się w lotach. Szewczyk mówi, że z niego będzie niezła żyłka. Zobaczymy.

 4.04.1952, piątek
Wczoraj latałem z dowódcą klucza, por. Łudojczem na PO-2; "Kitajcu" -jak go nazywa, na oblot rejonu lotów. Siedziałem jak w taksówce, nawet się nie przypinałem. Polecieliśmy nad Łódź i Tomaszów. Oba miasta lekko zadymione i niedaleko w linii lotu od siebie. Przyszło mi na myśl, że dobrze by było kiedyś mieć taki aparat. Na spacery wylatywać. [14]   W związku z przygotowaniem do lotów mamy masę roboty. Zakładamy dokumentację, wypełniamy różne grafiki itp. Najgorsze są dla mnie rysunki, które trzeba wykonać i wkleić do "Książki roboczej". Przedstawiać one muszą projekcję maski samolotu na horyzoncie w różnych fazach lotu. Narysowany rejon lotów ma służyć lepszemu zapamiętaniu. Staram się coś wykombinować. Przeznaczyłem na to 10 paczek papierosów. Coś za coś, trudno. Nigdy w tym kierunku nie posiadałem zdolności, a do tego brak cierpliwości. Może jutro albo pojutrze zaczniemy wreszcie latać.
Na razie dzisiaj dostaliśmy łyżki. Od czasu gdy zdaliśmy przybory w Świdniku, każdy jadł jak i czym mógł. Z tej okazji Żuber (Wacek Żuberek) uroczyście i nie bez żalu zjadł swoją dotychczasową łyżkę z przylepki od chleba głosząc, że staje się postępowy. Teraz będzie cywilizowanie jadł metalową.    Śnieg coraz bardziej topnieje. W kałużach, w czarnej śniegowej wodzie, odbija się błękitne niebo. Bociany krążą, u nas nie pali się w piecu - wiosna. Ale nawiasem mówiąc jest cholernie zimno.

5.04.1952, sobota.
Dzisiaj byliśmy w Tomaszowie w łaźni, która w potężnej fabryce sztucznego jedwabiu. Masa kobiet. I jak widać niezgorsze z nich dziewczynki. Kiedy tak człowiek zobaczy ludzi, dziewuszki i jest jeszcze ciepły, wiosenny wieczór, to zaczyna tęsknić za wolnością.   Och, żeby tak kogo mieć pod ręką. Wokół mrok. Powietrze ciepłe, przesycone wonią wiosny, wonią życia. Niebo granatowe i gwiazdy zazdrośnie mrugające. W półmroku widzisz delikatnie rysujący się profil. Pełne, szkarłatne, nawet w ciemności pulsujące życiem usta i iść tak biodro w biodro... Z dala, z głośnika płynie serenada Szuberta...   Ciekawe, że na wiosnę ogarnia człowieka niepokój. Nie można miejsca znaleźć. Nie wiem czy to dotyczy tylko mnie, czy innych też? Nie zwierzają się z tego. Las w oczach się zieleni. Śniegu już prawie nie ma, a my zdawaliśmy dzisiaj egzamin z przygotowania do lotu. Poszło nadspodziewanie słabo. Nie dlatego, że nie umiałem ale dlatego, że nie mogłem się skupić. Akurat kiedy mnie pytano, myślałem o cichym parku, zapachu pękających pączków i ładnej skromnej dziewczynie... No, ale postaram się w lotach. Jeszcze zobaczymy czy Zbyszek nie pociągnie na gazie tak, że wszystkim włosy staną na głowie.   Niedługo już loty. Może później będzie więcej czasu, to postaram się coś napisać. Ale aby prędzej. Człowiek pociesza się, że tylko to ma trwać trzy miesiące, ale wydaje mi się, że to tylko w teorii.

 9.04.1952, środa.
Za oknami deszcz. Świat zamglony szarymi chmurami, równie beznadziejny jak nasze życie. Zaczęło się jak zwykle gdy nie ma lotów i wojsko trapi bezczynność, przykręcanie śruby. Szewczyk, pierwsza ofiara, poszedł do pierdla, za jedno głupie słówko. Szkoda chłopaka.   Nasz szef, kapral podchorąży Zaborowski, zarozumiały jak indyk, "upaja" się swoją władzą. Nota bene takiej ganianki nie widziałem nawet w Oficerskiej Szkole Piechoty. No nic, człowiek nie maszyna, wszystko wytrzyma. Z niejednego pieca już się chleb jadło, ale jak to mówią, góra z górą się nie zejdzie ale człowiek z człowiekiem może i do tego w innych okolicznościach. Tak uwidim.
Najgorsze jednak to to, że nie latamy. Okres czekania rozciąga się w nieskończoność. Na dworze szary, monotonny deszcz.  Aha, w niedzielę zwiedzaliśmy ze Zdzichem, Graselą i Marianem teren. Charakterystyczne, że w tych stronach ludzie, a zwłaszcza kobiety chodzą w regionalnych strojach. Bajecznie kolorowe spódnice tworzą malownicze widoki. Na szosie do Lubochni, do kościoła, obrazek jak by z folklorystycznego albumu. Trzy kobiety w białych chusteczkach, jednakowo zawiązanych na głowach, w barwnych spódnicach i wzorzyście haftowanych  fartuszkach.  Spod narzuconych kraciastych chust wyglądają trzymane w jednej pozycji palmy. Aż prosi się pod obrazkiem nazwa: w palmową niedzielę. Trochę nie pasuje asfaltowa, szeroka szosa po której idą, ale z drugiej strony to właśnie piękny symbol: powiązanie nowoczesności, dobrobytu, postępu, z zachowaniem tradycji ludowej, kultury narodowej. Widziałem kiedyś podobny malowany obraz. Droga na nim była pełna wyboi, kałuż i czarnego błota, symbolizowała ucisk i nędzę. Teraz w naszej rzeczywistości jest szeroka, jasna i prosta. Idzie się po niej wygodnie i szybko do socjalizmu, do szczęścia.   Słońce zaczyna wyglądać, może będzie pogoda.  Marzenie 1. Zalana słońcem ulica. Ciepłe wiosenne powietrze. Nad nami kopuły zielonych drzew. I kwiaty, i ptaki, i ludzie weseli. Jasne sukienki dziewcząt. Czujesz się świetnie. Idziesz śmiało i beztrosko. Katar cię nie męczy. 14.04.1952, poniedziałek    Dzisiaj drugi dzień świąt. Leżę nagi na polance zalanej słońcem, a wokół cicha, dysząca gorącem ściana lasu. Leżę i wspominam wczorajszy dzień. Do południa służba, a potem razem ze Stefanem poszliśmy do lasu. Wypiliśmy co nie co i spotkaliśmy w lesie dwie nimfy.   Ubrane były w piękne regionalne stroje, to znaczy samodziały tkane w różne paski, spódnice i... warte śmiechu, nylony. Gadka w gadkę coś w stylu: jedna mówi i ja będę lotnikiem, a druga: pod lotnikiem prędzej itd. Ale wieczór spędziliśmy bardziej przyjemnie niż się spodziewałem. Nie obchodziło mnie co za jedna, czy łatwa itp. Grunt, że miałem ją przy sobie. Zdrowe, młode ciało. Opalona blondynka. Naturalna, bo tam była ruda. Widziałem jej łagodny profil, a wokół była ciepła, ciemna, kwietniowa noc i tylko bielały jasną plamą jej popielate włosy. Usta miała drobne, lecz jędrne i gorące. Jednym słowem na chwilę oderwałem się od tego wszystkiego. Umówiliśmy się na dzisiaj, zobaczymy czy przyjdą.

15.04.1952, wtorek.
 A więc już po świętach. Wczoraj tak jak się umówiliśmy przyjechały dziewczynki. Czekaliśmy ze Stefanem. Wypiliśmy butelkę wina, a potem, gorące jędrne nogi. (Nazywa się Zosia.) Jest ładnie zbudowana, trochę może za grube uda, ale twarde, potężne, takie lubię. Spokojna, nie nerwowa i wszystko przebiega z nią tak jak trzeba. Rozmawiać nie ma o czym, a i szkoda czasu, zawsze jest chętna. Posapuje tylko cichutko, a później opuszcza nogi i łagodnie gładzi po plecach. To opuszczanie nóg kojarzy mi się z flagą na maszcie rezydencji. Exlencja przyjmuje flaga na maszt, zakończył, flagę się opuszcza. I ciepła jest jak u Gogola kwietniowa noc. A życie... płynie dalej.
STAD
18.04.1952, piątek.
Wczoraj rozpoczęliśmy wreszcie loty. Z naszej grupy latało tylko dwóch: Galimski i Krysa. Ja nawet nie byłem zaplanowany. Instruktor jakoś bykiem patrzy i nawet nie wiem dlaczego. Do tego maszyny stare i mają mnóstwo defektów. W takiej sytuacji wysyła mnie ciągle na służbę. Jest taki posterunek obs-meld i jednocześnie wartowniczy. Służba polega na tym, że stoi się pod słupem z zamontowanym telefonem i melduje telefonicznie o każdym przelatującym samolocie. Podaje się kurs i wysokość. Do tego trzeba pilnować, by nikt nie przechodził drogą. Jedyne co dobre, to pogoda, która ostatnio bardzo się poprawiła. Co prawda oziębiło się trochę, ale słońce świeci pogodnie i jasno.   Dzisiaj, jak zresztą ostatnio bardzo często, mam służbę. Odstałem swoje i właściwie byłbym wolny i swobodny, gdyby nie lekki szum w głowie z niewyspania i bolesne odrętwienie nóg od stania. Być może to wiosenny chłód w nieopalanych barakach odzywa się starym reumatyzmem.
A więc stało się. W słoneczną cichość wiosennego poranka wpadła ponura i złowieszcza wieść. Zaborowski nie wrócił ze strefy. Znaleziono szczątki tego co kiedyś było samolotem, a z cielesnej powłoki podchorążego nie znaleziono nic. Biały worek wypełniono samą ziemią. [15]  Dzikie uczucia nas ogarnęły. Bo przecież wszyscy latamy, jesteśmy młodzi i życie jest piekne, a tak mało się go użyło. Najgorsze to, że przed chwilą był z nami, a po kilkunastu minutach śmiertelne zwoje korkociągu wyrwały go z naszego życia. Opowiadając o nim starają się wszyscy zachować lekceważący uśmieszek: co mnie tam śmierć, ale spoza tego uśmiechu niezdarnie przylepionego do twarzy wyziera blada maska strachu. Strachu przed śmiercią. Mówiąc, o nim, że mógłby zrobić to lub tamto, mimo woli myśli się o sobie. O tym, że tylko przypadek sprawił, że nie było się na jego miejscu i robi się jakoś dziwnie, bojaźliwie.   Jedni go lubili inni mniej, ale teraz wszystkim jednakowo szkoda. Przyszedł do niego list od dziewczyny z Lublina. List się spóźnił, piętnaście minut wcześniej adresat wyleciał w przestworza i ... rozpadł się na atomy. Ale najstraszniejsze, że wszystko jest takie obojętne na ludzką tragedię. Słońce tak samo świeci, jaszczurki leniwie wygrzewają się w słońcu, ludzie myślą: nie mam papierosów, itd. Może by pójść na baby? Nikt nie pokazuje współczucia, szybko idzie w zapomnienie, tylko gdzieś tam w dużej miejskiej kamienicy, czy cichym spółdzielczym domku, ktoś padnie przeszyty twardym ostrzem bólu. Gdzieś łzy się poleją i czyjeś serce kołatać będzie przez wiele nocy w rozpaczy. Dzisiaj jednak ludzie zdenerwowani, ale przecież takie jest życie. Dzisiaj on jutro my. (Takie nasze przeznaczenie.)

25.04.1952, czwartek.
W niedzielę odbył się pogrzeb. (W Tomaszowie Maz.) Kilka aut ciężarowych. Parę słów na trumną. Jasne słońce i pachnąca wiosną, świeża ziemia grobu. Z powrotem jechaliśmy szybko. Paliliśmy papierosy i podnieceni pędem o mało nie śpiewaliśmy. Później poszliśmy z Wackiem (Kortą). Gospodarz pochodził z krakowskiego, żona wysoka blondynka, bardzo sympatyczna. Wypiliśmy po 100 gram na smutek i stypę jednocześnie i... zaczęliśmy rozglądać się za babami. Gospodyni zaczepiać nie wypadało i życie potoczyło się normalną koleją.   Zaczęły się loty. Na razie lata z naszej grupy tylko Galimski - zresztą zupełnie zasłużenie - najlepiej zdał przygotowanie naziemne. My tylko pomagamy mechanikowi. Mechanikiem jest żołnierz trzeciego roku służby czynnej w stopniu sierżanta. Fajny chłop. Mówi, że jak skończymy przeszkolenie to jego zwolnią do cywila. Liczy dni i stara się by jak najmniej przestoi miały samoloty. W obsłudze duża zmiana w porównaniu do UT-2. Tu naprawdę trzeba się narobić. W grupie mamy trzy samoloty jeden dwuster - popularnie nazywany sparką, U Jak - 9 m. U znaczy uczebnyj po rosyjsku. Sparka chyba też z rosyjskiego po polsku bardziej odpowiednia nazwa: dwuster. Ale tak się przyjęło. Dwa pozostałe, to samoloty bojowe. Jeden Jak 9m jeszcze z czasów wojny z silnikiem WK-105 o mocy 1450 km i drugi wyprodukowany po wojnie, cały metalowy Jak -9p z silnikiem WK-107 1670 konnym. Obsługa dość uciążliwa, szczególnie przy lotach po kręgu. Instalacja hamulcowa jest na powietrze i teoretycznie po załadowaniu butli sprężonym powietrzem na początku lotów powinno wystarczyć, zużycie powinien uzupełniać pokładowy kompresor, ale praktycznie kompresory są nie wydajne, trzeba co drugi lot podbiegać do samolotu z butlą 50kg i doładowywać instalacje. Trzeba bardzo się śpieszyć, bo silnik nie jest wyłączony, a instruktor nie wysiada z kabiny. Szkoda czasu i paliwa. Po czterech lotach należy sprawdzić poziom oleju i płynu chłodzącego i tak w kółko. A każdy lot nie dłuższy niż sześć minut. Ten co lata ma dobrze, siedzi sobie w kabinie, ale pozostali z grupy... No, a po lotach zaczyna się harówka. Silniki są stare, rzygają olejem który rozlewa się po masce, sięgając nieraz do przedniej szyby, do tego cały kadłub pokryty jest kurzem, a nierzadko błotem. Latamy przecież z lotniska trawiastego. A przed zakryciem pokrowcem płatowiec musi lśnić. Jeszcze do tego nie wolno zmywać benzyną, szorowanie trwa więc do późnego wieczoru. Dni pełne spiekoty, kurzu i huku motorów. Wieczorem bolą kości, jak by miały się rozłazić. Wacek źle obserwował samolot i poszedł do "kicia". Pierwszy raz siedzi w wojsku. (Instruktor W. Zalewski, ten ryży, nie patyczkował się.)   Galimskiemu coś nie wychodzi więc instruktor zaczął wozić Krysę. Wszystko wskazuje, że w drugim tygodniu wyleci samodzielnie. Ja jeszcze w ogóle nie siedziałem w kabinie. Żuberek i Szewczyk zrobili po dwa kręgi i siedzą też na ziemi. Lata tylko Galimski i Krysa.
Jednak pomimo chmurnego nieba i zmęczenia chłopcy nie tracą humoru. Ostatnio największym zabawnikiem jest Szewczyk. Paraduje po sali w gaciach i koszuli i udaje generała, stroi miny, dokonuje przeglądu wojsk itp. Zabawa na 102.Czytam jeszcze raz BURZĘ Erenburga, ale czuję że dopiero teraz ją przeżywam. Jestem pełen podziwu dla mistrzowskiego pióra Ilji. Naprawdę pisarz socjalistyczny i coś w rodzaju Balzaka, tylko bardziej świadomie tworzy kronikę naszych czasów.   Dzisiaj przyjechała Zosia. Było pochmurno i krzaki wydawały się jakieś smutne, ale była bardzo wesoła i rozruszała mnie. Było chłodno więc wyniosłem koc z baraku i jako dżentelmen położyłem się na wznak. Początkowo krępowała się, bo ona jeszcze nigdy tak... ale chłodne powietrze przekonało, nawet bardzo się jej spodobało. Widzę, że jest zdolniejsza niż początkowo mi się wydawała. Pewnie, że nie ma tej wrażliwości co dziewczyny z Lublina - tamte jak rasowe konie pełnej krwi buchały temperamentem - ale jest mi z nią coraz lepiej i na razie jest moją jedyną radością w tym ciężkim życiu. Na razie jest razem dobrze.

28.04.1952, poniedziałek.
Wczoraj, w niedzielę była Zosia z Gienką, był też nami Józek Grasela. Józek bez dyskusji dziewuchę w pół i w krzaki. Wszystko normalnie. Słońce świeciło, krzaki pachniały wiosną, ptaki śpiewały. Dobrze, że jest to duży las i ludzie za bardzo nie mają dostępu, można się nie krępować. Zosia przywiozła gumowany zielony płaszcz, nie odróżnia się od trawy. Słyszeliśmy potem, że szukają nas Józek z Gienią, ale na płaszczu było tak dobrze, że dopiero jak zrobiło się ciemno wróciłem do baraku. Mniej nas teraz pilnują. Zaborowski się zabił, a pozostali więcej zajęci lotami. Zresztą przeszliśmy pod władzę instruktorów. Zające, spece od musztry i regulaminów gdzieś zniknęli, jedynie polityczni pętają się jak smród po gaciach, po lotnisku, barakach: zaczepiają z prasówkami, nie dają spokoju.   Dzisiaj latałem pierwszy raz na Jak 9m. Skomplikowana procedura. Silnik zapuszcza się przy pomocy powietrza. Odkręca kran, a powietrze kręci trójłopatowe, o średnicy 3.20 m, śmigło. Obraca się powoli, ciężko przerzucając kompresje z dwunastu cylindrów. Nagle jak nie zawarczy, jak nie huknie, to cały samolot dostaje drgawek.   To już nie UT-2 ze swoim motocyklowym terkotaniem. Pełno przyrządów, a wszystkie też dygoczą. Temperatura wody, oleju. Położenie zasłonek chłodnic. A z tyłu siedzi instruktor i za najdrobniejsze uchybienie leci przez SPU (wewnętrzny telefon) drwina lub wiązanka. W słuchawkach trzeszczy, a wśród trzasków trzeba wyłowić komendy dotyczące akurat ciebie. Radio cały czas włączone i wszystkie samoloty słychać, aż głowa pęka, a na rączce od gazu dwa przyciski: jeden do SPU, a drugi włącza nadajnik. Wystarczy się pomylić, o co w tym hałasie wcale nie trudno, a już instruktor łaje i całą reprymendę wszyscy słyszą, do tego jeszcze kierownik lotów swoje dodaje, za zakłócanie łączności radiowej. Kiedy wreszcie uporałeś się z zapuszczeniem silnika, ustawieniem zasłonek chłodnic, dosłuchałeś się zezwolenia na start, to musisz zaciskając mocno hamulce, kazać wyjąć podstawki spod kół, następnie specjalną dźwignią w podłodze odsztoperować kółko ogonowe, przesunąć nogą orczyk i zwiększyć obroty. Tu zaczyna się pierwszy cyrk. Po daniu obrotów bez wyczucia samolot potrafi obrócić się w miejscu i o 360 stopni. O ryku instruktora jaki temu towarzyszy lepiej nie pisać. Następny zaczyna się kiedy ustawiony już jesteś na starcie, na wybrane drzewko lub dom i starając się utrzymać wybrany kierunek, zwiększasz obroty. Duża średnica i obroty śmigła tworzą dużą masę. I każda zmiana położenia osi śmigła w przestrzeni (unoszenie ogona, zmniejszenie, zwiększenie obrotów) wywołuje silną precesję. Samolot skacze wtedy w bok. Śmigło bowiem zachowuje się jak żyroskop. I moment precesji jest tak silny, że jeśli nie zareaguje się natychmiast sterem w odpowiednim momencie, utrata kierunku jest murowana, i nawet nieraz z tego powodu trzeba przerwać start.   Podczas lotu więc należy ciągle pamiętać, że zarówno na ziemi jak i w powietrzu, każde zwiększenie lub zmniejszenie obrotów powoduje, że nos samolotu "ucieka" w prawo lub lewo. Dodatkowe utrudnienie, ale trzeba się przyzwyczaić. W miarę lotów dochodzi się do tego, że ruchy sterami i rączką gazu i R-7 automatycznie się koordynuje, ale żeby to osiągnąć trzeba dużo latać. Pierwszy lot, jako tako. To znaczy start makabra ale potem w powietrzu owszem, owszem. Duża różnica w szybkości. To nie UT-2, tu żartów nie ma. Dam jednak sobie radę, tylko żeby częściej latać. Kabina dość obszerna, zamknięta owiewką. Wiatr nie dmucha. Do szybkości trzeba się przyzwyczaić. Wszystko tak miga. Silny motor, samolot idzie w górę jak korek. Maszynę wyczuwam już normalnie, tylko ten start nie daje spać. Instruktor na razie spokojny, mięso przez SPU nie poleciało ale później nie wiadomo. Cieszę się, że po czteromiesięcznej przerwie znowu założyłem spadochron.
Dni ciepłe, wypełnione pracą od świtu do nocy. Spotkałem Krzycha Jakubca. (Chyba kolega z piechoty z Siedlec.) Skończył TSL i jest mechanikiem. Narzeka trochę. Ciężka i odpowiedzialna jest praca mechanika.   Wczoraj wykonywaliśmy zobowiązania 1 majowe. Pniaki tylko furgały, a serca się radowały, że będziemy mogli walnie obchodzić takie zaszczytne święto. Święto najdroższej i najgodniejszej rzeczy na świecie: PRACY.

29.04.1952 wtorek.
Dzisiaj wyjeżdża od nas kilku, nie wiadomo jeszcze gdzie. Mówią, że z powrotem na szkolne maszyny. Między innymi z naszej grupy Wacek Korta (Żużel) i Józek Żuberek. Zostanie nas teraz z dawnej grupy dwunastu.   Bardzo szkoda mi Wacka. Tyle żeśmy przeżyli razem. Nie wiadomo co będzie robić dalej, a jest wiosna. Współczuję mu, tak samemu wyjeżdżać. No trudno. Podobno to jest życie, ale dlaczego w nim tyle przykrości? Czy nie może być takie jak wiosna? Kwiatki, słońce, zapach trawy... Ptaki śpiewają, a życie okrutne. Jutro podobno będę latać. Zrobię wszystko, żeby poszło jak najlepiej.   Pojutrze 1 maja. Dzisiaj dostajemy broń, tylko żeby pogoda była.

1.05.1952, czwartek.
Byliśmy na manifestacji. Morze czerwieni, jasne sukienki, roześmiane twarze. Twarze, które błyszczą uśmiechem wolności i szczęścia. Głuchy bas trąb mieszał się z okrzykami: niech żyje. Z Edkiem Szewczykiem szliśmy z dzieciarnią w kostiumach sportowych. Cała ich uwaga skupiała się, żeby utrzymać z nami krok. Gorąco było niemiłosiernie. Tadziowi Kalicie, który obok korpulentnej blondynki dźwigał potężną chorągiew, pot spływał spod czapki długimi strugami. Mundek Krysa w pierwszej czwórce razem z trzema młodymi dziewczętami zbierał sążniste oklaski. Okrzykom na cześć łączności wojska z narodem nie było końca. Tak upłynęła połowa dnia, zobaczymy co przyniesie druga.

2.05.1952, piątek.
Druga połowa upłynęła normalnie. Zosia, szary ciepły wieczór. Słowiki zanoszące się pieśnią miłości i jak w "romantyczności" księżyc złoty uśmiechający się szelmowsko. Wczoraj jadąc z manifestacji, na przejeździe kolejowym zabrakło pół metra by nadjeżdżający parowóz przeniósł nas w wieczność. Kiedy mijaliśmy tłusty brzuch lokomotywy, znieruchomieliśmy, dopiero potem zrobiło się gorąco.   Jest z nami gość (?) który zjada na raz trzy porcje pierogów. Na uwagę, że może zachorować odpowiada: niech się żołądek martwi.

4.05.1952, niedziela.
Wczoraj trochę latałem, zrobiłem dwa kręgi. Zaczynam przyzwyczajać się do samolotu. Jeszcze niepewny start, ale z lotem poziomym i lądowaniem coraz lepiej. Żeby częściej latać byłoby łatwiej. A tak, jeśli nawet jakiś element lotu się opanuje, to potem się zapomina i trzeba wszystko od początku. Lądowanie wydaje mi się łatwiejsze niż na UT-2.

9.05.1952, piątek.
Nie zdałem egzaminu z lotów według ćwicz. 2. Jest to ćwiczenie na opanowanie startu. Wydawało mi się, że wszystko w porządku ale instruktor wie lepiej. On trzyma stery w drugiej kabinie i wie na ile leciałem samodzielnie, a ile moich błędów korygował. Trochę mi nieswojo. Taki mam zapał, ale za rzadko i za mało latam. To według mnie.

do02t.

TOMASZOW morska fala".