odc.21
 

W ostatni dzień pobytu Kingi Antoś Stojowski zaprosił na łowienie
  ryb i pieczenie ich na ognisku. Na wyspę na Wiśle zawiózł znajomy
  Antosia, milicjant z wodnej. Ryby jak się okazało były już złowione, tak
  że wystarczyło rozpalić ognisko i przystąpić do pieczenia. Potem rybki
  popijaliśmy, Antoś śpiewał, a dowcipny sierżant z wodnej opowiadał o
  zdarzeniach na Wiśle, nieraz zgoła niesamowitych.
  Czerwono zachodzące słońce, świetlista droga na rzece i lekko wibrujący
  tenor Antosia w popisowym "O sole mio"... Taki landrynkowy obrazek, a
  jednak pozostał głęboko gdzieś w sercu na zawsze. Potem Kinga odjechała
  a ja 14. kwietnia 1960 skończyłem kurs z wynikiem "dobrym".
        Zakończenie było huczne. Już nad ranem wylądowaliśmy w mieszkaniu
  Antosia. Było dalej granie i śpiewanie, picie wódki, a potem już tylko
  soku z ogórków. A na końcu atrakcyjna awantura urządzona przez żonę
  Antosia. Towarzystwo wtedy trochę siadło, ale groźny husarz z portretu,
  znajomy z Wrocławia łypnął okiem i dodał ducha skacowanym.
  - Nie przejmujcie się babą. Białki do alkowy, tam ich miejsce, a nie przy
  stole przy męskich sprawach....
  Więc tak zrobiliśmy i już spokojnie piliśmy strzemienne. Żegnaj Modlinie.
        Odjeżdżałem moskwiczem przy dźwiękach marsza, wiosennym porankiem.
  Antoś stał na schodkach przed domem w promieniach kwietniowego słońca i z
  energią godną podziwu po wesołej nocy szarpał struny gitary. I nie
  wiedziałem, że już nigdy się nie spotkamy. I taki obraz Antosia pozostał
  mi na zawsze. Jesienią na pamiątkę napisałem wspomnienie pt. "Antoś" z
  zamiarem pokazania mu przy najbliższej okazji, ale okazjii nie było i
  nigdy już miało jej nie być, opowiadanie pozostało w szufladzie.
        Wracałem radośnie do Babich Dołów . Maj 1960 był szczególnie
  pogodny i ciepły. Zimowe sztormy wyniosły się na drugą półkulę i
  zapanował wiosenny spokój. Porastający wokół domu las i kilkadziesiąt od
  kroków od domu morze: ostry zapach żywicy i jodu wyzwalają wolę życia.
  Bardzo lubię tu mieszkać i nie chciałbym nigdzie wyjeżdżać. A jeśli
  muszę, to każdy wyjazd czyni mnie nieszczęśliwym.
  A teraz cieszyłem się nadchodzącym latem. Wesołymi miesiącami
  wypełnionymi kolorowymi tłumami wczasowiczów (wczasowiczek), będącymi
  swoistą rekompensatą natury za szarzyznę i dokuczliwą pogodę przez
  pozostały okres.
 Radość jednak była krótka. Przyszedł rozkaz   przebazowania na lotnisko zapasowe, na całe lato, a może i jesień. Będzie   remontowany pas startowy. Naturalnie taki rozkaz wyższemu dowództwu znany   był wcześniej, ale my szaraczki z pułku dowiadujemy się kilka dni przed   alarmem. Nie nacieszyłem się więc mieszkaniem.
  Zrobiło mi się smutno, ale tak właśnie w wojsku jest. Nie zna się dnia   ani godziny i kiedy przyjdzie rozkaz...
  Wtedy przypominasz sobie coś zdążył zapomnieć, że żyjesz, istniejesz,
  tylko w służbie i dla służby. Reszta to sen z którego w każdej chwili
  może obudzić cię rozkaz. Jesteś kodem zapisanym gdzieś tam, w
  niedosiężnym dowództwie. Wystarczy tylko skreślić w tabeli X, a zapisać w
  tabeli Y, byś nagle zniknął w jednej miejscowości, a zmaterializował się
  w drugiej.
  I nie ważne co w tej chwili robiłeś, z kim byłeś umówiony. Znikasz jak
  sen. Przechodzisz w innym wymiar. I nawet nie możesz powiadomić postaci z
  twego snu. Twój kod materializuje cię w nowym, nieznanym miejscu. I
  nieraz dopiero po latach, odnajdujesz echa minionego życia w jakiejś
  zapadniętej głuszy leśnego garnizonu.
        Rozkaz jednak nie podlega dyskusji. Więc najpierw mechanicy i
  naziemne zabezpieczenie odjeżdża długimi kolumnami samochodowymi. Na
  miejscu pozostaje tylko awaryjna grupa szczęśliwców do obsługi lotniska.
  Potem startują samoloty. Lecimy eskadrami, kolumnami kluczy.
  Przebazowanie bez żadnych dodatkowych ćwiczeń. Nasze lotnisko zapasowe to
  wąski pas czarnego asfaltu w gęstwinie Borów Tucholskich, w pobliżu
  jeziora Wdzydze i wioski o takiej samej nazwie. 80 kilometrow w prostej
  linii na południe od Gdyni (8 minut lotu po trasie).
        Lecimy nad gęstymi borami ale zaraz pokazuje się ogromne srebrne
  rozlewisko, z kępami wysp porośniętymi lasem. To jezioro Wdzydze,
  kaszubskie morze. Jezioro morenowe w kształcie litery T ma powierzchnię
  ponad 1067 ha, a głębokość sięga do 70 metrów.
  Lądujemy pojedyńczo. Pas wąski, zaledwie 30 metrów i wydaje się że
  skrzydła szorują po krzakach. Po wylądowaniu kołujemy do niewielkich
  kieszeni gdzie mechanicy maskują samoloty. Każdy samolot ma takie miejsce
  ukryte pośród drzew i krzaków. Warunki polowe zbliżone do wojennych.
        Piloci zbierają się do autobusu i jedziemy na kraj puszczy, gdzie
  stoi murowany baraczek. Pozostala kadra śpi w namiotach tak jak i
  marynarze służby czynnej. Jeszcze jeden murowany budyneczek, to kuchnia,
  bo już jadalnia pod sosnowym, pachnącym dachem. A wszystko na rozległym
  ugorze, pokrytym świeżą jeszcze, wiosenną trawą.
  Skowronki śpiewają wysoko w niebieskim niebie, jest wesoło i sielsko, jak
  na wsi. Przyjemne zaskoczenie. A dwieście metrów piaszczystą, wąską drogą
  zatoczka jeziora. Zatoczka, niewielka, przytulna, wcale nie wygląda na
  odnogę ogromnego Kaszubskiego Morza. Piękny widok, pachnące ziołami,
  lasem powietrze, upaja. Czuję się naprawdę wiosnę. Już tak bardzo nie
  tęsknię za Wybrzeżem. Humor mi sie poprawia. Dobrze od czasu do czasu
  jest mieć i takie wakacje.
        Zatoczka jest stosunkowo płytka. Szarobiały piasek maleńkiej plaży
  łagodnie zanurza się w przeźroczystej wodzie dając złudne schronienie
  setkom małych raczków. Na piaszczystym dnie przez źródlaną wodę widać je
  jak na dłoni. Amatorzy, z tych co to niczemu nie przepuszczą, wybierają
  je wiadrami. Są nawet pomysły "exportu" do Gdyni do Georga, ale gdy
  przychodzi się do praktycznego wykorzystania połowów, entuzjazm gaśnie.
  Raczki są małe, czarne, zamulone i niesmaczne. Gdy się je gotuje,
  odrażający zapach gnijącego mułu zasmradza całe obozowisko. Zabija zapach
  pól i lasów, jest tylko jeden smród, duszący w gardle aż do mdłości. Ale
  "chytrych" to nie odstrasza, intensywnie myją i gotują. Chwalą potem jako
  zakaskę. Nie próbowałem, ale bez wódki chyba by nie dało się w ogóle ich
  jeść.
        Las, jezioro, wiosna, czegóż więcej by trzeba, a jednak... Po kilku
  dniach, po zaklimatyzowaniu się, kiedy wewnętrzne podniecenie
  przebazowaniem ustało, zaczęła budzić się tęsknota. Za swoim pokojem, za
  morzem za... osobami spoza codziennej służby.
  Po lotach zaczynałem się nudzić. Nie potrafiłem pasjonować się zbieraniem
  grzybów, czy jagód, by potem cieszyć się zdobytym majątkiem. Jeszcze samo
  zbieranie, ale to przeliczanie na pieniądze ? Łowiłem trochę ryby. Kiedy
  jednak siedziałem nad wędką ogarniało mnie znowu uczucie "ucieczki czasu,
  "ucieczki życia" w tej bezczynności i od razu traciłem humor.
  Rzucałem wtedy wszystko i posyłałem gońca do oddalonego kilkanaście
  kilometrow Gesu... (Jeśli miałem pieniądze.) Towarzystwo zawsze się
  znalazło. A potem wiadomo. Do moralnego dołączał jeszcze katz fizyczny.
  Frustracja całkowita.
  A wydawało się, że wystarczyłoby tylko przejść się Świętojańską, i już
  bedzie inaczej, handra zniknie. A w duszy znowu spokój i szczęśliwość.
  A tu brydż, wóda i las, ale brak, wiadomo... Przecież nie będę się
  zalecał do kelnerek, widać jak na dłoni, nie wypada. Zresztą co będą
  młodzi piloci robili... To są te "przywileje" dowódcy, psiakrew.
        Na szczęście mam zajęcie ekstra. Wielkie manewry Marynarki i ja ze
  swoją eskadrą jako lotnictwo mam brać w nich udział. Zaszczyt i radość.
  Zadanie brzmi: współdziałając z flotyllą kutrów torpedowych zaatakować i
  zniszczyć okręt idący w konwoju. Tym okrętem jest pomocniczy parowiec
  Marynarki Wojennej o wyporności 10.000 t "Gryf". Konwojuje go zespół
  trałowców bazowych.
  Na zakończenie odprawy w Sztabie Marwoj. w Gdyni przy Skwerze Kościuszki,
  surowa uwaga: na Gryfie będzie sam generał Bordziłowski (szef sztabu
  Paktu Warszawskiego), więc od was zależy - prowadzący zwrócił się do mnie
  i dowódcy flotylli kutrów torpedowych z którym miałem wspólnie atakować -
  jak zostanie oceniona nasza Flota.
        Nie lubiłem takiego stawiania zadania. "Od was zależy zwycięstwo
  lub klęska". Byłem za wrażliwy i nie umiałem tego przezwyciężyć. Chociaż
  starałem się uważać za zawodowca, takiego zimnego faceta z filmu
  amerykańskiego, którego nic nie wzrusza (tylko żuje gumę), to w
  rzeczywistości była to tylko jedna z wielu moich "złotych dewiz",
  pozostających w sferze życzeń.
  Przed kilku laty podczas inspekcji pułku jako jeden z lepszych, zostałem
  wyznaczony do strzelania, jego wynik bardzo ważył na ocenie. Tak się
  przejąłem, że nie mogłem wykonać nawet prawidłowego manewru. Celownik
  dziwnie uciekał na boki. Nie pomogły próby pomocy holującego rękaw
  kolegi. Łagodnie wykonywane skręty (nieregulaminowe ale ułatwiające
  celowanie). W zdenerwowaniu, którego w żaden sposób nie mogłem opanować,
  wywaliłem jedną serią całą amunicję, trzydzieści pocisków, chociaż
  czułem, że nie trafię... Rzeczywiście, górą i z tyłu, ominęły rękaw.
        Po odprawie która skończyła się wczesnym popołudniem, na Skwerze
  Kościuszki tłum wczasowiczów. Opalone ciała w swobodnych strojach, wśród
  których szorty wyróżniały się konserwatywną tradycyjnością, rozgwar,
  lody, baloniki, feeria barw, a ja muszę w lasy, na odludzie. Z ciężkim
  sercem wsiadłem do samochodu na lotnisko. Czekający na mnie ze swoim Jak
  12 Zdzisiek Spodzieja spytał z cichą nadzieją: urwiemy się trochę do bab,
  ale zaskoczyłem go. Nie zgodziłem się. Uważałem, że jak najszybciej muszę
  do Wdzydz. Z drugiej strony Kinga na Mazurach, mieszkanie puste.
  Popatrzył z pode łba ale nie powiedział słowa. Wracaliśmy niziutko nad
  samymi wierzchołkami drzew tych rozległych lasów. Powietrze w
  bezwietrznej aurze lipcowego popołudnia bulgotało turbulencjami jak
  wrząca woda. Silna operacja słońca i każda polanka, każdy płacheć
  piaszczystego pola to wulkan w pełni erupcji.
  Samolot podbijany bąblami podskakiwał z jednego skrzydła na drugie jak
  podstrzelony indyk. Zdzisiek dobrze musiał pracować sterami, by pudło
  utrzymać na kursie i nie miał czasu na gadki, i dobrze, bo chociaż byłem
  przepełniony ważnością i radością, miałem już jednak na tyle
  doświadczenia swoich trzydziestu jeden lat, że wiedziałem że jestem sam.
  W smutku, radości, zawsze sam. Sam ze swoją duszą.
        Zaraz po wylądowaniu zarządziłem odprawę eskadry. Słońce wisiało
  już nad wierzchołkami drzew z których szedł orzeźwiający chłód. A na
  polanie, na trawie, siedziała eskadra. Piloci, dowódcy kluczy, moi
  zastępcy, sztab, dowódcy techników, inżynier eskadry, służby pomocnicze
  etc. etc. Lubiłem takie zbiórki, czułem się wtedy dowódcą.
        Sytuacja była niecodzienna. Rzadko wylatywaliśmy całą eskadrą
  szykiem, a by atakować okręty jeszcze nigdy. Byliśmy lotnictwem
  myśliwskim i całe nasze szkolenie ukierunkowane było na walkę z wrogiem w
  powietrzu, tym razem jednak mieliśmy zaatakować konwój, pozorując
  samoloty torpedowe.
  Regulaminy taktyki zakładały, że w celu zniszczenia jednego niszczyciela
  trzeba użyć do ataku co najmniej eskadry samolotów. Jeden niszczyciel =
  dwanaście samolotow: taka była też kalkulacja sztabowców i stąd atak
  eskadrą. Atak miał być przeprowadzony na małej wysokości, pułapie
  działania samolotów torpedowych. Niski, nad falami, lot i maksymalne
  zbliżenie do celu zwiększały prawdopodobieństwo trafienia. Celem ataku
  miał być tylko Gryf. Eskortę mieliśmy pominąć. Nie był to ten słynny,
  przedwojenny, nowoczesny stawiacz min Gryf, został on zatopiony we
  wrześniu 1939 przez Niemców, ale stary, wysłużony w Kriegsmarine parowy
  transportowiec. Przekazany przez Niemców w ramach reparacji wojennych
  ZSSR, łaskawie odstąpiony dla Mar. Woj. PRL.
        Nasz atak miał być wsparty atakiem kutrów torpedowych. Działanie
  powinno być tak zsynchronizowane, żeby w momencie kiedy będziemy
  wychodzili z ataku, kutry torpedowe wykorzystując związanie osłony
  konwoju walką z samolotami, podeszły niepostrzeżenie do konwoju i z jak
  najbliższej odległości odpaliły torpedy. To wszystko omówiłem szczegółowo
  z dowódcą flotylli kutrów torpedowych, młodym porucznikiem T. Bardzo
  sympatycznym, a gdy się okazało że szkoliłem jego brata w Krzesinach,
  pilota myśliwskiego, sympatia obopólna jeszcze wzrosła. Umówiliśmy się,
  gdy ćwiczenia się powiodą, jesienią na wódkę.
        Podaję więc czasy capstrzyku, pobudki, gotowości startowej.
  Wszystko bardzo wcześnie, jeszcze w nocy, ale nikt nie krzywi się, czują
  wagę zadania. Jak się uda to może kapną potem na pułk, na eskadrę,
  awanse, nagrody, odznaczenia. Wszyscy więc idą wcześnie spać. Żadnych
  brydżow, lekarstw na bezsenność, ani bab. Jak w zakonie. Sam jednak długo
  nie mogę zasnąć. Podniecony umysł nie może się wyłączyć. Produkuje ciągle
  jakieś obrazy w przemiennych, oderwanych od siebie sekwensach. Walki
  powietrzne, akrobacje, to znowu kobiety.
   Kobiety i samolot. Kiedyś na plaży w Łebie dojrzałem brunetkę w czerwonym             kostiumie kąpielowym. Zniżyłem się raz i drugi aż ze strachu położyła się
  na piasku. Nie domyślała się pewnie, że to zaloty. Dopiero kiedy tuż nad
  nią wykręciłem beczkę, zrozumiała. Długo machała czerwoną apaszką.
  Od tamtej pory kiedy bezsenność pali gorącem pościeli pojawia się ona.
  Dorodna, opalona, z kaskadą czarnych włosów sięgających bioder, z
  czerwoną chustą w ręku. Ale nigdy nie zobaczyłem jej twarzy. I może
  dlatego została zatrzymana przez wyobraźnię w pamięci. Sylwetka kobiety,
  ideał piękna? Najlepszym lekarstwem na ideał jest dotknięcie, przespanie
  się z nim. Rano zazwyczaj czar znika, tym szybciej im większe
  wyobrażenie, ale niestety recepta nie do zrealizowania.
do 22 gdy
 
 
 
 

 prymitywy